Czy ci, którzy obstawiają utrzymanie się niskich stóp procentowych, powinni w przyszłości uniknąć skutków ich wzrostu? - pisze redaktor naczelny DGP, Krzysztof Jedlak.
Magazyn DGP 27.09.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Panie premierze, panie i panowie ministrowie, panie i panowie posłowie, szanowna opinio publiczna!
Apelujemy o podjęcie natychmiastowych i odważnych działań. Setki tysięcy polskich rodzin zostały oszukane przez banki, a widmo bankructwa zagląda im w oczy.
To, co znamy sprzed lat jako problem kredytów frankowych, jest niczym w porównaniu z finansowym tsunami, którego fala stale wzbiera, zagrażając materialnej egzystencji dużej części społeczeństwa. Konieczne są radykalne środki zaradcze. W obronie sprawiedliwości i praworządności, w obronie obywateli!
Jak do tego doszło? Odpowiedź jest prosta. To oczywiste, że każdy chce mieć własne mieszkanie – dobro w naszym klimacie niezbędne do życia i warunek normalnej egzystencji. Jakiś czas temu w Polsce – podobnie jak dziesiątki lat wcześniej w innych krajach kapitalistycznych – udało się wreszcie zerwać z bezlitosnym i niesprawiedliwym paradygmatem: możesz mieć mieszkanie, jeśli stać cię na jego kupno lub najem. Pojawił się bowiem i upowszechnił kredyt, który oznacza, że możesz mieć lokum, jeśli stać cię na spłatę rat (pożyczonego kapitału i odsetek). Nie istota działalności kredytowej jest więc przedmiotem naszego zdecydowanego sprzeciwu i głębokiego oburzenia, lecz sposób i warunki jej prowadzenia. Analogie z problemem frankowym nasuwają się same. Jeszcze do nich wrócimy.
W żadnym razie nie można mieć pretensji do Polaków, że – niezależnie od zarobków i wynikającej z nich zdolności kredytowej, perspektyw zawodowych i skłonności do oszczędzania kosztem obecnego poziomu życia – chcą mieć własne M. Oczywiście, rozumiemy, że chęci to za mało. Że liczą się też realne możliwości – obecne i przyszłe – dotyczące spłaty zobowiązań. I tu dotykamy istoty sprawy. Wmówiono nam, że skoro dziś stać nas na opłacenie raty kredytu, to będzie już tak zawsze. Że – owszem – pewne zmiany są możliwe, ale nie przekroczą granic zdrowego rozsądku i tym bardziej granic naszych możliwości. Więcej nawet, najczęściej słyszeliśmy, że z czasem będzie nam lżej: nasze obciążenia spadną, a nie urosną, np. w proporcji do pensji. A także, że nasza gospodarka będzie się rozwijać, dojrzewać, a my będziemy się bogacić – i to się nie zmieni. Nikt nie zwrócił klientom uwagi na to, że spłacany już kredyt może niemal z dnia na dzień podrożeć, ani tym bardziej że ten wzrost może być szokująco duży. Nie zrobiły tego ani banki, którym psułoby to sprzedaż, ani państwo, choć to przecież jego rola. Jeśli nadzór finansowy ostrzegał, jak twierdzi, robił to niezauważalnie i nieskutecznie. Nikt nie chciał wkładać kija w koła rozpędzonej i dochodowej machiny (owszem, nie chciała tego też większość klientów banków, ale trudno im – z racji braku wiedzy i doświadczenia – stawiać z tego powodu jakikolwiek zarzut). Przeciwnie: banki natrętnie namawiały nas do podpisywania umów kredytowych. Nie tłumaczyły związanego z tym ryzyka. To nie leżało w ich interesie. Upewniano nas za to wielokrotnie – głosem sprzedawców, doradców, ekonomistów – że gospodarka jest stabilna, pensje będą dalej rosnąć, zatrudnienie też, a w takim otoczeniu oprocentowanie utrzyma się na niezmienionym poziomie albo będzie spadać. Wiemy już, że to nieprawda. Wiemy też, że niekorzystne zmiany mogą być szybkie i bardzo głębokie. Uzbrojeni zawczasu w tę wiedzę, w wielu wypadkach zrezygnowalibyśmy z kredytu lub nie zgodzili się na jego warunki. Niezależnie od tego widzimy dziś bardzo dobrze, że liczne zapisy w umowach kredytowych, których nie można było przecież negocjować, skonstruowano ze szkodą dla nas, a z korzyścią dla instytucji finansowych. Klient mógł podpisać umowę narzuconą przez bank i kupić wymarzone mieszkanie lub dom albo odejść z kwitkiem. Czyli w praktyce nie miał żadnego wyboru – dokładnie tak samo, jak przy tzw. hipotekach frankowych.
Dziś, choć jedyną jego „winą” było podpisanie wepchniętej mu niemal na siłę, nienegocjowalnej umowy kredytowej, stoi w obliczu ogromnych konsekwencji finansowych, których nie mógł przewidzieć. Powtarza się więc kryzys kredytowy, z którym mieliśmy do czynienia w odniesieniu do zobowiązań wyrażonych w CHF.
Jedną – pilną – sprawą jest wyrzucenie z umów niedozwolonych zapisów. Nie są najważniejsze, ale są szkodliwe. Dotyczą one np. sposobu ustalania oprocentowania. Z grubsza jest ono wyliczane na podstawie wzoru: WIBOR (czyli stopa procentowa, po jakiej banki nawzajem udzielają sobie pożyczek) plus marża należna bankowi. Czym jest jednak WIBOR? Czy nie jest to coś na kształt tabeli kursowej, którą banki w przypadku kredytów walutowych ustalały same, arbitralnie, a więc na swoją korzyść (zarówno w przypadku spreadów, jak i przy przeliczaniu kwoty kredytu ujętej w walucie na złote)? Czy nie powinna mieć tu zastosowania przynajmniej stopa referencyjna NBP? Choć ona też budzi wątpliwości, to jednak jest bardziej „neutralna” i mniej zależna od bezwzględnych uczestników kredytowej gry, czyli banków.
WIBOR nie jest żadną obiektywną miarą ceny pieniądza, która przecież w każdym banku i w każdym przypadku mogła kształtować się odmiennie. Analogie z tabelą kursową są tu na wielu płaszczyznach uprawnione. Łącznie z ostatecznym wnioskiem, że taka formuła ustalania oprocentowania jest nie do przyjęcia.
Postawmy kropkę nad „i”: WIBOR jest stawką, którą banki ustalają same między sobą! Czy potrzeba tu jeszcze jakichś argumentów?
Drugą i bez porównania ważniejszą kwestią jest ta dotycząca samych stóp procentowych i ich wysokości. Jest ona zasadniczym problemem, który czeka na rozwiązanie. Również w tym przypadku mamy oczywiste analogie z kredytami walutowymi. Jeszcze na początku lat 90. XX w. w Polsce alternatywną, a właściwie podstawową walutą, zwłaszcza na rynku mieszkaniowym, był dolar amerykański (oferty sprzedaży były zazwyczaj podawane w USD). Dla wszystkich było bowiem jasne, że utrzymuje on pewną wartość – w przeciwieństwie do złotówki. Cena mieszkania mogła więc być stabilna i przez lata wynosić np. ok. 50 tys. USD, a cena wyrażona w złotych w tym samym czasie gwałtownie się zmieniała, zwykle bardzo szybko rosła. Na początku XXI w. sytuacja była już nieco inna. Złoty stał się w miarę stabilnym pieniądzem, zrezygnowano więc z podawania cen nieruchomości w USD czy euro. A ryzyko walutowe poszło podobno w zapomnienie. Powszechnie uważa się, że kredytobiorcy – mimo doświadczeń całych pokoleń i „walutowej” historii polskiego rynku obrotu mieszkaniami – nie mogli przewidzieć gwałtownych zmian kursu franka szwajcarskiego. A nawet – że nie mieli o tym ryzyku pojęcia!
Jak można więc twierdzić, że kredytobiorcy mogli przewidzieć coś o wiele bardziej abstrakcyjnego: znaczący wzrost stóp procentowych (a co za tym idzie – dowolnie przez banki ustalaną stopę WIBOR), sięgający nawet kilku czy tym bardziej kilkunastu punktów procentowych? Już słyszymy te argumenty, że klienci wiedzieli, na co się piszą, nie byli przecież ślepi i głusi. Otóż nie wiedzieli. Nie byli świadomi i nie zostali poinformowani, że i takie scenariusze rynkowe wchodzą w grę. A rzeczywistość gospodarcza i praktyka banków upewniała ich, że nic podobnego im nie grozi. Owszem, podobnie jak w przypadku CHF, można było brać pod uwagę dalszy spadek stóp procentowych, ich stabilizację lub ewentualnie – w najgorszym razie – niewielki wzrost w przypadku dużej inflacji. Ale nie skok wynoszący je najpierw z poziomu 1–2 proc. do 4–5 proc., a potem jeszcze wyżej!
To prawda, były w Polsce kiedyś wysokie stopy procentowe. Sięgały kilkunastu procent jeszcze na początku XXI w. (a ponad 20 proc. pod koniec lat 90. XX w.), co przekładało się na cenę kredytu. Było to jednak w tym samym czasie, kiedy ceny nieruchomości zazwyczaj wyrażano w dolarach, a potem też w euro. Skoro więc możemy twierdzić, że nikt nie mógł brać poważnie pod uwagę ryzyka kursowego, to chyba tym zasadniej możemy dowodzić, że nikt nie mógł przewidzieć zjawiska, które dziś nazywamy ryzykiem stóp procentowych?
Więcej: niskie stopy, utrzymywane (np. w latach 2015–2019) przez wiele lat na symbolicznym, bliskim zera pułapie (niekiedy nawet wbrew inflacyjnym tendencjom), były główną zachętą do zaciągania pożyczek i kredytów. Kiedy pożyczać pieniądze, jeśli nie w sytuacji, gdy stopa referencyjna NBP oscyluje od lat na poziomie 1,5 proc.? Zwłaszcza gdy rosną pensje, pojawia się świadczenie 500 plus (przy dwójce dzieci może już być gotową „ratą kredytową”), podatki są zmniejszane, a perspektywy gospodarki – wedle wszelkich zapewnień – wyglądają doskonale?
Stopy jednak wzrosły – i to bardzo (sen o europejskich zarobkach, państwie dobrobytu i wielkim bogactwie okazał się w dużej mierze tylko mrzonką). Nie mówimy o podwyżce np. z 1,5 proc. do 2 proc., lecz o znacznie gwałtowniejszym, a dla kredytobiorców – zabójczym, nieprzewidywalnym ruchu. W ślad za nimi wzrósł też WIBOR, windując obciążenia zadłużonych Polaków do poziomów, które są niedopuszczalne!
Weźmy też pod uwagę, że cały szkodliwy społecznie proces taniego pieniądza i taniego kredytu rozpoczął się w NBP – banku centralnym, który jest instytucją państwową i który powinien mieć na uwadze przede wszystkim interes obywateli, a nie sektora bankowego! Zawiodły banki, ale zawiodło też państwo!
Jeżeli polski rząd i polski parlament nie rozwiążą problemu, którym żyją setki tysięcy polskich rodzin, będziemy korzystać ze wszystkich praw i ścieżek, które doprowadzą do sprawiedliwego uregulowania podnoszonych przez nas kwestii. Będziemy szukać prawdy przed polskimi sądami i europejskimi trybunałami!

***

Autor nie miał i nie ma kredytu denominowanego we frankach ani indeksowanego do CHF. We własnej sprawie nie podnosił i nigdy też nie podniesie argumentu zbyt wysokich stóp procentowych, ponieważ jest świadom, że zmieniają się one w czasie, a zmiany te bywają drastyczne. Nie jest też akcjonariuszem żadnego banku. Autor jest również zdania, że umowy o kredyty frankowe były w wielu miejscach skrajnie niekorzystne dla klientów, a wiele ich zapisów słusznie uznano za klauzule niedozwolone. Nachalnej sprzedaży prowadzonej bezpośrednio przez banki lub za pomocą pośredników finansowych (których niechlubna rola i odpowiedzialność nie zostały dostatecznie wyjaśnione) towarzyszyło wykorzystywanie przez instytucje kredytowe silnej pozycji i narzucanie klientom bardzo niekorzystnych warunków. Przykładem nagannych praktyk, które nie powinny mieć miejsca, są spready oraz wymuszane ubezpieczenia i inne opłaty. Skandalem jest również to, że dopiero batalie sądowe doprowadziły do usunięcia wadliwych zapisów i mechanizmów z umów. Niedobrze też, że polskie prawo nie przewidywało i wciąż nie przewiduje zasady „klucze za kredyt”, pozwalającej uwolnić się od zobowiązania hipotecznego w zamian za przekazanie nieruchomości wierzycielowi (bankowi).
Jednak autor jest również zdania, że kredytobiorcy w przytłaczającej większości zdawali sobie doskonale sprawę (musieli lub powinni zdawać sobie sprawę) z istoty ryzyka kursowego, świetnie rozumianego przez całe pokolenia Polaków i bardzo namacalnie, fizycznie wręcz, obecnego na naszym rynku mieszkaniowym jeszcze kilkanaście lat temu. Mieli jednak własne kalkulacje. Obstawiali korzystne dla siebie scenariusze lub dość bezkrytycznie dawali im wiarę, by mniejszym kosztem (niższe raty niż przy kredytach złotowych) i niekiedy wbrew zdrowemu rozsądkowi, a przede wszystkim wbrew własnym możliwościom, zrealizować marzenia o mieszkaniu albo – nierzadko – dokonać inwestycji w mieszkanie lub mieszkania. To jest ryzyko, które – niestety – kredytobiorcy powinni sami w uzasadnionym rozmiarze ponieść (np. punktem odniesienia mogą być nie arbitralne tabele kursowe banków, lecz notowania NBP).
Argumenty, że w gruncie rzeczy nie mieliśmy do czynienia z kredytami walutowymi, lecz z jednym wielkim oszustwem, brzmią może i dobrze, ale mają charakter emocjonalny, a nie rzeczowy. Ekonomicznie rzecz biorąc, są nie do obrony. Podobnie zresztą jak wywiedziony przez rzecznika generalnego TSUE absurdalny – nawet jeśli mieszczący się w ramach bardzo specyficznej prawniczej logiki, wedle której niejednokrotnie „rak jest rybą” – wniosek, że kredyt w CHF może być przewalutowany po korzystnym kursie z zachowaniem właściwego dla szwajcarskiej waluty, rynkowego oprocentowania (LIBOR).
Co ciekawe, kredytobiorcy, przytłoczeni (czemu nie można się dziwić) ogromną zmianą wartości kredytu, nie dostrzegają, że bez porównania większa aberracja gospodarcza polegała (i wciąż polega) też na tym, że korzystają z wyjątkowo niskich, wręcz ujemnych stóp procentowych. Są one ewenementem w historii gospodarczej świata.
Na marginesie – autor uważa przy tym, inaczej niż banki i przychylni im prawnicy, że ujemny bądź zerowy LIBOR, o ile tylko występuje, może i powinien być z korzyścią dla dłużników uwzględniany przy obliczaniu oprocentowania kredytów walutowych. (Konsekwentnie należy też jednak uwzględniać przy nich rzetelnie ustalone notowania franka.)
Stopy dla kredytów złotowych były w czasie boomu frankowego znacznie wyższe. Dziś są o wiele niższe (choć wciąż większe niż dla CHF), co oczywiście jest silną zachętą do zadłużania się. Nie da się jednak rozsądnie przewidzieć, jaka będzie ich wielkość za kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt lat (a taką perspektywę trzeba przyjmować dla kredytów hipotecznych). Nie jest wykluczone, że – podobnie jak w 2008 r. – będą sięgać 6 proc. lub więcej. Czy wówczas ci, którzy dziś obstawiają utrzymanie się oprocentowania na niskim poziomie, będą mogli skutecznie podnieść argument, że nie przewidywali takiego rozwoju wypadków i nie powinni ponosić jego konsekwencji? Dlaczego mieliby być gorzej potraktowani niż ci, którzy np. w 2008 r. zadłużając się na potęgę (i przy okazji windując ceny mieszkań do absurdalnych poziomów), nie brali pod uwagę, że frank może kosztować 3 zł (jak w 2004 r.) lub więcej?