Rząd twierdzi, że Polski Ład wzmocni klasę średnią. Opozycja, że wręcz przeciwnie. Nikt nie ma racji. Celem polityki gospodarczej powinien być nie rozrost klasy średniej, lecz jej kurczenie się.
Polski Ład to program budowy klasy średniej dla wszystkich, a nie dla nielicznych – twierdzi premier Mateusz Morawiecki. Coś tu jednak nie gra. Czy premier sugeruje, że wszyscy Polacy będą kiedyś przynależeć do klasy średniej? To się nie klei matematycznie. Żeby być średnim, potrzeba przecież niskich i wysokich. Poważny problem jest też z samym pojęciem klasy średniej. Jest rozmyte, arbitralne i niedookreślone (z początku oznaczało burżuazję, a teraz się mówi, że klasa średnia to wszyscy z rozporządzalnym dochodem o określonej wysokości). Dlatego nie powinno się opierać na nim polityki rozwojowej kraju.
Traktowanie klas społecznych jako realnych bytów połączonych wspólnym interesem to złudzenie statystyczne. Prowadzi do wspierania klasy o wyższym potencjale wyborczym – a więc zazwyczaj tej liczniejszej – kosztem klasy mniej licznej. Jak u Szekspira: „Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś/ To są zwyczajne dzieje”. Ale to nie jest jeszcze całość opowieści. Krótkoterminowo na polityce wspierania tej czy tamtej klasy na pewno ktoś zyska, ale długoterminowo stracą wszyscy. Eksploatowana grupa w warunkach demokracji to najczęściej ludzie przedsiębiorczy. To oni nie śpią, żeby reszta mogła.
Polityka welurowego korytarza
Oczywiście wyimkami z „Hamleta” nikogo nie przekonam. Wróćmy do statystyki.
To przydatne narzędzie – tego nikt przy zdrowych zmysłach nie zaneguje. Żeby opisywać, porządkować i kategoryzować różne zbiory danych, statystyka musi tworzyć nowe nazwy. Dlatego podział społeczeństwa na klasy może być użyteczny np. w opisywaniu jego obecnego dobrostanu. Nie jest przecież możliwe, by badać indywidualnie każdego z 38 mln Polaków. Jaką objętość miałoby takie kompendium! Trzeba pójść na pewne formalne kompromisy i stosować uproszczenia, by podać przybliżony obraz rzeczywistości. Statystyka jest jak seria zdjęć robionych przechodniom na warszawskim Nowym Świecie w niedzielne popołudnia. Na każdej fotografii widzimy jakichś ludzi, którzy z pewnych przyczyn znaleźli się w tym konkretnym miejscu i czasie. Porównując zdjęcia, dostrzegamy jednak istotne różnice: rzadko kiedy twarze się powtarzają. Niektóre widujemy tam regularnie, ale większość to przypadkowi turyści. Byłoby błędem wziąć jedną z fotografii i określić osoby, które się na niej znajdują, „klasą warszawskich spacerowiczów.” Dzisiaj spacerowicz warszawski, jutro nowojorski. A jednak w myśleniu o klasie średniej politycy popełniają taki właśnie błąd: biorą jedną statystyczną fotografię społeczeństwa i mówią: klasa ubogich musi zniknąć, klasa średnia musi mieć wyższe dochody i liczebność, a klasa wyższa musi być, cóż, odrobinę niższa. Tak będzie sprawiedliwie.
Problem w tym, że wcale nie będzie, bo nie wyciąga się właściwych wniosków z tego, że klasa średnia z jednego majowego dnia to zbiór (częściowo) innych osób niż klasa średnia z dnia kolejnego. Niektórzy ludzie są w niej tylko na chwilę, bo poruszają się w kierunku klasy wyższej. Inni tymczasowo z klasy wyższej wypadli (np. w wyniku bankructwa firmy spowodowanego lockdownem). Niektórzy są w niej od niedawna, bo dopiero co się wydźwignęli z ubóstwa (np. dzięki dorabianiu na Uberze). A stali członkowie klasy średniej wcale nie czują się w niej tak dobrze, jak mogłoby się wydawać. Patrzą w stronę tych, którzy mają od nich lepiej. I chcą awansować (choć nie zawsze mogą).
Klasa średnia to zatem tylko korytarz, w którym ustawia się kolejka przybyszów podróżujących w stronę bogactwa. Jej członków łączy tylko kierunek, w którym chcieliby zmierzać, a nie „wspólne interesy”. To nieustanny ruch, plątanina indywidualnych aspiracji, możliwości oraz celów. Ekonomiści z ośrodka badawczego World Data Lab szacują, że globalnie co sekundę do klasy średniej dołącza pięć osób. Obecnie liczy ona ponad 3,6 mld ludzi (jeśli za klasę średnią uznać osoby żyjące za kwotę od 44 zł do 440 zł dziennie). Dobrze więc, jeśli korytarz dla tak olbrzymiej i rosnącej grupy będzie szeroki. Prawdziwie rozwojowa polityka nie może polegać na wykładaniu ścian społecznego korytarza welurem, przy jednoczesnym ustawieniu na jego końcu podatkowego kata. To działania, które się wykluczają. Polityka rozwojowa powinna ułatwiać jak najszybsze opuszczenie korytarza właściwymi drzwiami. Ku bogactwu. W tym ujęciu zwiększanie mobilności społecznej poprzez obniżanie klina podatkowego ma sens, ale sensu nie ma już obniżanie wartości punktu docelowego – rzeczonego bogactwa – poprzez dokręcanie osobom zamożniejszym śruby fiskalno-regulacyjnej. „Klasa średnia dla wszystkich” to nie tylko matematyczna niemożliwość wynikająca z niezrozumienia pojęć, to także wyraz niskich aspiracji. Taki cel miałby może polityczny sens przed 1800 r., gdy mieliśmy głównie albo biedaków żyjących za 12 zł (3 dol.) dziennie, albo arystokratów i panów feudalnych. Gdy tryby kapitalizmu zaczęły się obracać, doszło do bezprecedensowego rozrostu klasy średniej. Nikt żyjący w średniowieczu nie uwierzyłby w taki bieg wydarzeń. Dzisiaj najwyraźniej trudno uwierzyć nam, że wszyscy mogą być bogaci, tj. dołączyć do ponad 200 mln ludzi żyjących obecnie za ponad 440 zł dziennie.
Im bliżej drzwi, tym gorzej
Ujmijmy to dosadniej: ostatecznym celem polityki gospodarczej powinien być nie rozrost klasy średniej, lecz jej kurczenie się. Dobrze obrazują to dane ze Stanów Zjednoczonych. Tamtejsi lewicowi ekonomiści od dekad ubolewają nad pauperyzacją społeczeństwa, wskazując z goryczą np. na 20 mln ludzi mieszkających w barakach i niemających szansy na awans społeczny. Jednym z tych ekonomistów jest laureat Nagrody Nobla Joseph Stiglitz. W „Cenie nierówności” posuwa się do twierdzenia, że „większość Amerykanów nie czerpie żadnych korzyści ze wzrostu gospodarczego swojego kraju” (w Polsce ludzi głoszących podobne tezy również nie brakuje).
W jednym wypada się zgodzić ze Stiglitzem – amerykańska klasa średnia się kurczy. Jednak nie dlatego, że – jak twierdzi – potężni milionerzy (głównie źli bankierzy) wysysają z niej ostatnie centy, lecz dlatego, że osoby z grup o średnich dochodach awansują do grup o dochodach wysokich. Jeśli gospodarka się rozwija, to korytarz pustoszeje. Dane US Census Bureau pokazują, że po uwzględnieniu inflacji odsetek gospodarstw domowych o dochodzie rocznym powyżej 100 tys. dol. wzrósł z 8 proc. w 1967 r. do ok. 34 proc. obecnie, przy jednoczesnym spadku odsetka gospodarstw zarabiających poniżej 100 tys. dol. rocznie. Przepustowość korytarza do bogactwa nie była najwyraźniej w ostatnich dekadach taka niska, nawet jeśli zamożni gromadzili majątek szybciej niż reszta.
W Polsce przed pandemią także nie było źle. Według KPMG tylko w 2018 r. liczba osób zarabiających ponad 1 mln zł rocznie wzrosła o 38,4 proc. – do 32 tys. Jednocześnie spadał odsetek osób żyjących w ubóstwie. Pandemia spowolniła, niestety, proces bogacenia się Polaków. Liczba osób o dochodzie przekraczającym milion wciąż wynosi 32 tys. I to jest prawdziwy problem – bo powinno być ich znacznie więcej. Niektórzy eksperci zwracają uwagę, że chodzi o szanse. Bycie milionerem to także w jakimś stopniu wynik przypadku i okoliczności. Tyle że opodatkowanie bogatszych i rozdzielenie ich dochodu na niższe warstwy tu nie pomoże. Muszę, wybaczcie, przytoczyć tu ten równie wyświechtany, co prawdziwy argument, że ci naprawdę najzamożniejsi potrafią przed fiskusem uciekać. Gdy lewicowcy z łezką w oku wspominają, jak w latach 50. XX w. krańcowa stawka podatków dochodowych wynosiła w USA 91 proc., to zapominają, że – jak wyliczyła Tax Foundation – najbogatsi płacili efektywnie 42 proc. Dziś w Polsce krezusi mają jeszcze lepiej: tworzą wehikuły pozwalające na zejście z opodatkowaniem poniżej 9 proc. I wcale nie muszą się rejestrować na Kajmanach. Zmiany podatkowe zaproponowane w Polskim Ładzie ich nie dotkną. Składek zdrowotnych i tak nie płacą. Płacą je ludzie z korytarza, a Polski Ład sprawi, że im bardziej będą się zbliżać drzwi do bogactwa, tym więcej będą oddawać. Czy wyższe obciążenia zdemotywują ich do pracy? To kolejny popularny argument przeciw tworzeniu polityki w oparciu o transfery. Podniesienie składki zdrowotnej o kilka tysięcy złotych rocznie to raczej za mało, by ktoś machnął ręką na założony właśnie salon fryzjerski, mówiąc: „Niech to diabli, wracam do pracy w korporacji!”.
W tym sensie zmiany podatkowe Polskiego Ładu nie są „zarzynaniem polskiej klasy średniej”. I tu rację przyznać trzeba Marcinowi Kędzierskiemu, ekspertowi ekonomicznemu Klubu Jagiellońskiego, gdy protestuje przeciwko opisywaniu w ten sposób rządowych planów. To nie zarzynanie klasy średniej, lecz pozbawianie jej wigoru i werwy. Kędzierski nie dostrzega zgubnych skutków ograniczenia w akumulacji kapitału wśród ludzi przedsiębiorczych. Mniejsza akumulacja kapitału to dalszy spadek inwestycji prywatnych w gospodarce, a przypomnijmy, że te orbitują w okolicy 17 proc. PKB, gdy rząd przed pięciu laty planował wyniki na poziomie 25 proc. PKB.
Co dwie żabki…
Fiskalne ostrze Polskiego Ładu wycelowane jest w tych, którzy przymierzają się do awansu z klasy średniej do klasy wyższej. Zwiększoną kwotą wolną od podatku czy podniesieniem drugiego progu podatkowego ułatwia się ludziom przemierzanie środkowej części korytarza, ale na jego końcu ustawia się urzędnika z podatkowymi nożycami.
Weźmy właściciela popularnej franczyzy z płazem w logo. Załóżmy, że prawdą jest, jak głosi ta firma, że franczyzobiorca ma „gwarantowane” 16 tys. zł przychodu netto miesięcznie. Prowadzenie takiego sklepu to pracochłonne i czasochłonne zajęcie. Trzeba zatrudnić pracownika. Przyjmijmy optymistycznie, że udaje się to zrobić za 4 tys. zł miesięcznie. Zostaje 12 tys. zł. Obecnie rząd zabiera z tego podatek dochodowy, składkę zdrowotną i ZUS. Składka zdrowotna wynosi niecałe 400 zł. Jak wylicza Grant Thornton, po planowanych zmianach jednoosobowe działalności gospodarcze z dochodem 12 tys. zł zapłacą rocznie o 5 tys. zł więcej niż dzisiaj. A tak się składa, że 5 tys. zł to minimalna kwota wkładu własnego potrzebna do założenia nowego punktu franczyzy. Jeśli więc w obecnym systemie franczyzobiorca zarabiający 12 tys. zł rozważa uruchomienie kolejnego punktu, to po zmianach stanie się ostrożniejszy w kalkulacjach. Nie zniechęci się do robienia biznesu, lecz będzie robił to z mniejszą werwą, wolniej.
I nie piszę o tym dlatego, że szczególnie tęsknię za kolejnym płazem w okolicy, ale dlatego, że ten przykład mógłby dotyczyć również salonu fryzjerskiego albo pizzerii – małych i średnich firm. Pamiętajmy, że takie biznesy nie mają dzisiaj łatwego dostępu do kapitału – banki traktują je jako podmioty podwyższonego ryzyka ze względu na perspektywę kolejnej fali pandemii jesienią tego roku. Właściciele takich biznesów muszą liczyć dziś przede wszystkim na swoje oszczędności, które rząd chce uszczuplać. Oszczędności klasy średniej nie są jednak przeznaczane wyłącznie na bezpośrednie inwestycje. Służą im także pośrednio, umożliwiając bankom zwiększanie akcji kredytowej. Sumaryczny wzrost obciążeń podatkowych ludzi z bogatszego końca korytarza społecznej mobilności spowolni polskie PKB. To pewne jak kolejna porażka Polski w Eurowizji. Ale tego nie będzie dobrze widać w statystyce. Nasze dane gospodarcze będą pompowane kolejnymi transzami eurokasy i innych etatystycznych stymulantów. Pamiętajmy też, że celem oszczędzania nie są wyłącznie inwestycje – to także chęć zapewnienia dobrobytu potomstwu i zagwarantowania sobie funduszy na czarną godzinę, by np. kolejna pandemia nie oznaczała nadmiernego stresu i pustej lodówki. Już obecnie poziom oszczędności Polaków, również tych o wyższych dochodach, jest bardzo niski. Polski Ład oraz łagodna polityka pieniężna banku centralnego tylko ten problem zaostrzą.
W tym miejscu zwolennicy nowego programu PiS oskarżą mnie o demonizowanie, przekonując, że efekt tłumienia inwestycji będzie, o ile w ogóle, marginalny. Przyznam, że sam jestem ciekaw, co wygra w narodzie w obliczu zapowiadanych zmian: polski upór i zawziętość, która każe rozwijać małe biznesy bez względu na przeszkody, czy jednak twarde realia, w których, aby inwestować, trzeba najpierw mieć z czego.
Jaki mamy klimat
Wszyscy, którzy twierdzą, że Polski Ład albo zniszczy klasę średnią, albo ją uratuje, nie rozumieją istoty rzeczy. Jak tłumaczy prof. Deirdre McCloskey z Uniwersytetu Illinois, prawdziwym źródłem kapitalizmu jest klimat mentalny, czyli społeczna akceptacja dla faktu, że są ludzie, którym powodzi się lepiej niż innym – nie ze względu na urodzenie, lecz ze względu na zasługi. Chodzi o klimat, w którym jeśli ktoś szyje wyjątkowo dobre buty, ma ekstrawagancki pomysł na komunikację międzyludzką (wymyśla nowy telefon), transport (wymyśla hyperloopa) albo na przenoszenie bagaży (wymyśla walizkę na kółkach), otoczenie dopinguje go zamiast sekować i traktować z uśmiechem politowania. Zdaniem McCloskey to właśnie uznanie „cnoty burżuazji” (burżuazji, czyli tej pierwszej klasy średniej), a nie rozszerzanie rynków, przewaga komparatywna, przełomy techniczne, kolonializm, wyzysk czy nauka stanowiły o tym, że świat wkroczył w erę materialnego postępu. Upraszczając, dwieście lat temu to, że ktoś kroczy śmiało korytarzem do bogactwa, przestało być czymś godnym pogardy i nagany oraz sprawiło, że ludziom po prostu chciało się robić, tworzyć, wymyślać.
Można mieć obawy, że Polski Ład będzie kształtował mentalność społeczną w kierunku odwrotnym: hojnie traktując sektor publiczny, będzie jednocześnie skłaniał nas ku potępieniu „nadmiaru” w sektorze prywatnym jako czegoś, co się w istocie nikomu nie należy. Oczywiście „nadmiar” będzie definiowany w sposób niejasny i zmienny. To pogląd, który trafia do Polski z USA. Tam już 10 lat temu, za prezydentury Baracka Obamy, debatowano o tym, że bogaci muszą „zwrócić społeczeństwu” w podatkach za to, co od niego dostają: publiczne drogi, edukację albo po prostu pracę osób, które zatrudniają w swoich firmach. Jednak postulat ten jest błędny. Za wszystkie te rzeczy „społeczeństwo” otrzymuje przecież wynagrodzenie w ramach zwykłego stosunku pracy. Dlaczego nauczycielom, lekarzom czy pracownikom Apple’a miałaby należeć się jakaś dodatkowa rekompensata? Bo nie jeżdżą porsche? Dobra publiczne są dostarczane obywatelom w mniej więcej równym stopniu, a to, jakie korzyści ci z nich osiągają, zależy od indywidualnych starań. Oczywiście możesz urodzić się w biednej dzielnicy albo odziedziczyć spadek po dziadku miliarderze, ale okoliczności są tylko częściową i nie najważniejszą determinantą życiowego powodzenia. Dlatego z jednej strony Szwecja czy Dania słyną z dbania o równe szanse, z drugiej – mieszczą się w pierwszej dziesiątce państw, jeśli chodzi o liczbę milionerów per capita. Najwyraźniej istotna część Skandynawów wybija się ponad innych, mimo że teoretycznie wszyscy zaczynają w tym samym miejscu.
Niestety, filozofia, na której zbudowany jest Polski Ład, to filozofia nieufności wobec warstw bogatszych. To zaś może przełożyć się na biedę warstw uboższych. W USA przetestowano to w latach 90., nakładając podatek od luksusu w wysokości 10 proc. na auta o wartości powyżej 30 tys. dol., łodzie powyżej 100 tys. dol., biżuterię i futra powyżej 10 tys. dol. oraz prywatne samoloty powyżej 250 tys. dol. Był on emanacją podejścia, które każe walczyć z nadmiarem i społeczną niesprawiedliwością. Efekt? Bogaci kupowali mniej produktów w każdej z wymienionych kategorii, a zwłaszcza mniej jachtów, co przełożyło się na mniejsze obroty branży i zwolnienia. Kto poszedł z torbami? Ci, którzy pracowali za minimalną w stoczniach jachtowych. Tak właśnie zwykle bywa z dobrymi intencjami w polityce, jeśli nie idą w parze z przenikliwością ekonomiczną.
Fiskalne ostrze Polskiego Ładu wycelowane jest w tych, którzy przymierzają się do awansu z klasy średniej do klasy wyższej. Zwiększoną kwotą wolną od podatku czy podniesieniem drugiego progu podatkowego ułatwia się ludziom przemierzanie środkowej części korytarza, ale na jego końcu ustawia się urzędnika z podatkowymi nożycami