Na początek należy spojrzeć prawdzie w oczy. My, Polacy (i szerzej: Europejczycy), możemy się łudzić, że to, co dzieje się w Ukrainie, to „nie nasza wojna”, a ustępstwa wobec Moskwy zapewnią nam spokój, bezpieczeństwo i dobrobyt. W rzeczywistości jednak już jesteśmy na wojnie, którą wywołał Władimir Putin. I to nie dlatego, że udzielamy pomocy Ukraińcom w ich próbie wyrwania się z rosyjskiej strefy wpływów, ale dlatego, że Rosja nie potrafiła wypracować innego modelu swojego funkcjonowania we współczesnym świecie niż ten oparty na ciągłej agresji i próbach destabilizacji swojego szeroko pojętego otoczenia. Nawet we względnie pokojowych czasach za jej eksportem surowców energetycznych stały nie tylko motywacje czysto merkantylne, lecz przede wszystkim chęć politycznego uzależnienia od siebie kolejnych odbiorców. Rozzuchwalona powodzeniem poszła krok dalej. Spróbowała bezpośrednich interwencji zbrojnych, aby chronić swój kolonialno-imperialny stan posiadania. Najpierw w Gruzji, potem w Ukrainie, po drodze mniej spektakularnie wykorzystując czynnik siły wojskowej także w Armenii, na Białorusi czy w Azji Środkowej.
Droga Putina
Nie miejmy złudzeń. Gdyby operacja ukraińska poszła Putinowi tak gładko, jak ta gruzińska, następnymi celami zapewne byłyby Litwa, Łotwa, Estonia i… Polska. Tak, kraje NATO i Unii Europejskiej, bo gdyby USA i główne państwa Starego Kontynentu bezczynnie przyglądały się rosyjskiej inwazji w Ukrainie, to autorytet zachodnich struktur integracyjnych posypałby się w proch, otwierając Kremlowi drogę do dalszej rekonkwisty. Na to zresztą tamtejsi stratedzy wyraźnie liczyli, decydując się na „specjalną operację wojskową”.
Ten plan spalił na panewce, ale Putin najwyraźniej nie zamierza się poddać (co w kontekście wewnątrzrosyjskich zależności i schematów nawet nie dziwi). Mimo potężnych kłopotów rosyjskiej gospodarki i wątpliwych sukcesów na froncie będzie walczył dalej, tyle że próbując przenieść punkt ciężkości na działania hybrydowe. A wśród nich coraz częściej na takie, które wypełniają definicję terroryzmu: uderzenia w niewinne osoby cywilne lub w ważne elementy infrastruktury w celu wywołania strachu i chaosu oraz wywarcia tą pośrednią drogą decydującego wpływu na ośrodki decyzyjne.
Nie całkiem nowa wojna
Jesteśmy więc na wojnie. Na razie – przede wszystkim informacyjnej. Takiej, w której ramach ataki kinetyczne służą nie tylko niszczeniu fizycznych obiektów czy zabijaniu ludzi (to bywa akceptowanym skutkiem ubocznym), ale przede wszystkim wywieraniu presji psychologicznej i uzyskiwaniu dzięki niej pożądanych przez agresora efektów politycznych.
Dywersja wymierzona w naszą infrastrukturę kolejową to tylko jeden z przykładów. Mieliśmy już przecież podpalenia obiektów handlowych, liczne cyberataki, przenikanie dronów do naszej przestrzeni powietrznej. Wcześniej – intensywną rozbudowę agentury wpływu, całkiem skuteczne próby infiltracji ważnych instytucji państwowych oraz środowisk eksperckich i opiniotwórczych przez kadrowych oficerów rosyjskiego wywiadu, a także inspirowanie i wzmacnianie presji migracyjnej na nasze granice, połączone z próbami destabilizowania sytuacji wewnętrznej metodami operacyjnymi. Podobne rzeczy działy się też w innych państwach europejskich, w tym we Francji, w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Rumunii, Szwecji, Finlandii… Jutro możemy mieć kolejne rodzaje incydentów dotykających bądź to naszej infrastruktury krytycznej, np. szpitali, ujęć wody czy sieci energetycznych, bądź celów na pozór „miękkich”, takich jak imprezy kulturalne i sportowe lub szkoły.
Dla specjalistów to żadne zaskoczenie. Wielu z nich ostrzegało już dawno, że im mniej szans Rosja będzie mieć na uzyskanie swych strategicznych celów metodami czysto militarnymi, tym większą wykaże determinację w posługiwaniu się instrumentarium tzw. działań asymetrycznych. Bardzo bogatym, bo budowanym i cyzelowanym nieprzerwanie od czasów carskich, a w radzieckich doprowadzonym do perfekcji. Warto przypomnieć, że organizowanie i sponsorowanie grup terrorystycznych o różnym zabarwieniu ideowym – od Czerwonych Brygad po Organizację Wyzwolenia Palestyny – było jednym z ważnych narzędzi globalnej polityki ZSRR. Podobnie jak posługiwanie się agenturą wpływu.
Nie jesteśmy jednak bez szans w tej konfrontacji z rosyjskimi profesjonalistami. Wiele krajów Zachodu całkiem niedawno toczyło przecież na pełną skalę analogiczną wojnę, w której przeciwnikiem były struktury islamskich radykałów.
W środowisku eksperckim dobrze znane są zarówno symptomy agresji informacyjnej (wykorzystującej dla siania paniki m.in. działania kinetyczne o charakterze terrorystycznym), jak i metody jej przeciwdziałania.
Tym razem agresor jest państwem, uznanym podmiotem prawa międzynarodowego, w dodatku mocarstwem nuklearnym i stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ. To znacząco zmienia sytuację. Niektóre kluczowe strategie i narzędzia Al-Kaidy, Państwa Islamskiego i innych organizacji muzułmańskich fundamentalistów są jednak ewidentnie twórczo adaptowane i wykorzystywane przez Rosjan. Należą do nich np. metody sieciowego werbunku zwolenników i wykonawców (motywowanych i ideologicznie, i finansowo), a także próby celowego „przeciążania” systemów defensywnych poprzez stosunkowo niewielkie co do skali, ale za to liczne i zaskakująco adresowane akty.
Po pierwsze: wywiad
Podobieństwo można dostrzec także w ewoluującym modus operandi. Zarówno islamiści, jak i Rosjanie zaczynali od uderzeń realizowanych bezpośrednio przez swych kadrowych funkcjonariuszy, a potem stopniowo przerzucili się na swoisty outsourcing, czyli werbowanie „jednorazowych agentów”. Czasami ze środowisk sympatyzujących z nimi ideowo, ale bardzo często po prostu drobnych przestępców lub osób skuszonych relatywnie niewielką gratyfikacją pieniężną albo przekonanych szantażem. Zawodowcy szkolą ich w minimalnym, niezbędnym zakresie, organizują ich akcje, zapewniają wsparcie logistyczne i nadzór, ale działając z bezpiecznego dystansu, nie narażają się na aresztowanie (co mogłoby być kłopotliwe politycznie dla zleceniodawcy).
Podstawowy wniosek z „wojny z terroryzmem islamistycznym” brzmi: nie da się non stop chronić wszystkich obiektów potencjalnego ataku. Są zbyt liczne, nieoczywiste i rozległe. Oczywiście warto próbować – dlatego dobrze, że teraz gwałtownie analizowane są u nas sposoby radzenia sobie z ochroną linii kolejowych choćby w Ukrainie czy Szwecji, które miały doświadczenia z tego rodzaju atakami znacznie wcześniej niż my. Można mieć nadzieję, że ów wzmożony monitoring obejmie nie tylko ten sektor infrastruktury, który przeciwnik już zasygnalizował jako swój możliwy cel, lecz także inne, i to zanim Rosjanie wezmą się do nich na serio. Ale nie miejmy złudzeń, same działania czysto defensywne nie zapewnią nam bezpieczeństwa, a więc także ostatecznego zwycięstwa w toczonej wojnie.
Konieczne jest równoczesne działanie na innych frontach. Po pierwsze, ofensywny wywiad mający na celu odpowiednio wczesne rozpoznanie planów agresora. W czasach walki z islamistami spore sukcesy w zakresie infiltracji ich struktur notowali nie tylko Amerykanie, lecz także służby izraelskie, francuskie, brytyjskie, niemieckie… i prawdopodobnie „zaprzyjaźnione” wywiady niektórych państw muzułmańskich, też zaniepokojonych ofensywą radykałów. Teraz można osiągnąć podobne efekty dzięki agenturze osobowej, odpowiednio uplasowanej w rosyjskich gremiach decyzyjnych, a zwłaszcza w strukturach wrogich służb specjalnych. Problem polega na tym, że taką agenturę buduje się latami i nie jest to tanie. W Polsce najprawdopodobniej to zaniedbano, pozostaje więc nadrabiać stracony czas (kwestia nakładów na wywiad, jego odpowiednie zadaniowanie i wynikający zeń system szkolenia to tematy równoległe). A tymczasem – zadbać o pomoc sojuszników. Nie tylko tych z NATO, bo tak się składa, że Ukraińcy najwyraźniej wyprzedzili wielu z nich w takich działaniach.
Druga droga, potencjalnie może nawet bardziej atrakcyjna, to szeroko pojęty wywiad elektroniczny, a więc zdalna kontrola rosyjskiego obiegu informacyjnego. Wątpliwe, byśmy sami mieli wystarczające zdolności. Pamiętajmy też, że ci, którzy je mają, podzielą się z nami „urobkiem wywiadowczym” tylko pod pewnymi warunkami politycznymi. Czasem pewnie trzeba będzie zapłacić jakimiś koncesjami. No i nie popełniać prostych błędów (vide historia z odebraniem nam licencji na Pegasusa z powodu ewidentnych nadużyć).
Po drugie: kontrwywiad
To, co zapewne możemy zrobić sami, to objęcie wzmożoną kontrolą operacyjną rezydujących u nas sympatyków i podwykonawców Rosji. Już zidentyfikowanych, ale też (możliwie szeroko) tych potencjalnych. Zarówno własnych (np. polskich aktywistów, znanych z realnych lub propagandowych działań na rzecz reżimu Putina), jak i napływowych (zwłaszcza „turystów” i „uchodźców” ze Wschodu). Tak, to gigantyczna robota, do której trzeba odpowiedniego zadaniowania, ale przede wszystkim ludzi i pieniędzy. Warto w to jednak zainwestować, bo bez tego się nie obejdzie – analogicznie jak w krajach zachodnich niedawno nie obyło się bez wzmożenia działań kontrwywiadowczych wobec starej diaspory islamskiej, nowych migrantów oraz – uwaga – pewnych krajowych środowisk politycznych i społecznych obiektywnie sprzyjających swą aktywnością wrogim działaniom. Tam były to w znacznym stopniu, acz nie wyłącznie, środowiska lewicowe. U nas będzie to akurat głównie prawica, ale przestrzegałbym służby przed całkowitym zlekceważeniem towarzystwa spod przeciwnej ściany. Podobnie jak przed pominięciem drobnej bandyterki, a także (jakkolwiek brzmi to brutalnie) osób w różnorakich kłopotach i kryzysach osobistych, niekoniecznie tylko finansowych. Tutaj kłaniają się możliwości operacyjne policyjnych dzielnicowych, ale nie tylko. Znów: wzorce i podpowiedzi można czerpać z praktyki krajów, które najskuteczniej poradziły sobie z terroryzmem islamistycznym.
Kolejnym elementem wzorowanej na tych dobrych doświadczeniach postulowanej strategii jest przecięcie kanałów logistycznych wykorzystywanych przez terrorystów i ich wspólników. W pierwszym rzędzie finansowych, ale także tych służących pozyskiwaniu broni, materiałów wybuchowych, paszportów. Do tego – aktywne eliminowanie bezpiecznych lokali, źródeł dokumentów i informacji (także w postaci „wejść” w lokalnych urzędach) itd. Pora zacząć traktować serio istniejące procedury – np. ochrony danych – i stworzyć w administracji publicznej (ale także np. w bankach i strategicznych przedsiębiorstwach) efektywny system sygnalizowania odpowiednim służbom każdego ich naruszenia, nawet gdy dopuszcza się go koleżanka z sąsiedniego biurka. Niestety, nigdy nie wiadomo, czy robi to „dla szwagra”, czy na zlecenie np. kochanka będącego rosyjskim agentem albo czy nie stała się obiektem szantażu.
Żeby uszczelnić system, niezbędne zaś będzie uświadomienie Polakom powagi sytuacji. Na przykład tego, że ich przymknięcie oka na jakiś pozornie niewinny epizod może skutkować śmiercią setek czy tysięcy ludzi.
Po trzecie: odporność
Mimo tych działań wyprzedzających należy zakładać, że do zamachu i tak może dojść. Że jakiś sprytny terrorysta się przemknął. Stąd wspomniana konieczność doskonalenia monitoringu i bezpośredniej ochrony fizycznej newralgicznych obiektów. Ale też coś równie ważnego, co często bywa w praktyce lekceważone – odporność na skutki zamachu. Jeśli np. wybuchnie nam elektrownia, ale do sieci bez zbędnej zwłoki zostaną skierowane dostawy energii z innych źródeł, to agresor de facto nie odniesie sukcesu. Jeśli bomba wybuchnie na stadionie lub zatrute zostanie ujęcie wody, ale mimo dużej liczby ofiar akcja ratunkowa przebiegnie sprawnie, społeczeństwo uniknie paniki, a przy tym – zamiast w masowych demonstracjach domagać się od rządu kapitulacji i koronowania Putina na króla Polski – zapłonie zdrową chęcią rewanżu na mordercach, to kolejne ataki tego rodzaju staną się bezprzedmiotowe. Znów: przykłady działania tej zasady łatwo znajdziemy w historii walki z terroryzmem na zachodzie Europy i w USA. Dlatego nie lekceważmy mechanizmów reakcji po ewentualnym akcie terroru lub dywersji – budujmy je zawczasu. Zarówno te dotyczące procedur awaryjnych, jak i nastrojów społecznych.
Do tego, co oczywiste, potrzebne nam będzie przynajmniej minimum ponadpartyjnego porozumienia i zrozumienia, że ludzie dobrej woli są w różnych ugrupowaniach, podobnie jak i agenci wpływu, których należy wspólnie eliminować lub izolować. To krok do niezbędnych zmian w prawie, poprawy jakości praktyki rządzenia, ale także stopniowej odbudowy autorytetu polityków i funkcjonariuszy państwowych. Jego dramatyczny upadek, który obserwujemy coraz wyraźniej, stanowi bowiem wodę na rosyjski młyn.
Kolejny etap wojny z terroryzmem
Żeby wygrać naszą wojnę z rosyjskim terroryzmem państwowym, należy zastosować powyższe zalecenia kompleksowo i konsekwentnie – półśrodki to droga donikąd. Nie musimy przy tym odpowiadać na rosyjskie ataki w sposób symetryczny, co proponują już niektórzy internetowi eksperci. Ewentualne zamachy organizowane (hipotetycznie) przez polski wywiad w Rosji byłyby bowiem de facto przeciwskuteczne – pochłaniałyby znaczące kwoty, przynosząc efekt odstraszający bliski zeru, i byłyby łakomym kąskiem dla rosyjskiej propagandy, dając Kremlowi alibi dla jego działań. Tymczasem polityczny cel, który powinniśmy sobie postawić, to właśnie przedstawienie światowej opinii publicznej Rosji jako podmiotu bandyckiego, z którym nie wypada utrzymywać przyjaznych relacji ani tym bardziej robić interesów. To stopniowo może doprowadzić do zagłodzenia agresora i do jego międzynarodowej izolacji. Po przekroczeniu przez ekipę Putina kolejnych granic zbrodni nawet Chiny Xi Jinpinga mogą stracić ochotę na zbyt ostentacyjne wspieranie obecnych władz Federacji Rosyjskiej. Rzecz jasna, nie z przyczyn etycznych, ale bardzo pragmatycznych.
Putinowska Rosja coraz bardziej sama się prosi, żeby przez cywilizowany świat być traktowana tak jak Al-Kaida czy Państwo Islamskie. Ktoś powie, że to ocena przesadna – wszak wskutek rosyjskich działań na razie masowo giną „tylko” ukraińscy cywile, a akty dywersji na terytorium państw Zachodu wciąż są niemal bezkrwawe. To jedynie etap. W powietrzu wisi coś znacznie gorszego. Rosja przecież nadal nie ma innego pomysłu na swoje funkcjonowanie w społeczności międzynarodowej niż tylko w roli bandyty. Jest gotowa na eskalację terroryzmu. I dlatego warto wybić smokowi zęby, zanim będzie za późno. ©Ⓟ