We wtorek 2 stycznia 1945 r. brytyjskie i amerykańskie samoloty nadciągnęły nad Norymbergę. W ciągu kilku godzin bombardowania zniszczeniu uległo blisko 90 proc. zabytkowego Starego Miasta. Gdy wojna dobiegła końca, Norymberga przypominała pustynię, z gruzami zamiast piasku. Jednym z nielicznych ocalałych ważnych obiektów był Pałac Sprawiedliwości. Dziesięć miesięcy po tamtym niszczycielskim nalocie znalazł się w centrum zainteresowania dużej części świata. To w nim obrady miał toczyć Międzynarodowy Trybunał Wojskowy mający osądzić przywódców III Rzeszy.

Dostęp do budynku otrzymali nieliczni. Żeby nikt niepowołany nie dostał się do środka, ten imponujący, zbudowany z szarego piaskowca gmach otoczono zasiekami. Amerykańska żandarmeria wojskowa skrupulatnie sprawdzała każdego wchodzącego. Główne wejście zabezpieczono dodatkowo dwoma czołgami, a także wartą wojskową – choć jej faktyczna rola sprowadzała się do oddawania honorów członkom trybunału oraz oficerom.

20 listopada 1945 r. od wczesnego ranka do budynku ustawiła się kolejka. 250 dziennikarzy, których dopuszczono do pierwszego dnia procesu, chciało jak najszybciej znaleźć się na sali rozpraw. Wśród nich był Edmund Osmańczyk, który zapamiętał, że „sala była ponura, co jeszcze podkreślało w ciemny listopadowy poranek elektryczne światło. Ze względów bezpieczeństwa wszystkie okna zostały z zewnątrz zakratowane. Ciemnozielone płyty marmurowe, którymi wyłożono główne ściany, nadawały wnętrzu charakter grobowca. Wrażenie to wzmagały umieszczone nad wejściami klasyczne płaskorzeźby atrybutów wymiaru sprawiedliwości”.

Gdy wszyscy prokuratorzy, obrońcy, pracownicy administracji sądowej i dziennikarze zajęli swoje miejsca, otworzyły się drzwi, przez które w towarzystwie amerykańskich żandarmów weszli na salę oskarżeni. Ledwo usiedli na wyznaczonych siedzeniach, gdy pojawili się ostatni aktorzy przedstawienia. Ośmiu sędziów – po dwóch Amerykanów, Brytyjczyków, Rosjan i Francuzów. Osmańczyk zapisał w notesie zdanie: „Rozprawa z przeszłością, wyłącznie na użytek przyszłych pokoleń. Norymberga 20 XI 1945”.

Sądzić, ale jak?

Proces w Norymberdze nie był zwyczajnym rozliczeniem z przeszłością, wymierzeniem kary zbrodniarzom wojennym. Seweryna Szmaglewska, więziona w Auschwitz-Birkenau, po latach przyznała, że chodziło również o zrozumienie motywów oskarżonych. „Tu stanie przed nami człowiek i powie nam, jakimi drogami pędziło go fatum, odsłoni swoją ślepotę, swoją bezmyślną chęć niszczenia krótkich lat własnych i krótkich lat innych ludzi, swoją bezgraniczną słabość i swoją zwierzęcą siłę, dzięki której mógł przegryzać gardła, mordować, sypać owadobójczy proszek cyklon do komory gazowej, obmyślać metody doskonalenia opętańczych planów mordowania dzieci, tępienia starców, unicestwiania dorosłych i silnych” – pisała w „Niewinnych w Norymberdze”.

Wyzwaniem dla mocarstw były różnice w podejściu do prawa. O ile Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi uważali, że w trakcie rozprawy należy najpierw udowodnić winę, o tyle Sowietom chodziło wyłącznie o ustalenie kary.

Rozliczenie II wojny światowej

Ale Międzynarodowy Trybunał Wojskowy był jednocześnie jedną z wielu odsłon toczącej się wówczas politycznej rozgrywki. Już w trakcie wojny próby ustalenia między sojusznikami, jak wymierzyć Niemcom karę, przeradzały się w próbę sił. Zastanawiano się nad tym, jak skonstruować listę oskarżonych, jak obszerna powinna być i czy czekać z rozliczeniami do zakończenia konfliktu. Co jakiś czas powracał m.in. pomysł, aby schwytanych Niemców od razu stawiać przed plutonami egzekucyjnymi.

W grudniu 1943 r. w Charkowie sowiecka Rosja przeprowadziła pierwszy proces niemieckich zbrodniarzy wojennych. Sądzonych wówczas oficerów skazano na śmierć przez powieszenie. Wyrok wykonano. Prasa brytyjska i amerykańska z jednej strony podkreślała, że winowajców śmierci tysięcy i milionów ludzi należy karać, z drugiej zauważała, że powinno się to odbywać w sposób uzgodniony przez wszystkich sojuszników i dopiero po pokonaniu wroga. Ten ostatni argument wynikał nie tylko z potrzeby wprowadzenia porządku, lecz także z tego, że dopóki wojna trwała, Niemcy mogli chcieć się mścić, a to ściągnęłoby zagrożenie na jeńców wojennych.

Krótko po upadku III Rzeszy amerykańskie wywiad oraz prokuratura rozpoczęły poszukiwania materiałów mających stanowić podstawę aktu oskarżenia wobec wybranych osób i organizacji. 8 sierpnia 1945 r. w Londynie cztery mocarstwa – USA, ZSRS, Wielka Brytania oraz Francja, podpisały wreszcie układ, na mocy którego powstał Międzynarodowy Trybunał Wojskowy. Za cel postawiono mu osądzenie tych zbrodniarzy, których działalność wykraczała poza granice jednego państwa. Reszta miała stanąć przed sądami w krajach, w których popełniali zarzucane im przestępstwa.

I prawo, i symbole

Od razu pojawiły się problemy. Alianci musieli ustalić, za co mogą sądzić nazistów. Dla Moskwy wyzwanie stanowił temat tajnego protokołu do paktu Ribbentrop-Mołotow, próby podbijania innych krajów, w tym Finlandii, Litwy, Łotwy, Estonii, Polski, czy w końcu sprawa zbrodni katyńskiej. Jak w pracy „Wina, kara, polityka. Rozliczenia ze zbrodniami II wojny światowej” zauważają historycy Paweł Machcewicz i Andrzej Paczkowski, również zachodni alianci mieli świadomość, że ich działania mogą być podstawą do oskarżeń. Dotyczyło to m.in. masowych przesiedleń, a także bombardowań na masową skalę, w których efekcie wiele niemieckich miast zostało w dużym stopniu zniszczonych. Taki los spotkał m.in. Kolonię, Drezno i Norymbergę.

Wyzwaniem dla czterech mocarstw były różnice w podejściu do prawa. Od tak subtelnych, jak opieranie się na precedensach albo kodeksach, do tych fundamentalnych, stanowiących o sensie istnienia prawa. O ile Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi uważali, że w trakcie rozprawy należy najpierw udowodnić winę, o tyle Sowietom chodziło wyłącznie o ustalenie kary. Najważniejsi członkowie sowieckiej delegacji przeszli wcześniej „praktyczne szkolenie” – kilka lat wcześniej uczestniczyli w moskiewskich procesach pokazowych, a zaledwie parę miesięcy przed Norymbergą w procesie 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego. Wszystkie one przybierały formy starannie wyreżyserowanych przedstawień, w których wyroki zapadały często przed pierwszą rozprawą.

Spór toczył się również o miejsce procesu. Józef Stalin chciał, żeby był to Berlin, centrum III Rzeszy, siedziba Adolfa Hitlera, miejsce ostatniej wielkiej bitwy II wojny światowej. Amerykanie z kolei obstawali przy Norymberdze, w której przed 1939 r. odbywały się jednocześnie imponujące i przerażające zjazdy partyjne NSDAP. „Gdy (…) prowadziłem kolumnę sztandarową na Parteitagu, powietrze było tak klarowne jak dziś. (…) Zjazd wielki. Setki tysięcy! Delegacje wszystkich komórek partyjnych i organizacji. Dowództwo NSDAP, rząd, armia, goście zagraniczni, młodzież” – opowiadał Kazimierzowi Moczarskiemu w celi więzienia na warszawskim Mokotowie SS-Gruppenführer Jürgen Stroop. Ukaranie przywódców III Rzeszy w mieście, w którym budowali swoją potęgę, miało znaczenie symboliczne.

Jednak nie to było kluczowe. Po podziale Niemiec na cztery strefy okupacyjne Berlin przypadł ZSRS, a Norymberga znalazła się w części amerykańskiej. Wszyscy rozumieli, że gospodarz procesu będzie miał nad nim kontrolę. Poważnym atutem USA było posiadanie w swoich rękach większości oskarżonych oraz materiału dowodowego. Ostatecznie, żeby nikogo nie urazić, zdecydowano, że siedzibą trybunału będzie Berlin, zaś regularne prace toczyć się będą w Norymberdze.

Wielcy ówczesnego świata rozumieli, że koniec wojny nie jest końcem konfliktów. Czując, że nadciąga kolejny – starcie Wschodu i Zachodu – umacniali swoją międzynarodową pozycję. W efekcie w procesie norymberskim przeciwko III Rzeszy występowały mocarstwa uzurpujące sobie prawo do występowania w imieniu wszystkich poszkodowanych. Inne kraje mogły się jedynie przyglądać, w najlepszym razie pojawiając się jedynie na chwilę. Z jednym wyjątkiem.

Uparci Polacy w Norymberdze

Polska do Norymbergi wysłała cztery osoby. Stefana Kurowskiego, dr. Jerzego Sawickiego, dr. Stanisława Piotrowskiego oraz dr. Tadeusza Cypriana. Wszyscy mieli już przedwojenne doświadczenie jako prawnicy i prokuratorzy. W kolejnych latach mieli zaś objąć wiele wysokich stanowisk. Kurowski niewiele później został pierwszym prokuratorem w zajmującym się sądzeniem zbrodniarzy niemieckich Najwyższym Trybunale Narodowym, a także prezesem Sądu Najwyższego. Sawicki wykładał na uczelni. Piotrowski był m.in. sędzią Sądu Najwyższego, Cyprian zaś prokuratorem Sądu Najwyższego.

Mieli różne korzenie polityczne i różne doświadczenia wojenne. Cyprian znalazł się w Wielkiej Brytanii, gdzie jako porucznik w Polskich Siłach Powietrznych brał udział w bitwie o Anglię, latał też we Francji i w Afryce. Piotrowski pracował w konspiracyjnych strukturach Stronnictwa Ludowego oraz w Delegaturze Rządu RP na Kraj. Związany z komunistami Kurowski służył w Armii Ludowej, w której szeregach walczył w powstaniu warszawskim. Najwięcej niejasności dotyczy wojennych losów Sawickiego. Zależnie od relacji, jako Żyd ukrywał się przed Niemcami, pomagał innym w zdobywaniu fałszywych dokumentów albo był agentem gestapo.

Te różnice między nimi nie miały znaczenia. Znakomicie wykształceni i doświadczeni, także życiowo, dzięki własnemu uporowi odegrali w procesie rolę większą, niż pierwotnie dla nich przewidziano.

Do Norymbergi mieli przybyć na początku listopada 1945 r. Chcieli się spokojnie zorganizować przed pierwszym posiedzeniem. Powojenny chaos skutecznie im to jednak uniemożliwił. Trzech – Sawicki, Piotrowski i Kurowski – jechało samochodem z Warszawy. Nie mogąc zdobyć dokumentów umożliwiających dotarcie do celu, utknęli na pewien czas w Berlinie. Z kolei Cypriana, który miał przylecieć samolotem z Londynu, zatrzymały w Wielkiej Brytanii złe warunki pogodowe. W efekcie na miejsce dotarli krótko przed 20 listopada.

Tu się okazało, że nie mają się gdzie zatrzymać. W zgruzowanym mieście nie było wielu możliwości. Dzięki znajomościom udało im się dostać przydział dla dwóch osób do Grand Hotelu – jedynego ocalałego w mieście. Dwóch pozostałych zamieszkało na przedmieściach, skąd codziennie szli kilka kilometrów do Pałacu Sprawiedliwości. Zdobyli również karty pobytu, legitymacje dające wstęp na rozprawy i – rzecz nie najmniej ważna – karty żywnościowe.

Według odpowiadających za organizację procesu Amerykanów polska delegacja miała przebywać w Norymberdze nie dłużej niż 10 dni. Tyle miało wystarczyć na to, aby przekazała dokumenty potrzebne do poruszenia na sali sądowej spraw polskich i ewentualnie objaśniła najważniejsze wątki referentom oskarżenia. Ale Polacy nie mieli zamiaru tak łatwo dać się wypchnąć. Uważali, że jako reprezentanci kraju, który tyle wycierpiał podczas wojny, mają obowiązek uczestniczyć we wszystkich posiedzeniach.

Szybko znaleźli sobie biuro. Nie do końca legalnie. Na jednym z ostatnich pięter Pałacu Sprawiedliwości, nie pytając nikogo o zgodę, zajęli trzy puste pokoje. „Na drzwiach umieściliśmy piękne, pokaźnych rozmiarów tablice Polish Delegation. W ten sposób de facto włączyliśmy się w machinę procesową, a gdy w parę dni po naszym zainstalowaniu się Amerykanie robili generalne porządki w gmachu, nikt nas już nie zapytał, skąd tam się wzięliśmy, lecz zaakceptowano fakt naszego istnienia” – pisali po latach Cyprian i Sawicki w „Ludziach i sprawach Norymbergi”. Zarządzający budynkiem wyszli z założenia, że skoro się tam znaleźli, to ktoś się na to zgodził. Dla porządku przyznali im jeszcze prawo do korzystania z magazynu z zaopatrzeniem biurowym.

Świadectwo Hansa Franka

Rzucili się w wir pracy. Szybko nawiązali kontakty z korespondentami z całego świata. Ci początkowo skupiali się na przebiegu kolejnych posiedzeń. Z czasem przestały one ich pasjonować – tematy się powtarzały, a obrońcy oskarżonych drobiazgowo podważali przedstawiane dowody. Zero sensacji. Dziennikarze zaczęli więc szukać innych historii do artykułów. Czterech polskich prawników i prokuratorów stwarzało obietnicę zdobycia wiedzy, której ich brytyjscy, amerykańscy, sowieccy i francuscy koledzy nie mieli.

Z ich wsparcia korzystali również polscy dziennikarze. Wśród nich m.in. Edmund Osmańczyk, Leopold Marschak, Karol Małcużyński czy Marian Podkowiński. Do końca procesu przygotowywane przez nich teksty ukazywały się w wielu tytułach prasowych, takich jak „Życie Warszawy”, „Express Wieczorny”, „Rzeczpospolita” czy „Przekrój”. Ze zrozumiałych powodów najwięcej uwagi poświęcali polskim wątkom. Pokazywali też czytelnikom, jak wyglądała praca sądu, w jakich warunkach przetrzymywani byli oskarżeni, jak się zachowywali. Z kolei przez podkreślenie pracy Sawickiego, Kurowskiego, Cypriana i Piotrowskiego budowali obraz Polaków jako ważnych uczestników procesu. Było w tym wiele prawdy, ale też niemało propagandy i całkiem sporo potrzeby powiedzenia ludziom, że po sześciu latach wojny Polacy także biorą udział w wymierzaniu sprawiedliwości.

W działalności tej czwórki istotniejsze były kontakty z pracownikami delegacji czterech mocarstw. Dostarczali więc dokumenty, po które stale jeździli między Norymbergą a Warszawą, Londynem i Berlinem. Inne tłumaczyli na angielski, francuski albo rosyjski, w zależności od potrzeb interesantów (Cyprian posługiwał się angielskim, francuskim, niemieckim, włoskim, rosyjskim, greką i łaciną). Stali się popularni. W efekcie szef amerykańskiej administracji oświadczył im, że choć zgodnie z ustaleniami powinni już wyjechać, nie będzie im przeszkadzać w wykonywaniu ważnej pracy dla oskarżenia, byle nie żądali kolejnego pokoju w hotelu i samochodu.

Największym wkładem polskiej czwórki w proces było opracowanie 42 tomów dzienników Hansa Franka, generalnego gubernatora na okupowanych ziemiach polskich. Już w 1939 r. polecił on swoim urzędnikom zapisywanie informacji o podejmowanych działaniach, w tym przeprowadzanych łapankach, egzekucjach, walce z podziemiem, ale także ogólnie o przebiegu wojny. Do jej końca zapisano blisko 11 tys. stron. Całość miała być „po wsze czasy świadectwem, z jaką powagą przystąpiłem do powierzonego mi zadania, oraz z jaką gorliwością wypełniali swe zadania wszyscy moi cenni współpracownicy”, zapisał Frank w dzienniku 18 sierpnia 1942 r.

Głównie dzięki pracy Stanisława Piotrowskiego, który dzień po dniu siedział nad tymi zapiskami, oskarżyciele w Norymberdze otrzymali przetłumaczone na trzy języki, tj. angielski, francuski i rosyjski, przyznanie się do licznych zbrodni. Przygotowane de facto przez samego oskarżonego. Trudno o donośniejszy chichot historii.

Sprawiedliwość z wadami

Podobnych dokumentów było więcej. Oskarżenie przedłożyło ich łącznie 2630. Jeszcze więcej, 2700, przedstawili sądowi obrońcy. Po 10 miesiącach i 10 dniach trwania procesu, 403 sesjach jawnych, w których wyniku sporządzono 16 tys. stron stenogramów, zapadł wyrok. 12 oskarżonych skazano na karę śmierci, wyrok wykonano na 10. Hermann Goering popełnił samobójstwo w celi, zaś Martin Bormann, który zaginął, został skazany zaocznie. Trzy osoby dostały dożywocie, dwie po 20, jedna 15 i jedna 10 lat więzienia. Trzy uniewinniono. Gestapo, SS, SD oraz kierownictwo NSDAP uznano zaś za organizacje przestępcze. Nie zdecydowano się na dołączenie do tej listy całej NSDAP. Wynikało to z obaw o wzbudzenie w niemieckim społeczeństwie poczucia krzywdy, z której mogło narodzić się pragnienie zemsty, ale też z przyczyn praktycznych – do partii należało bowiem łącznie około 8,5 mln Niemców.

Wyrok od razu spotkał się z krytyczną reakcją. Domagano się większej liczby kar śmierci, nie akceptowano zwolnienia kogokolwiek od odpowiedzialności. Komentowano obecność Sowietów wśród oskarżycieli. Specjaliści zwracali zaś uwagę na to, że skazani nie mieli możliwości odwołania się od wyroków albo odpowiadali za czyny, które przed 1945 r. zgodnie z prawem międzynarodowym nie były przestępstwami.

Mimo tych wad Norymberga przyniosła światu minimalne poczucie sprawiedliwości. Minimalne, bowiem nie wszystkie zbrodnie osądzono. Wielu pokrzywdzonych żyło zaś w przeświadczeniu, że ich cierpienia nie zostały zauważone.

„Nie przeceniam wagi naszych zeznań w obecnej chwili. Proces dobiega końca. Polska się spóźniła. Minął rok i miesiąc od wyzwolenia Warszawy. Rok i miesiąc! Świat już otrząsnął się z tamtych spraw, a nam się zdaje, że wszyscy będą płakać razem z nami. To błąd w rozumowaniu. (…) Świat zapomniał już o tym wszystkim, czego ludzie tacy jak pani i ja nie zapomnimy nigdy” – usłyszała w lutym 1946 r. Seweryna Szmaglewska, która przyjechała do Norymbergi, aby wystąpić w roli świadka. Ale i tak wydaje się, że rację miał Edmund Osmańczyk, pisząc, iż była to rozprawa z przeszłością, ale skorzystać na niej mieli dopiero potomni. I ci potomni muszą pamiętać, że z dorobku Norymbergi trzeba chcieć korzystać. Inaczej rola Cyprianów, Sawickich, Kurowskich i Piotrowskich nigdy nie dobiegnie końca. ©Ⓟ