Mocny wynik wyborczy Trumpa pokazuje, że okazał się odporny nie tylko na targające jego administracją kontrowersje, lecz także na pandemię.
To będzie największe wyzwanie pańskiej prezydentury – miał powiedzieć 28 stycznia podczas tajnego briefingu dla 45. lokatora Białego Domu doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Robert O’Brien. Miał na myśli nowy szczep koronawirusa, podobny do tego, który w 2003 r. wywołał epidemię w Azji. Patogen, nienazywający się jeszcze SARS-CoV-2, zdążył już zawędrować z Chin do kilku krajów, w tym do Stanów Zjednoczonych.
O’Brien wiedział, że aby zwrócić uwagę prezydenta, musi ocenę przedstawić w możliwie skrajny sposób. Trumpa zajmowało bowiem coś innego: sen z powiek spędzał mu impeachment (dopiero 5 lutego Senat oczyścił go z zarzutów), zaś jeszcze tydzień wcześniej podczas forum ekonomicznego w Davos prezydent bagatelizował zagrożenie. – To tylko jedna osoba, która przyjechała z Chin. Nie ma się czym niepokoić – mówił.
– To będzie najtrudniejsza rzecz, z jaką przyjdzie się panu zmierzyć – powtórzył O’Brien. – Zgadzam się – zawtórował Matthew Pottinger, zastępca O’Briena, odpowiadający w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego za Azję. Pottinger wiedział, co mówi: 17 lat wcześniej jako dziennikarz „The Wall Street Journal” opisywał epidemię SARS w Hongkongu. Z pierwszej ręki znał skłonność władz w Pekinie do ukrywania niewygodnych informacji. Co więcej, rozmawiał ze znajomymi lekarzami z Chin, którzy potwierdzali jego ponure przypuszczenia dotyczące skali problemu.
– Co możemy zrobić? – zapytał Trump. – Wstrzymać loty z Chin – brzmiała odpowiedź.

Zmarnowany potencjał

I faktycznie parę dni później – 31 stycznia – administracja zakazała lotów do Chin. W połączeniu z ewakuacją amerykańskiego konsulatu w Wuhanie – stolicy prowincji Hubei i zarazem koronawirusowym epicentrum – były to nieliczne przykłady zdecydowanych działań, które Waszyngton podjął na początku pandemii. Później z powodu politycznych kalkulacji, braku przywództwa i wewnętrznych tarć w Białym Domu akcje stały się chaotyczne, skutkiem czego w pierwszych tygodniach stracono sporo cennego czasu.
Efektem jest pandemia, która wyrwała się w Stanach spod kontroli. Podczas gdy kraje europejskie mierzą się z jej drugą falą, w USA nigdy nie skończyła się pierwsza. Przez całe wakacje kraj znajdował się w czołówce (zazwyczaj na pierwszym miejscu), jeśli idzie o liczbę dziennie wykrywanych zakażeń. Łącznie sięgnęła ona już prawie 10 mln. To oznacza, że kraj zamieszkały przez 4,3 proc. ludności świata odpowiada za jedną piątą zdiagnozowanych infekcji. W ciągu ostatnich paru dni licznik ten przeskakiwał co dobę o ponad 90 tys. osób. W ciągu 24 godzin Amerykanie wykrywają u siebie więcej przypadków niż podczas całej pandemii Chińczycy (o ile można wierzyć oficjalnym danym Państwa Środka). USA przodują też w niechlubnej statystyce zgonów. Na COVID-19 zmarło już 240 tys. osób; to jedna piąta ofiar choroby na całym świecie.
A to wszystko nie dzieje się w ubogim kraju Trzeciego Świata pozbawionym środków i infrastruktury do walki z zagrożeniami epidemiologicznymi, ale najbogatszym państwie globu z praktycznie nieograniczonymi zasobami i legionem najtęższych umysłów. Najbardziej elitarna jednostka w tej wojnie – eksperci Centrów ds. Kontroli i Prewencji Chorób (CDC) – to weterani, którzy walczyli praktycznie z każdym poważniejszym kryzysem wywołanym przez choroby zakaźne po II wojnie światowej. Bez ich doświadczenia, a przede wszystkim sprzętu, walka z wirusem ebola parę lat temu w Afryce byłaby beznadziejna. Ludzie z CDC pomagali także Chinom wdrożyć odpowiednie procedury po epidemii SARS z 2003 r., szkoląc m.in. personel najbardziej zaawansowanego laboratorium do badań nad groźnymi patogenami w Wuhanie.
Cały ten potencjał nie przełożył się jednak na sposób reakcji na zagrożenie niesione przez wirusa SARS-CoV-2.

Proszę nie alarmować

Wtedy, na początku lutego, Trump rozumiał rozmiary nadchodzącego kryzysu. Dał temu wyraz w rozmowie z Bobem Woodwardem, do której doszło 7 lutego, opisanej na łamach poświęconej rządom 45. prezydenta książki „Gniew”.
– Sytuacja jest trudna – stwierdził prezydent. – Co takiego sprawia, że jest trudna? – dopytywał dziennikarz. – Wirus przenosi się drogą powietrzną. To zawsze gorsze od przenoszenia się za pomocą dotyku. W tym drugim przypadku wystarczy, jeśli przestaniesz dotykać rzeczy. Prawda? Ale powietrze… po prostu je wdychasz, a wirus się przenosi. To sprawia, że sytuacja jest trudna. Bo ten wirus jest także bardziej śmiertelny niż ciężka grypa. Niesamowite, może nawet pięć razy bardziej – mówił Trump.
Woodward był zadziwiony. Wtedy jeszcze nie było wiadomo, że wirus jest szczególnie groźny dla osób starszych (dziennikarz w tym roku kończy 77 lat). W książce zanotował, że w tamtym czasie podróżował po Stanach, jakby nic się nie działo. „Nie słyszałem, by ktokolwiek wzywał wówczas Amerykanów do tego, żeby w jakiś sposób zmienili zachowanie – poza ostrzeżeniami przed podróżami do Chin” – napisał.
– Celowo to bagatelizowałem – powiedział później Woodwardowi prezydent. – Dalej to robię, ponieważ nie chcę siać paniki – dodał. Nie kłamał. 10 lutego na wiecu w Mayflower w stanie New Hampshire stwierdził, że zagrożenie któregoś dnia zniknie samo. – Wirus? Pracujemy nad tym bardzo mocno. Wygląda na to, przynajmniej teoretycznie, że w kwietniu, kiedy zrobi się cieplej, po prostu w cudowny sposób przestanie nas nękać – stwierdził prezydent.
Rządowi eksperci wiedzieli jednak, że lada moment trzeba będzie bić na alarm. Już 14 lutego stworzyli zarys działań niezbędnych do powstrzymania wirusa, w tym „poważne ograniczenie zgromadzeń, odwołanie imprez sportowych, koncertów, a także spotkań, których nie da się przeprowadzić zdalnie”. Dokument poddawał pod rozwagę kolejne kroki, w tym zamknięcie szkół, nakaz pozostania w domach oraz wprowadzenie obowiązku pracy zdalnej. Specjalny zespół w Białym Domu ds. koronawirusa przeprowadził też symulację, z której wynikało, że nadchodząca epidemia może pochłonąć w USA miliony ofiar.
Eksperci postanowili jednak bić na alarm dopiero wówczas, gdy z Chin doszły wyjątkowo niepokojące informacje. W drugiej połowie miesiąca okazało się, że mieszkanka Państwa Środka przekazała wirusa pięciu osobom, chociaż sama nie wykazywała symptomów choroby. To oznaczało, że wirus może przenosić się niepostrzeżenie – sytuacja praktycznie niespotykana dotychczas wśród chorób zakaźnych. 25 lutego Nancy Messonnier, szefowa Narodowego Centrum Immunizacji i Chorób Układu Oddechowego, przestrzegła, że wirus będzie się dalej roznosił wśród Amerykanów oraz że sytuacja może stać się bardzo zła.
Na wiadomość natychmiast zareagowały giełdy w USA – indeksy spadły o kilkaset punktów, był to największy jednodniowy spadek od trzech lat. Kiedy Messonnier prowadziła konferencję, Trump akurat wracał z Indii. „Washington Post” doniósł, że prezydent się wściekł, bo dzień wcześniej napisał na Twitterze, że „wirus w USA jest bardzo pod kontrolą”.
Sytuację ratował Larry Kudlow, szef doradców gospodarczych, mówiąc, że gdyby był inwestorem, to upatrywałby w spadku cen akcji doskonałej okazji do inwestycji. To jednak nic nie dało: Trump po powrocie 26 lutego natychmiast obsztorcował sekretarza zdrowia Alexa Azara. W efekcie do planowanego spotkania z prezydentem w sprawie środków ostrożnościowych nie doszło, a Azar został odsunięty od przewodniczenia zespołowi ds. koronawirusa. Pieczę nad nim zaczął sprawować wiceprezydent Mike Pence. Ten zarządził jedną, podstawową dyrektywę: żadnych alarmistycznych komunikatów.
To zresztą nie był jedyny powód, dla którego Azar popadł w niełaskę. Kolejnym były testy.

Powtarzaj za mną: kryzys

Na spotkaniach zespołu ds. koronawirusa w Białym Domu kwestii testowania poświęcano zazwyczaj parę minut pod koniec zebrań. Niesłusznie, bo to dzięki testom można ocenić skalę zagrożenia. Także w tym wypadku rząd federalny nie wykorzystał potencjału, którym dysponował.
Początki nie były złe. Chińczycy udostępnili sekwencję kodu genetycznego nowego koronawirusa już 10 stycznia, dzięki czemu naukowcy na całym świecie mogli przystąpić do projektowania testów wykrywających obecność patogenu. Już w połowie miesiąca Stephen Lindstrom z CDC uspokajał przedstawicieli władz stanowych, że lada moment Centra ukończą pracę nad wykrywaczem koronawirusa. Uczestnicy rozmowy nie mieli wątpliwości, że są w dobrych rękach – Lindstrom był współautorem metody wykrywania wirusa grypy H1N1 w 2009 r.
Mikrobiolog dotrzymał słowa: w pierwszym tygodniu lutego testy wysłano do laboratoriów w całych Stanach Zjednoczonych. Paczkę otrzymała też placówka w Nowym Jorku, której pracownicy natychmiast rzucili się sprawdzić, czy test działa. Zrazu wszystko wyglądało obiecująco – wykrywał obecność materiału genetycznego wirusa w próbkach zawierających patogen. Problem polegał na tym, że wynik pozytywny dawał również, kiedy w próbce była woda z kranu.
CDC natychmiast poinformowało laboratoria, że testy są wadliwe. Jak wykazało późniejsze śledztwo, pracownicy CDC popełnili mnóstwo szkolnych błędów przy ich przygotowywaniu, np. wchodząc i wychodząc z laboratoriów bez zmiany odzieży ochronnej, a także pracując nad nimi w tych samych pomieszczeniach, w których manipulowano próbkami z wirusem, co w efekcie sprawiło, że testy były bezużyteczne.
Zamiast jednak poszukać tymczasowego rozwiązania – np. skorzystać z testów dostępnych za granicą, w tym produkowanych w Niemczech na podstawie wskazówek Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) – szefostwo Centrów utrzymywało, że będzie w stanie rozwiązać problem w kilka dni. Testy amerykańskie miały być dokładniejsze – wykrywały trzy sekwencje kodu genetycznego wirusa, podczas gdy rekomendowane przez WHO bazowały tylko na dwóch. Tymczasem mijały kolejne dni, a wciąż nie były gotowe.
Sytuację mogło rozwiązać dopuszczenie do użytku testów opracowanych przez inne laboratoria albo sektor prywatny. Z niezrozumiałych względów Agencja ds. Leków i Żywności (FDA) zwlekała z tym, czekając na zakończenie prac w CDC. A kiedy zdecydowała się na ten ruch w drugiej połowie lutego, laboratoria w całym kraju zaczęły się zmagać z procedurą dopuszczenia testów do użytku.
„Washington Post” opisał, jak to wyglądało w przypadku jednego z takich ośrodków. Kiedy jego pracownik spędził ok. 100 godzin na wypełnianiu różnych formularzy i wysłał je pocztą elektroniczną do FDA, Agencja odpowiedziała, że nie otrzymała oficjalnego wniosku o rejestrację testu. Zdziwiony pracownik dopytywał, czy czegoś nie wypełnił, ale w odpowiedzi usłyszał, że przygotował komplet dokumentów – tyle że musi je teraz wypalić na płytce CD i wysłać pocztą do biura Agencji na przedmieściach Dystryktu Federalnego. „Powtarzaj za mną: kryzys” – napisał wtedy do kolegi z pracy.
W kraju podniósł się lament: stowarzyszenie laboratoriów zaczęło publicznie apelować do władz o rozwiązanie problemu testów. Ale ani szef CDC Robert Redfield, ani stojący na czele FDA Stephen Hahn nie zrobili wiele w tym kierunku. Coś ruszyło się dopiero wówczas, gdy pod koniec lutego obydwu panów wezwał na dywanik szef gabinetu sekretarza zdrowia Brian Harrison po tym, jak w rozmowie telefonicznej kruchość sytuacji wytłumaczył mu Anthony Fauci, dyrektor Narodowego Instytutu Badań nad Alergią i Chorobami Zakaźnymi (NIAID) i jeden z najważniejszych autorytetów w USA, jeśli idzie o epidemie.
Prawda jednak jest taka, że obu powinien był znacznie wcześniej zmobilizować w ostrych słowach do pracy ich przełożony, czyli sekretarz zdrowia Alex Azar. Ten jednak wówczas już stał na czele specjalnego zespołu w Białym Domu ds. walki z koronawirusem, na posiedzeniach którego – jak odnotował „The New York Times” – kwestii testowania poświęcano zazwyczaj parę minut pod koniec.

Lockdown na Wielkanoc

Sytuacja stawała się coraz poważniejsza. W USA z przerażeniem obserwowano to, co się dzieje we Włoszech – rozważano więc lockdown. Rozmowy dotyczyły jednak konsekwencji gospodarczych; prezydent uważał, że doskonałe wskaźniki ekonomiczne będą jego atutem w zbliżającej się walce wyborczej. Tak nagłe wciśnięcie ekonomicznej pauzy za zbyt drastyczne uważał również sekretarz skarbu Steven Mnuchin.
Robert O’Brien, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, podczas jednej z wyjątkowo ostrych wymian zdań miał wskazać, że jeśli Biały Dom nie podejmie szybko żadnych działań, to wkrótce nie będzie gospodarki, którą będzie można ratować. Ostatecznie prezydenta przekonała Deborah Birx. Weteranka walki z AIDS potrafiła przebić się z przekazem do Trumpa za pomocą prezentacji w PowerPoincie i wykresów. 16 marca – kiedy liczba wykrytych infekcji osiągnęła w Stanach poziom 4,2 tys. przypadków – prezydent ogłosił, że Ameryka wprowadza lockdown.
Początkowo była mowa o dwóch tygodniach, ale szybko stało się jasne, że to nie wystarczy. Horror znany z północnych Włoszech powtórzył się w Nowym Jorku: służby nie nadążały z opieką nad chorymi. Podczas spotkania pod koniec marca prezydent zapytał Fauciego, czy na pewno trzeba przedłużyć lockdown. – Tak, naprawdę musimy to zrobić – miał odpowiedzieć szef NIAID.
W tym kluczowym okresie ujawniły się także problemy wywołane podziałem kompetencji między rządem federalnym a władzami stanowymi. Teoretycznie walka z pandemią należy do tych drugich, a Waszyngton powinien pełnić tylko rolę wspomagającą. Komunikacja między centrum a stanami jednak zawiodła – gubernatorzy nie wiedzieli, do kogo mają się zwrócić o pomoc. Zdesperowany Gavin Newsom, stojący na czele władz w Kalifornii, dzwonił więc do samego prezydenta z prośbą o większą liczbę testów. I dopiero wówczas załatwił swoją sprawę.
Sytuacji nie poprawiał fakt, że w Białym Domu kręciła się kadrowa karuzela. 6 marca, przed wprowadzeniem lockdownu, Trump zwolnił p.o. szefa gabinetu Micka Mulvaneya. Ale jego zastępca, Mark Meadows, nie przejął obowiązków jeszcze przez trzy tygodnie, tymczasem szef gabinetu jest jednym z najważniejszych urzędników w Białym Domu, ponieważ odpowiada za obieg informacji i strukturyzuje działania prezydenckiej ekipy. Sprowadzaniem ekspertów, którzy mieli przekonać Trumpa do takiego czy innego działania, zajmował się m.in. jego zięć, Jared Kushner.
W miarę jak do Białego Domu spływały fatalne informacje dotyczące sytuacji na rynku pracy (liczba pobierających zasiłek osiągnęła rekordowy poziom), przy Pennsylvania Avenue zaczęto się zastanawiać, jak wyjść z tej całej sytuacji. Meadows widział jedno rozwiązanie: przekazanie odpowiedzialności za walkę z pandemią stanom i uznanie, że rząd federalny zrobił wszystko, co było w jego mocy. Pod olbrzymim naciskiem znalazła się Birx: miała wykazać, że statystyki uzasadniają otwarcie gospodarki.
Birx doszła do wniosku, że pandemia w USA będzie wyglądała podobnie jak we Włoszech: po ostrym wzroście liczby zakażeń nastąpi spadek i uspokojenie. Jak się okazało, to był błąd. W połowie lipca szef CDC Robert Redfield przyznał w rozmowie z „Journal of the American Medical Association”, że przedstawiciele administracji – włącznie z nim – niedoszacowali skali infekcji w kwietniu i maju. Wyjaśnił, że na jeden wykryty przypadek umykało im w tym kluczowym okresie prawdopodobnie dziesięć.
Chęć otwarcia gospodarki i zapobieżenia dalszym stratom gospodarczym była jednak tak duża, że Biały Dom zaczął naciskać na to, żeby zakończyć lockdown. Zachęcony m.in. przez pozytywne rekomendacje Birx 16 kwietnia Trump zapowiedział gubernatorom, że teraz jest wszystko w ich rękach.

Stanowa odpowiedź

W efekcie wiele stanów zrezygnowało z obostrzeń. Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać: o ile w połowie kwietnia laboratoria wykrywały 36 tys. infekcji dziennie, o tyle w lipcu liczba ta sięgnęła 75 tys. Stany Zjednoczone przez większość lata były globalnym epicentrum pandemii.
Wkrótce część stanów zaczęła na nowo wprowadzać restrykcje. Choć niektórzy gubernatorzy mocno się z tym ociągali – np. Ron DeSantis, który rządzi na Florydzie. Różnice w podejściu między stanami stały się jedną z przyczyn porażki Ameryki w walce z koronawirusem. – Największym problemem, jeśli idzie o odpowiedź USA na pandemię, jest to, że nie ma czegoś takiego jak odpowiedź USA na pandemię. Jest odpowiedź stanu Nowy Jork, odpowiedź Florydy, odpowiedź Montany, odpowiedź Kalifornii, odpowiedź Michigan czy odpowiedź Georgii. Ale nie ma odpowiedzi Stanów Zjednoczonych jako całości – mówił w rozmowie z portalem Vox Jeremy Konyndyk, który w rządzie Baracka Obamy odpowiadał za walkę z wirusem ebola.
Do tego dochodziła postawa samego prezydenta, który swój przekaz dotyczący pandemii zmieniał w zależności od potrzeb. Kiedy wczesną wiosną pandemia wzbierała, Trump bagatelizował sprawę. Kiedy wprowadzono lockdown, podkreślał, że to zaplanowane działanie; mówił, że „wiedział o tym, że to jest pandemia, na długo, zanim ktokolwiek zaczął ją tak nazywać”. Po zdjęciu restrykcji, kiedy odpowiedzialność polityczną za walkę z wirusem zrzucono na stany, Trump znów zaczął się dystansować od środków ostrożności, przez długi czas nie nosząc maseczki, a nawet sugerując, że ochrona nosa i ust to polityczna manifestacja przeciw niemu. W ten sposób Biały Dom chciał odciąć się od bieżących działań władz, tak aby koronawirus nie obciążał już sondaży jego najważniejszego lokatora.
Narracja ta nie zmieniła się praktycznie przez wakacje. Na korzyść Trumpa należy jednak zapisać odważne działania na drodze do wyposażenia kraju w szczepionkę przeciw koronawirusowi. Nazwano je „Operation Warp Speed’s”, czyli „Operacja Prędkość Nadświetlna” (termin wziął się z uniwersum „Star Trek”). W jej ramach rząd federalny wyasygnował środki, które firmom farmaceutycznym mają pokryć koszty badań i wdrożenia do produkcji preparatów przeciw SARS-CoV-2 w zamian za dostęp do dużych jego partii przed innymi państwami. Dzięki temu prace nad paroma z nich ruszyły z kopyta i było możliwe szybkie uruchomienie drogich w realizacji badań klinicznych.
Kiedy okazało się, że preparaty nie będą jednak dostępne przed wyborami, Trump wrócił do swojej starej narracji. O przedłużanie prac oskarżył „głębokie państwo”, które stara się zniszczyć jego szanse na reelekcję.
Pomimo tego wszystkiego przez całą pandemię jego elektorat wystawiał mu bardzo wysokie noty. Jak wynika z zestawienia portalu FiveThirtyEight.com (sumuje wyniki różnych sondaży), ponad 80 proc. wyborców republikańskich pomimo pogarszającej się sytuacji epidemiologicznej w kraju dobrze oceniało pracę prezydenta w tym zakresie (dla porównania odsetek demokratów spadł z 20 proc. wiosną do ok. 6 proc. obecnie).
Strategia koncentrowania się na gospodarce była dla Trumpa korzystna, co potwierdziły badania przeprowadzone podczas wyborów dla agencji Associated Press przez Uniwersytet w Chicago. 39 proc. wyborców było zdania, że rząd federalny powinien bardziej troszczyć się o gospodarkę niż o środki ostrożności ograniczające rozprzestrzenianie się wirusa. Ale wśród zwolenników Trumpa odsetek ten wynosił aż 85 proc.