Król już chyba nie może być bardziej nagi. Niedawny skandal związany z doradzaniem Rosjanom, jak najlepiej manipulować Donaldem Trumpem, a także z bezkrytycznym przyjęciem napisanych cyrylicą „28 punktów” jako stanowiska USA, nie spowodował odsunięcia Steve’a Witkoffa i Jareda Kushnera na boczny tor. Przeciwnie, obaj pojechali do Moskwy na kolejną turę negocjacji. Rosjanie zaserwowali gościom parę zdawkowych komplementów oraz twarde „niet” w sprawie warunków ewentualnego przerwania wojny, które nie spełniałyby wyśrubowanych warunków Kremla. A gdy Władimir Putin w towarzystwie Kiryła Dmitriewa i Jurija Uszakowa zabawiał Amerykanów rozmową, Siergiej Ławrow i Siergiej Szojgu podejmowali szefa chińskiej dyplomacji. Jak głosi komunikat Pekinu, Wang Yi w trakcie tych rozmów „potwierdził konstruktywną rolę ChRL w rozwiązywaniu kryzysu w Ukrainie” oraz zamiar „utrzymywania dobrych, strategicznych kontaktów z Moskwą”.

Chińczycy już wcześniej dawali do zrozumienia, że nie chcą, by Putin przegrał swoją wojnę przeciwko Ukraińcom (a de facto przeciwko Zachodowi). Z dość oczywistego powodu – klęska rosyjskiego reżimu, czyli niezrealizowanie celów „specjalnej operacji wojskowej”, wzmacniałaby Stany Zjednoczone i Europę politycznie, a także stawiała pod znakiem zapytania opcję zbrojnej akcji chińskiej przeciwko Tajwanowi czy Filipinom. Podtrzymywanie zaś tego, co z punktu widzenia Pekinu jest „kryzysem w Ukrainie”, daje znakomite możliwości dalszego rozbijania strategicznej jedności Zachodu, osłabiania autorytetu USA jako gwaranta bezpieczeństwa sojuszników – nie tylko tych europejskich, lecz także pacyficznych – oraz coraz mocniejszego i bezalternatywnego wiązania ze sobą samej Rosji.

Rosyjska gra pozorów

Teraz Wang prawdopodobnie przywiózł do Moskwy obietnicę podtrzymywania rosyjskiej machiny wojennej tak długo, jak będzie trzeba. I trudno mieć złudzenia: to jest właśnie ten element, który daje Putinowi przekonanie, że ma do dyspozycji więcej czasu niż Wołodymyr Zełenski, że jego równia pochyła jest mniej stroma, wobec czego nie musi się spieszyć z zawieraniem pokoju. I to pomimo dramatycznie spadających dochodów z eksportu ropy i gazu, pomimo ruiny cywilnej gospodarki rosyjskiej (już 17 z 24 jej głównych sektorów notuje ujemną lub bliską zeru dynamikę wzrostu), a także inflacji, deficytów „siły żywej” na froncie i coraz bardziej dotkliwych ataków ukraińskich na rosyjskie zaplecze logistyczne i produkcyjne.

To podejście nie przeszkadza Putinowi prowadzić gry pozorów, głównie na użytek Amerykanów. Rosyjski dyktator mówi więc publicznie o swej szczerej chęci dogadania się i dążeniu do pokoju. Problem w tym, że „pokój” definiuje inaczej niż cywilizowany świat – nie jako znalezienie trwałych i realistycznych kompromisów, ale jako kapitulację drugiej strony. Udaje przy tym, że tą „drugą stroną”, płacącą cenę za realizację maksymalistycznych aspiracji rosyjskich, ma być wyłącznie Ukraina, ewentualnie (jeśli się uda) także kilka granicznych państw wschodniej flanki NATO. Prawda jest jednak inna: gdyby rzeczywiście Moskwa zdołała narzucić swoje warunki, przegranym byłby cały Zachód. Ten europejski znacznie bardziej, ale Stany Zjednoczone także.

Znaczna część europejskich elit już to zrozumiała. Stąd spora determinacja, by wspierać Ukrainę w jej walce mimo kosztów – i finansowych, i politycznych. Rozumie to także część elit amerykańskich. Niestety, te demokratyczne – gdy były u władzy – nie zdołały wypracować i wdrożyć skutecznej strategii pokonania Rosji, ograniczając się do podtrzymywania pomocy wojskowej i ekonomicznej dla Kijowa na stosunkowo niskim poziomie, de facto sprzyjającym przedłużaniu wojny w nieskończoność. W środowisku republikańskim mamy z kolei podział na dwie grupy o nierównej sile.

Frakcja grupująca głównie fachowców od bezpieczeństwa i nielicznych polityków wiernych dawnym amerykańskim pryncypiom ideowym oraz geostrategicznym jest wciąż zdecydowanie słabsza. Symptomem może być choćby to, że jeden z nielicznych jej reprezentantów na szczytach władzy, sekretarz stanu Marco Rubio, pod mało przekonującym pretekstem wykręcił się z obecności na niedawnym szczycie szefów dyplomacji państw NATO. Prawdopodobnie dlatego, że nie miał niczego sensownego do zakomunikowania, a chciał uniknąć trudnych pytań o politykę swojego szefa, zwłaszcza o zasygnalizowaną w „28 punktach” ewentualność realnego wyjścia USA z Sojuszu.

Siła złudzeń w kraju Trumpa

Debacie medialnej w USA ton nadają tymczasem neoizolacjoniści, twardy trzon ruchu MAGA, dla którego Europa (i Ukraina też) jest „słaba i lewacka”, natomiast Rosja jest „silnym państwem chrześcijańskim, wiernym konserwatywnym wartościom”, z którym w dodatku Stany niegdyś wspólnie wygrały II wojnę światową, wobec czego Moskwa zasługuje nadal na lojalność Waszyngtonu. Absurd? Oczywiście, ale po raz kolejny powtórzył to parę dni temu Steve Bannon, wpływowy doradca Trumpa w trakcie jego pierwszej kadencji, ostatnio co prawda odsunięty na bok, ale wciąż popularny wśród prawicowych wyborców. Na te warunkowane ideologią i niekompetencją złudzenia nakłada się cyniczna kalkulacja prezydenta oraz sporej części jego obecnych współpracowników: chęć „podzielenia się Rosją” z Chińczykami, wykrojenia dla siebie sporego kawałka tortu w postaci zyskownych koncesji i kontraktów na eksploatację rosyjskich surowców, nawet za cenę umizgów do Putina, upokorzenia Ukraińców i skonfliktowania się z europejskimi sojusznikami.

Gdyby ta kalkulacja była realistyczna, trudno byłoby zgłaszać do Trumpa pretensje – przynajmniej z czysto pragmatycznego punktu widzenia. Problem w tym, że ten plan ma zerowe szanse powodzenia. Po pierwsze dlatego, że ponurych zbójców od lat wyspecjalizowanych w napadaniu na kupców na gościńcu nie da się nagle zmienić w poczciwych, pracowitych i zapobiegliwych mieszczan. Już próbowano, czynili to zarówno sami Amerykanie w czasach prezydentury Billa Clintona czy Baracka Obamy, jak i Europejczycy – z Gerhardem Schroederem, Angelą Merkel czy Nicolasem Sarkozym na czele. Z efektem, który dziś widać gołym okiem: zbójcy część oferowanej im łapówki rozkradli, a część przeznaczyli na modernizację i rozbudowę swojej zbrojowni. Trudno zakładać, że tym razem zachowają się inaczej. Po drugie, wymarzonemu scenariuszowi Trumpa będą z oczywistych powodów aktywnie przeciwdziałać Chińczycy, a mają niestety mocne atuty. Po prostu ich oferta jest dla skupionej wokół Putina, konserwatywnej i kleptokratycznej „grupy trzymającej władzę” o wiele wygodniejsza i bezpieczniejsza. Łatwiej nadal tkwić w okopach, podtrzymywać antyzachodnie, nacjonalistyczne i imperialistyczne narracje, opierając politykę na nagiej przemocy, niż ryzykować implozję struktur, a może nawet bunt części aparatu władzy i sprzeciw społeczny, do czego mogłoby dojść w przypadku zakończenia wojny bez wyraźnego sukcesu, a tym bardziej otwarcia się na względnie rynkową współpracę z niedawnymi strategicznymi przeciwnikami. Zbyt wielu Rosjan nosi w sobie traumę smuty z lat 90. XX w.

Dwa złe scenariusze dla Ukrainy

Ludzie znający Rosję i wewnętrzne uwarunkowania jej polityki dobrze zdają sobie z tego sprawę. Niestety, prezydent Stanów Zjednoczonych wciąż chyba nie jest gotowy do przyjęcia ich argumentów. Jeśli zaś gra potoczy się dalej wedle jego planu, możemy mieć do czynienia z jednym z dwóch złych scenariuszy.

W pierwszym Trump, zrażony niepowodzeniem swoich „wysiłków pokojowych”, wykonuje dramatyczny zwrot, umywa ręce, jednostronnie znosi amerykańskie sankcje na Rosję i z pozornie bezpiecznej oddali obserwuje ciąg dalszy. Z grubsza można sobie wyobrazić, jak następuje. Perspektywa fantastycznych interesów amerykańskich w Rosji stopniowo się rozmyje, natomiast Putin wykorzysta okazję, by złapać gospodarczy oddech i kontynuować agresję. W Europie nasilą się tymczasem nastroje antyukraińskie, podsycane przez naturalne zmęczenie i zakulisowe machinacje rosyjskich służb specjalnych, ale też idące za amerykańskim przykładem („oni mogli, to czemu my nie?”). Pod tą presją kolejne rządy wycofają się na pozycje oportunistyczne („nasza chata z kraja”) z naiwną nadzieją, że agresor zadowoli się Ukrainą i nie śmie posunąć się dalej. A przynajmniej, że nie nastąpi to zbyt szybko, w związku z tym z problemem będą musiały mierzyć się już inne ekipy rządzące. Skutkiem będzie prawdopodobnie ostateczne załamanie ukraińskiego oporu, dalsza konsolidacja władzy w Rosji, możliwość przygotowania kolejnych agresywnych kroków. No i jakaś nagroda dla Putina i spółki od Pekinu za istotny wkład we wzmocnienie wspólnego, antyzachodniego i antydemokratycznego frontu.

W drugim scenariuszu Witkoff i Kushner odbywają kolejne wycieczki do Moskwy lub podejmują swych rosyjskich odpowiedników na Florydzie, rozmowy w różnych formatach toczą się też w wielu innych miejscach, ale stanowiska stron pozostają z grubsza niezmienne. Moskwa nadal żąda tego, co dla niej kluczowe, czyli oddania przez Ukraińców ufortyfikowanych pozycji w Donbasie (żeby mieć dogodniejsze podstawy wyjściowe do ewentualnej dogrywki zbrojnej), demilitaryzacji Ukrainy i jej otwarcia na rosyjskie działania asymetryczne, w tym agresję informacyjną, a także zakazu integracji Ukrainy z NATO i formalnego uznania przez Zachód oraz samą Ukrainę rosyjskich zdobyczy terytorialnych. Kijów się na to nie zgadza (bo żaden przytomny polityk nie może się podpisać pod takimi postulatami), za to wnioskuje o odszkodowania za wojnę i twarde gwarancje bezpieczeństwa na przyszłość. I mamy pat, bo na to z kolei nie może zgodzić się nikt na Kremlu. Na żadną formę reparacji nie ma pieniędzy, poza tym ich wypłata byłaby zbyt upokarzająca i ryzykowna politycznie. A co do gwarancji dla Ukrainy, nie po to Moskwa je tę żabę, żeby zbuntowana, dawna republika radziecka mogła się cieszyć choćby złudzeniem bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie.

Mit gwarancji bezpieczeństwa

To zresztą jeden z kluczowych elementów tej wielkiej gry. I swoisty paradoks, z którego chyba nie wszyscy na Zachodzie zdają sobie sprawę. Konstruując daleko idące gwarancje dla Kijowa, musimy jednocześnie zdawać sobie sprawę, że musi za nimi stanąć realna siła oraz polityczna i psychologiczna gotowość, by owej siły użyć. Nie tylko przewaga PKB, a nawet liczby czołgów i samolotów, nie papierowe zobowiązania. Na to Rosjanie się nie nabiorą. Każdy dokument, także podpisany przez siebie, bez skrupułów podepczą i wyrzucą do kosza, o ile tylko będą zakładać (nawet błędnie!), że mogą to zrobić bezkarnie. A że potrafią popełniać błędy w kalkulacji, to już pokazali w lutym 2022 r., napadając na Ukrainę po przeszacowaniu własnych możliwości, niedoszacowaniu ukraińskich, a także przy założeniu, że Zachód znów ograniczy się do pustych protestów. Zrobili więc krok sprzeczny z naszą logiką, a nawet ze swoim obiektywnym interesem (bo więcej i przy mniejszych kosztach mogli uzyskać metodami hybrydowymi). Ale i tak brną w ten błąd na tyle konsekwentnie, że mogą ostatecznie zminimalizować jego złe skutki, a nawet odnieść względne korzyści. I wiedzą o tym, więc – uwaga – równie dobrze mogą powtórzyć próbę, tym razem biorąc na cel także państwa Unii czy NATO.

To zaś oznacza, że powinniśmy dziś rozmawiać nie o amerykańskich czy europejskich gwarancjach dla Ukrainy, ale o gwarancjach naszego wspólnego bezpieczeństwa. To zmienia optykę. Bo nie chodzi tu już o symboliczną obecność kontyngentów francuskich lub skandynawskich nad Dnieprem, lecz o fizyczną zdolność i realną, psychiczną gotowość do wojny przeciwko Rosji. W tym kontekście Ukraina staje się nie tylko biorcą, ale dawcą dobra, jakim jest bezpieczeństwo. Ma bowiem liczną, względnie dobrze wyposażoną i uzbrojoną, a przede wszystkim doświadczoną w realnej walce armię. Ma też społeczeństwo mimo wszystko wciąż gotowe ponosić straszliwe koszty oporu. Brutalna prawda jest taka, że o ile pod względem ekonomicznym niemal każde z państw UE i NATO jest dzisiaj w lepszej sytuacji niż Ukraina, a pod względem wojskowym przynajmniej kilka z nich na papierze ma porównywalny lub znacznie większy potencjał, o tyle na płaszczyźnie psychologicznej i politycznej nikt z zachodnich sojuszników nie może się z Ukraińcami równać.

Strategiczna rola głupoty

Przyszła, pożądana architektura bezpieczeństwa naszego regionu musi więc uwzględniać Ukrainę jako pełnoprawnego członka sojuszu obronnego – czy mówimy o poszerzeniu NATO, czy o wykorzystaniu jakiejkolwiek innej platformy instytucjonalnej. Realnymi gwarancjami tego wspólnego bezpieczeństwa nie są podpisywane przez eleganckich szefów państw i dyplomatów dokumenty, ale faktyczne zdolności bojowe i wywiadowcze we wszystkich domenach (od przestrzeni kosmicznej przez powietrze, ląd i morze, aż po cyberprzestrzeń i sferę informacji oraz wpływ na emocje zbiorowe i indywidualne). Plus silne instytucje publiczne i nowoczesne gospodarki z łańcuchami logistycznymi odpornymi na zakłócenia, z „endemiczną”, a nie importowaną innowacyjnością. To nie są przewagi, których Francuzi i Niemcy, a tym bardziej Polacy czy Finowie, a nawet Amerykanie i Brytyjczycy mogą łaskawie „udzielić” Ukraińcom. W rzeczywistości zadanie jest dużo trudniejsze: to wszystko trzeba wypracować sobie samodzielnie, acz w solidarnej współpracy tych państw i narodów, które na wrogie oddziaływania rosyjskie są najbardziej narażone.

Amerykanów z oczywistego powodu nie ma na tej liście. Zbyt wielu tamtejszych polityków i przedstawicieli biznesu uważa, że w ich długofalowym interesie nie leży silna i stabilna oraz wewnętrznie solidarna i sterowna Europa. To przecież potencjalna konkurencja, zaś stosowanie zasady „dziel i rządź” obiecuje lepsze rezultaty. A gdy jeszcze można w ramach tego „dzielenia” użyć rosyjskiego straszaka… I tu niestety interes amerykański okazuje się przynajmniej częściowo zbieżny z rosyjskim – ani Ukraina, ani inne kraje europejskiego pogranicza nie powinny się czuć zbyt bezpieczne. I to też warto mieć na uwadze, analizując aktualną politykę Waszyngtonu.

Warto też zauważyć, że problemem Zachodu nie jest de facto sama Rosja. Ona jest po prostu jednym z wielu zagrożeń, akurat teraz szczególnie wyrazistym. Problemem głębszym jest brak politycznej zdolności do prawidłowego rozpoznania wyzwań oraz reagowania na negatywne lub wręcz groźne trendy w otoczeniu strategicznym. Niestety, kłania się upadek autorytetów (dodajmy: w dużym stopniu zawiniony przez same „autorytety”) i aroganckie przekonanie amatorów, że „chłopski rozum” zdoła zastąpić rzetelną wiedzę i doświadczenie, zwłaszcza gdy jego posiadacz ma pieniądze i/lub poparcie wyborców… To oczywiście przypadek Trumpa oraz jego licznych akolitów, ale także części polityków europejskich oraz „liderów opinii”, którzy dzisiaj często nieświadomie powtarzają tezy korzystne dla rosyjskich interesów. Bez skorygowania tej fatalnej sytuacji wszelkie „gwarancje bezpieczeństwa” pozostaną tylko mitem. A gołąbek pokoju ostatecznie zwęgli się na grillu historii. ©Ⓟ