Donald Trump zapowiedział, że zamierza rozdać ludziom po 2 tys. dol. jako wypłatę z dochodów z ceł. Ma to jakiś sens ekonomiczny?
Peter Boettke, profesor ekonomii i filozofii na George Mason University w Waszyngtonie
ikona lupy />
Peter Boettke, profesor ekonomii i filozofii na George Mason University w Waszyngtonie / Materiały prasowe / Fot. mat. prasowe

Nie za bardzo. Polityka celna Trumpa i jego ludzi jest koncepcyjnie niespójna. Wiceprezydent J.D. Vance chce restrukturyzacji, dyrektor Narodowej Rady Ekonomicznej Stanów Zjednoczonych Kevin Hassett chce świata ceł zerowych, a Trump mówi: „Spójrzcie, moja polityka działa tak dobrze, że będę w stanie zwrócić wam pieniądze”. Nie ma poczucia wstydu, więc te sprzeczności w ogóle mu nie przeszkadzają.

Czyli Trump wie, co robi?

Myślę, że jest prawdopodobnie bardziej świadomy, niż nam się wydaje, a zarazem mniej, niż sądzi wielu jego najtwardszych krytyków. Weźmy przykład sali balowej we wschodnim skrzydle Białego Domu. Gdy tylko Trump zaczął ją budować, ludzie powiedzieli: „No tak, kiedy Hitler był u władzy w Niemczech, zburzył tradycyjny budynek, żeby postawić coś nowego”. Nie sądzę jednak, żeby Trump pomyślał: „Och, Hitler tak zrobił, więc ja też tak zrobię”. Raczej wyobrażam sobie, że kiedy mu to wytknięto, roześmiał się i stwierdził mniej więcej: „Dobrze, niech lewica myśli, co chce”.

Uważam, że cała jego strategia polega na wywoływaniu chaosu. Gdy udaje mu się wprowadzić chaos, potrafi sprawnie i skutecznie działać, podczas gdy wszyscy inni są zdezorientowani i reagują z opóźnieniem.

I właśnie w tym tkwi jego geniusz: potrafi pokonać ludzi, którzy w normalnych warunkach powinni bez trudu poradzić sobie z nim politycznie.

Mówi pan: podejście Trumpa do ceł jest niespójne. Ale może wynika ono ze szczerej wiary w ich sens? W obecnej administracji są ludzie, którzy chyba naprawdę są do nich przekonani, np. Peter Navarro.

Ta wiara jest trudna do wyjaśnienia. Peter Navarro był na początku swojej kariery całkiem dobrym ekonomistą zajmującym się regulacjami. Myślę, że wiele osób z otoczenia Trumpa – np. Paula Craiga Robertsa z Departamentu Skarbu – bardzo mocno poruszył wzrost znaczenia Chin. Uznali, że uczestniczą one w procesie globalizacji na nieuczciwych zasadach, i doszli do wniosku, że stare prawa ekonomiczne przestały obowiązywać. Ja się z tą perspektywą nie zgadzam – z powodu klasycznego argumentu: nawet jeśli inne państwo stosuje rozmaite formy protekcjonizmu, na przykład dumping, to i tak my na tym korzystamy. Deficyt handlowy także nie jest moim zdaniem realnym problemem. Sam mam deficyt handlowy z moim osiedlowym sklepem spożywczym i nie ma w tym nic złego. Uważam, że mamy tu do czynienia z nieporozumieniem dotyczącym międzynarodowego podziału pracy i tego, jak prowadzi on do wzrostu produktywności całej ludzkości. To, czego naprawdę powinniśmy chcieć, to produktywna specjalizacja i społeczna współpraca poprzez handel. Nie wierzę, by wojny handlowe mogły przynieść dobre skutki.

Zwolennicy ceł i protekcjonizmu wobec Chin twierdzą jednak, że problem nie polega na braku korzyści krótkoterminowych, ale na tym, że Państwo Środka jest postrzegane jako agresor, który długoterminowo wykorzysta swoją gospodarkę jako broń. Jak pan na to patrzy?

Nie czuję się wystarczająco kompetentny, by szczegółowo wypowiadać się o tym aspekcie militaryzmu. Natomiast uważam, że militaryzm z reguły ostatecznie szkodzi krajowi, który go stosuje. Jeśli więc Chiny zdecydują się stać takim właśnie agresorem, to nie zbudują nowego imperium obejmującego cały świat. Wejdą w fazę imperialnego przerostu i upadną pod własnym ciężarem, ponieważ ich gospodarka nie jest w stanie wygenerować wystarczających zasobów, by to wszystko utrzymać. Jak jednak wiadomo z doświadczeń pańskiego regionu świata, taki upadek może trwać o wiele za długo. Związek Radziecki rozpadł się po 70 latach, ale przez cały ten okres zmagał się z wewnętrznymi sprzecznościami i po drodze zniewolił znaczną część Europy Środkowej i Wschodniej. Był kruchy i wystarczyło niewielkie pchnięcie, by się zawalił. Żeby jednak było jasne: nie uważam, by Chiny stanowiły realne, systemowe zagrożenie w takim sensie, w jakim wielu ludzi to sobie wyobraża, bo w rzeczywistości nie uważam, żeby ich gospodarka była aż tak silna.

Większość uważa przeciwnie.

Moim zdaniem za rządów Xi mamy do czynienia z gospodarką podobną do dawnej gospodarki radzieckiej – z intensywną industrializacją, ale bez prawdziwego rozwoju. Do dziś dochód na mieszkańca w Chinach jest dużo niższy niż w Stanach Zjednoczonych. To Polska jest prawdziwą kwitnącą gospodarką. Wystarczy spojrzeć na dochód na osobę – będziecie wkrótce bogatsi niż Wielka Brytania. Chiny mogą o tym tylko pomarzyć. To nie jest tak, że Chińczycy jako całość szybko się bogacą. Mamy raczej głęboki podział. Szanghaj jest bardzo bogaty, ale wieś ma się znacznie gorzej, momentami jakby była w Afryce Subsaharyjskiej. Wracając do kontekstu radzieckiego, przypomina to kulturę samizdatu. Wszyscy znali prawdę z nieoficjalnych źródeł, zanim stała się oficjalna.

Gdyby żadne państwo nie mogło wykorzystać gospodarki jako broni, moglibyśmy powiedzieć „handlujmy swobodnie”, ale weźmy produkcję metali ziem rzadkich. Chiny postrzegają ją jako broń strategiczną.

Jestem zwolennikiem podejścia ekonomisty Juliana Simona. Obecnie Chiny mają szczególną przewagę w zakresie pierwiastków ziem rzadkich, które mają kluczowe znaczenie dla całej koncepcji czystej energii. W miarę jak pierwiastki ziem rzadkich stają się coraz bardziej deficytowe, innowacyjne umysły będą jednak szukać dla nich substytutów, sposobów na zwiększenie ich podaży, znajdować alternatywne łańcuchy dostaw. Tak właśnie działało to w historii. Wspominany Simon zawarł słynny zakład z ekologiem Paulem Ehrlichem, który uważał, że kończą się zasoby. Simon powiedział: „Wybierz zestaw towarów, które twoim zdaniem się wyczerpują, a ja się z tobą założę, że rzeczywista cena tych towarów za 10 lat będzie niższa niż dzisiaj”. I wygrał w wypadku każdego z tych towarów. Myślę, że jesteśmy dopiero na początku drogi do cyfryzacji świata, która wymaga użycia metali ziem rzadkich. Znajdziemy alternatywne rozwiązania. Jeśli zaś Chiny będą nadal blokować nam dostęp do tych zasobów i próbować wykorzystać je jako broń, to poniosą konsekwencje, ponieważ ostatecznie wyrzucą kapitał w błoto.

Czy polityka celna Trumpa ma już wymierny wpływ na amerykańskich konsumentów?

Ten wpływ jeszcze się w pełni nie ujawnił. Facet jest na stanowisku dopiero od 10 miesięcy, a jego polityka obowiązuje dopiero od około pół roku. Trochę więcej czasu zajmuje, zanim szkodliwy wpływ tych działań stanie się wyraźnie widoczny. Już jednak widzimy oznaki i pęknięcia.

Gdy zapowiedziano cła, firmy zaczęły kupować pewne towary z wyprzedzeniem. Te zapasy w końcu się wyczerpią, a wtedy ceny wzrosną.

Wielki ekonomista Frank Knight powiedział kiedyś, że problem z ekonomią polega na tym, że nie mamy odpowiednika kuli wyburzeniowej. Gdybym teraz uderzył taką kulą w biurowiec, natychmiast zobaczylibyśmy szkody, ale jeśli nałożę na ten sam budynek kontrolę czynszów, to szkodliwe konsekwencje nie będą widoczne gołym okiem, bo się rozłożą w czasie.

Czy jest w ogóle możliwe empiryczne zbadanie wpływu ceł na gospodarkę, ceny, dobrobyt itp.?

Tylko w bardzo niedoskonały sposób, czyli nie poprzez przeprowadzenie precyzyjnego, ostatecznego testu i wyliczeń. Ekonomia najlepiej sprawdza się w retrospekcji: zjawisko ma miejsce w przeszłości, a my następnie używamy naszych narzędzi, aby je wyjaśnić. Nie jesteśmy zbyt dobrzy w przewidywaniu z góry dokładnych konsekwencji. To istotne ograniczenie ekonomii jako nauki, zwłaszcza w porównaniu z taką dziedziną jak inżynieria.

Cło jest podatkiem. Jaki będzie jego skutek? Spowoduje zmniejszenie ilości towarów w obrocie handlowym i wzrost cen. Tego ekonomista może być niemal pewien. O ile i kiedy? Tego już dokładnie nie wyliczy.

Z drugiej strony Trump się chwali, że swoją polityką celną skłonił wiele firm do inwestowania w Ameryce. Widzimy również, że państwo przejmuje udziały w prywatnych przedsiębiorstwach, takich jak Intel. Czy to są kroki w kierunku budowy silniejszego, bardziej zaangażowanego gospodarczo państwa? Rodzi się nowy amerykański interwencjonizm?

Trump nie jest zwolennikiem wolnego rynku. To klasyczny kapitalista kumoterski. Nawet w swojej działalności budowlanej – prywatnym biznesie – nie był praktykiem leseferyzmu. Wszystko opierało się na umowach z rządem: uzyskiwał ulgi podatkowe na budowę, dogadywał się z urzędnikami. Dlatego w 2015 r., kiedy startował w wyborach, podczas debaty powiedział: „Ten system jest bardzo skorumpowany. Wiem to, bo sam go wykorzystywałem”. Problem polega na tym, że Trump jest w rzeczywistości wytworem tego samego systemu, z którym ruch populistyczny rzekomo walczy.

Jak to w ogóle możliwe, że taka osoba zdołała zdominować partię republikańską w tak wielkim stopniu? Tę samą partię, która wydała Ronalda Reagana…

Myślę, że kluczową rolę odgrywa tu jego charyzma. Wyróżnia się na tle rozmaitych ekspertów, których ludzie mają po dziurki w nosie. Trump mówi to, co ludzie chcą usłyszeć, rzeczy, które są całkowicie nieodpowiednie dla prezydenta. Gdy zapytano go niedawno o prezydenta Wenezueli, stwierdził, że „Maduro nauczył się, żeby nie wk...wiać Ameryki”. Żaden inny polityk nie używa takiego języka. Ale on tak. A 70 mln ludzi, jego wyborców, myśli: „W końcu ktoś jest gotów to powiedzieć”.

A nie było też czegoś w amerykańskiej polityce, co sprawiło, że ta charyzma jest skuteczna?

Oczywiście, że było. Za rządów Busha, a następnie Obamy w systemie pojawił się „zapomniany człowiek”, a Trump potrafił to wykorzystać. Ci zapomniani mężczyźni i kobiety uważali, że elity żyją zbyt wygodnie. Czuli, że są wyśmiewani i poniżani za to, że są konserwatywnymi chrześcijanami, że chcą uczyć swoje dzieci w domu, że stracili pracę w przemyśle, że ich synowie osiągają gorsze wyniki w szkole i z wielu innych powodów. To właśnie pogardliwe traktowanie przez elity spowodowało populistyczną reakcję.

Elity zbytnio przyzwyczaiły się do bycia elitami. Osiem najbogatszych hrabstw w Ameryce znajduje się obecnie w okolicy Waszyngtonu. Reszta kraju ucierpiała w wyniku globalnego kryzysu finansowego.

Ceny domów spadły tam o połowę, a w Waszyngtonie wzrosły. Ludzie powiedzieli więc „Do diabła z tym!”.

Republikanie republikanami, ale dlaczego również demokraci pod rządami Obamy stali się ślepi na zapomnianych ludzi?

Ponieważ nie byli Billem Clintonem. Bill Clinton był człowiekiem z klasy robotniczej, który starał się być konserwatywny pod względem finansowym i liberalny pod względem społecznym. Następne pokolenie stanowiły elity. Spójrzmy na Jonathana Grubera, jednego z twórców Obamacare: nie wyłączył mikrofonu i ludzie mieli okazję usłyszeć, gdy mówił, że Amerykanie są głupi i trzeba było przeforsować ustawę ponad ich głowami.

Lewica powiedziałaby, że obie partie są skompromitowane, ponieważ zbyt mało uwagi poświęcały porażkom kapitalizmu.

Precyzyjniej mówiąc, porażkom kapitalizmu kumoterskiego i silnego interwencjonizmu państwowego. Mamy wyścig między wzrostem schumpeterowskim, wzrostem smithowskim i głupimi rządami. Dopóki Smith i Schumpeter biegną szybciej niż głupota, najgorszy punkt jutra będzie lepszy od najlepszego punktu dzisiaj, więc wciąż mamy powód do optymizmu. Lewica rozumuje tak, że skoro rząd robił głupie rzeczy, a gospodarka mimo to rosła, to głupie rzeczy muszą być przyczyną wzrostu gospodarczego. Otóż nie. Wzrost bierze się z cudu rozwoju opisywanego przez Schumpetera i Smitha: z technologii i handlu. Kapitalizm polega na prywatnej własności środków produkcji, długoterminowych inwestycjach, przedsiębiorczości, innowacjach oraz na wchodzeniu na rynek po to, by konkurować.

Czyli nierówności w USA to wina interwencjonizmu i kolesiostwa?

Tak. Doprowadziły one do nieoptymalnej koncentracji efektów rozwoju. Kiedy prawie wszystkie z 10 najbogatszych hrabstw znajdują się w okolicach stolicy, oznacza to, że stolica stała się zbyt ważna dla gospodarki. A przecież mieliśmy tradycyjnie silne Nowy Jork (centrum finansowe), Boston (centrum kapitału ludzkiego), Chicago, Los Angeles, San Francisco. Sam Waszyngton aż do zamachów z 11 września był sennym miejscem. Kiedy przeprowadziłem się tam w latach 80., miasto było ospałe. Nawet pod koniec lat 90. było stosunkowo tanie w porównaniu z New Jersey. Dom, który kupiłem w Waszyngtonie za 200 tys. dol., dziś jest wart prawie milion. Dzieje się tak dlatego, że przez Waszyngton przepływa ogromna liczba pieniędzy dystrybuowanych w merkantylistyczny sposób. Gillian Tett z „Financial Times” twierdzi, że najlepszym sposobem na zrozumienie Trumpa jest postrzeganie go jako zwolennika nacjonalistycznego, hegemonicznego merkantylizmu. Amerykańskie firmy są dla niego jak Kompania Wschodnioindyjska, a siebie widzi w roli króla, który przyznaje tej kompanii przywileje. Uważa błędnie, że to właśnie stąd wziął się wzrost gospodarczy Wielkiej Brytanii.

Czy powiedziałby pan, że Ameryka z biegiem czasu staje się coraz bardziej kumoterska?

Pod pewnymi względami tak. Jesteśmy dziś bardziej zależni od rządu, jeśli chodzi o utrzymanie gospodarki w ruchu, niż kiedyś. W programie „60 Minutes” w zeszłym tygodniu przedstawiciele Harvardu spierali się z Trumpem o granty badawcze. Harvard dysponuje funduszem wieczystym w wysokości 50 mld dol. Mimo to badacze twierdzili, że jeśli nie dostaną rządowych grantów, które Trump wstrzymał, to będą musieli przerwać innowacyjne badania nad rakiem piersi i inne projekty. Prawdopodobnie nie jest to prawda – mogliby sięgnąć po środki z własnego funduszu, ale są tak przyzwyczajeni do zależności od państwa, że nawet o tym nie pomyślą. Ta zależność od zasobów publicznych dotyczy zarówno uniwersytetów, jak i całych gospodarek regionalnych. Na przykład jednym z najpoważniejszych problemów nowego gubernatora Wirginii jest niepewność gospodarcza wynikająca z zamykania instytucji federalnych i cięć budżetowych. Skoro to może zachwiać podstawami najbogatszego regionu, oznacza to, że gospodarka jest niezwykle podatna na wstrząsy, bo pozwolono państwu za bardzo się w nią wrosnąć.

Czy widzi pan w Trumpie coś pozytywnego? Weźmy np. politykę energetyczną i klimatyczną. Nie wprowadza on polityki „zero emisji” ani bardzo ostrych limitów w tym zakresie, pozwala decydować gospodarce…

Tak. W energetyce można by sobie wyobrazić znacznie gorsze polityki. Zgoda. Niechętnie mówię o tym głośno, ponieważ w praktyce Trump również rozdaje dotacje, co jest narzędziem budowy zależności od państwa. Obiecuje np. pieniądze na budowę elektrowni węglowych albo wsparcie wybranych źródeł energii. W zamian oczekuje politycznych zwrotów w swoją stronę. Nie wierzy w liberalno-demokratyczne, samorządne społeczeństwo. Sięga po retorykę wolnorynkową tylko wtedy, gdy jest to dla niego politycznie wygodne. On i jego administracja funkcjonują w logice kapitalizmu kumoterskiego. Przecież on sprzedaje „zegarki Trumpa” prosto z Białego Domu! Jest inny niż poprzedni prezydenci nie dlatego, że tamci nigdy nie robili nic podobnego, ale dlatego, że on robi to ostentacyjnie, zupełnie jawnie. To polityka obnażona, bez upiększeń, na oczach wszystkich. Jedni reagują na to alergicznie, inni mówią: „Świetnie, wreszcie ktoś gra w otwarte karty”.

A co z jakością instytucji i praworządnością? Trump przez cały czas sięga po uprawnienia nadzwyczajne i rządzi za pomocą dekretów. Jak pan to ocenia?

To bardzo niebezpieczne. Ale też trzeba jasno powiedzieć, że nie on to wszystko zaczął. Nie stworzył imperialnej prezydentury, odziedziczył ją i teraz ją doskonali. Najpierw był Bush po 11 września: prezydent musiał, jak argumentowano, przejąć szerokie uprawnienia w związku ze stanem wyjątkowym. Potem Obama po globalnym kryzysie finansowym. Pamiętamy jego słynne „Mam długopis”, gdy podniósł pióro, sugerując, że może rządzić poprzez dekrety. Następnie Biden sięgnął po przepisy nadzwyczajne w związku z koronawirusem. Teraz Trump mówi, że mamy stan nadzwyczajny, bo jesteśmy zalewani przez nielegalnych imigrantów albo wykorzystywani przez partnerów handlowych. Wszystko staje się sytuacją nadzwyczajną, a więc w jego logice daje mu to prawo do omijania normalnych procedur. Naszą jedyną nadzieją na obronę praworządności jest Sąd Najwyższy, który wykonuje swoją pracę i ogranicza imperialną prezydenturę, oraz podział władzy, w którym Izba Reprezentantów i Senat wzajemnie się kontrolują. Sąd Najwyższy niedawno uchylił część inicjatyw Trumpa. Wyraził sceptycyzm wobec ceł, a także podtrzymał prawo do małżeństw osób tej samej płci. Jeśli z kolei demokraci dobrze wypadną w wyborach śródokresowych i znów będziemy mieli podzielony Kongres, to po prostu doczołgamy się do roku 2028, a potem wybierzemy kogoś innego.

J.D. Vance’a?

J.D. Vance nie zdobędzie 77 mln głosów. Być może zdobyłby 70 mln, ale już nie głosy tych ludzi, którzy wybrali Trumpa tylko dlatego, że byli wściekli na Bidena lub nie lubili Harris. Muszę jednak przyznać, że jestem fatalny w politycznych przewidywaniach. W 2015 r. zapytano mnie w austriackiej telewizji, czy Trump wygra. Odpowiedziałem: „Nie, kandydatami będą Marco Rubio i Hillary Clinton, a wygra Hillary”. Myliłem się co do wszystkiego. Nie sądziłem też, że Trump będzie w stanie zrealizować swoją politykę imigracyjną, bo nie wierzyłem, że Amerykanie pogodzą się z obecnością wojska na ulicach. Okazało się jednak, że wielu z nich to akceptuje...

Jak wyjaśniłby pan sojusze między zwolennikami Trumpa a konserwatystami, zwłaszcza środowiskami religijnymi w Stanach Zjednoczonych? Tradycyjnie te środowiska były raczej przychylne wolnemu rynkowi, wystarczy wspomnieć Ronalda Reagana, a teraz opowiadają się po stronie Trumpa.

Te środowiska nienawidzą lewicy bardziej, niż kochają wolność. Wracamy tu do zapomnianych ludzi. Czują się dyskryminowani i ignorowani. A gdy już ktoś zwraca na nich uwagę, to często tylko po to, by ich wyśmiać. Przynajmniej na poziomie retoryki Trump staje w ich obronie. W wystąpieniach zawsze prezentuje się jako zdecydowany przeciwnik aborcji, nawet jeśli jego prywatne poglądy są mniej jednoznaczne. J.D. Vance jest w tej sprawie jeszcze twardszy. W efekcie ci wyborcy zmieniają kryteria oceny – mogą nie popierać jego polityki gospodarczej, ale podoba im się to, że uderza w lewicową kulturę. Z czasem postaci takie jak Charlie Kirk i ruch Turning Point przeszły drogę od walki z socjalizmem na uniwersytetach do hasła „uczynić znów Amerykę narodem chrześcijańskim”.

Widziałem kilka nagrań, na których ci ludzie bardziej przypominają kaznodziejów niż nauczycieli.

Zdecydowanie są tam radykałowie. Stephen Miller jest radykałem. Steve Bannon jest radykałem. Można powiedzieć, że Peter Navarro też jest radykałem. Są też młodsze postacie, takie jak Nick Fuentes, które popychają młodych ludzi jeszcze dalej na prawo niż sam Trump. To realny problem. Mimo to jestem zbyt dużym optymistą, jeśli chodzi o Amerykanów, by wierzyć, że cały kraj pójdzie w tym kierunku.

Gdyby zapytał mnie pan, ilu Amerykanów jest naprawdę nacjonalistycznymi, rasistowskimi i homofobicznymi ekstremistami, powiedziałbym: może 10 proc. To wciąż bardzo dużo jak na kraj liczący 330 mln mieszkańców, ale nie 40 proc.

Trudno jednak ocenić, jak duży wpływ będą mieli ci radykałowie. Steve Bannon chce, by Trump ubiegał się o trzecią kadencję.

Porozmawiajmy o możliwym kandydacie demokratów w przyszłych wyborach. Nawet w polskim internecie widziałem wiele nagrań z Zohranem Mamdanim, nowym burmistrzem Nowego Jorku. Jest bardzo elokwentny i charyzmatyczny – prawie lewicowy Trump. Demokraci długo nie mieli takiej osobowości.

Jest całkiem możliwe, że będzie kandydatem demokratów w 2028 r., zwłaszcza jeśli sytuacja w Nowym Jorku nie pogorszy się znacząco. Jego retoryka jest pod wieloma względami fatalna, ale trzeba pamiętać, że on jest tylko burmistrzem. Na tym stanowisku nie ma się wpływu na politykę pieniężną ani na budżet federalny. Jeśli uda mu się uniknąć ucieczki kapitału, tj. jeśli sektor finansowy i osoby o wysokich dochodach nie zaczną masowo opuszczać miasta, i utrzyma Nowy Jork w dobrej kondycji, to będzie miał szanse.

Z czysto ekonomicznego punktu widzenia: gdyby musiał pan wybierać między polityką obecnego burmistrza Nowego Jorku a polityką Trumpa, to…

Wstrzymałbym się od głosu i przeprowadziłbym się do Nowej Zelandii. (śmiech) Obie opcje są fatalne. Gdybym już naprawdę musiał wybierać, to wyszedłbym z założenia, że kapitalizm kumoterski jest lepszy niż socjalizm kumoterski, ponieważ nie zabija od razu kury znoszącej złote jaja, czyli rozwijającej się gospodarki prywatnej. Wolałbym mieszkać w Meksyku niż w Wenezueli, ale nie chcę wybierać między Meksykiem a Wenezuelą.

Co pana zdaniem jest dziś największym zagrożeniem dla gospodarki Stanów Zjednoczonych?

Wojna. Jesteśmy zaangażowani w dwa konflikty – Ukrainę i Izrael, a możliwy jest trzeci – o Tajwan. Trump naprawdę mnie przeraża, kiedy zaczyna grozić użyciem siły. Gdy mówi o wznawianiu testów nuklearnych i podobnych rzeczach. To człowiek, który głęboko wierzy we własne przeznaczenie, chce przejść do historii, dostać Pokojową Nagrodę Nobla itd. Połączenie takich ambicji z bronią jądrową jest niebezpieczne. ©Ⓟ