Założył pętlę na szyję i policzył do siedmiu. Zawsze liczył, gdy podejmował decyzję. Bo to go wyciszało. Tego dnia po doliczeniu do siedmiu przewrócił krzesło, na którym stał.
Ona w szufladzie wciąż trzyma mały bukiet zasuszonych kwiatów. Pamięta, jak dwa lata temu klęknął przed nią w parku. Zanim to zrobił, mówi, pewnie – jak to on – policzył do siedmiu. Pamięta, jak siedem miesięcy później godzinami wybierała mu elegancką koszulę. Tyle że zamiast na ich ślub, to do trumny. Do dziś nie wie, czy zrobił to specjalnie. Czy specjalnie odczekał siedem miesięcy, zanim się zabił. By mieć pewność, że się uda.
„Samobójstwo, gdy raz mu się otworzy drzwi, staje się trudnym do wykwaterowania lokatorem” – Bernard Minier „Krąg”
Siedem byków namalowanych na ścianie groty w Lascaux, siedem kondygnacji w tajemniczym kopcu Sidbury Hill w Anglii, siedmiu archaniołów. Siódemka od zawsze była dla nas pełna magii. Kojarzyła się z uduchowieniem, wewnętrzną głębią i więzią ze wszechświatem. Jemu kojarzyła się z 7 maja. Dniem, w którym ją poznał. I od którego wszystko miało się zmienić na lepsze.
Siedzimy w kawiarni w centrum Warszawy. Drobna blondynka zaciska palce na filiżance tak mocno, że bieleją jej kłykcie. Przyznaje, że nigdy nie będzie już normalnie. Że za każdym razem jak zamyka oczy, to widzi jego twarz. I że cały czas myśli o tym, jak ostatniego dnia przed śmiercią powiedział do niej: mała, w końcu się ułoży, już niedługo.
Czy właśnie to miał na myśli? Odejście? – Kiedy się spotkaliśmy, ja miałam 24 lata, on był trochę starszy. Był nieśmiały, spokojny, zamknięty w sobie. Wszyscy wokół powtarzali, że ma taką smutną twarz i przejmujące spojrzenie. Ale taki już z niego był smutas i melancholik. Nie wszyscy muszą być przecież uśmiechnięci od rana do wieczora. Krępowało go, że nie ma stałej pracy, że wciąż szuka swojego miejsca w życiu, podczas gdy ja od kilku lat pracowałam na kontrakcie i miałam mieszkanie po dziadkach. Pochodził z biednej rodziny, mieszkał z kolegą w wynajmowanej kawalerce. Kiedy się poznaliśmy, miał głównie książki. Przeważnie fantastyczne. Pisał i marzył o tym, by samemu wydawać i z tego żyć, ale kiedy namawiałam go, żeby wysłał teksty do wydawnictwa, odmawiał. Bardzo się bał, że zostaną odrzucone. Mówił, że jeszcze nie jest gotów, że to jeszcze nie to. Dorabiał pisaniem tekstów reklamowych, ale nie było to spełnienie jego marzeń.
Z czasem pojawiły się kłótnie. Kilka razy wykrzyczał, że czuje się do niczego. Że przeprasza, że nie jest tak fajnym facetem jak inni. Nie pomagały zapewnienia, że kocha go takiego, jakim jest. Miała wrażenie, przyznaje, że im bardziej chciała mu pomóc, tym bardziej sobie nie radził. Dopiero po pogrzebie dowiedziała się, że miał 80 tys. zł długu. Pożyczał latami. Od kolegów, firm udzielających pożyczek. Nigdy od ich wspólnych znajomych. Nigdy od niej. Nie miał stałego dochodu, zaległości powiększały się z miesiąca na miesiąc. Miał za to depresję, którą wszyscy mylili z melancholią, oraz torbę pełną pustych małpek. Nikt nie wiedział, że ma długi, depresję i że pije, by ten smutek zagłuszyć. Że w środku jest wrakiem człowieka. „Bo przecież zdrowy, zdolny, nie ma jeszcze 30 lat. Przyszły pisarz, na pewno się odkuje i odniesie ogromny sukces”. Dopiero po pogrzebie odkryła w szufladzie jego biurka dziennik i wiersze. Tak mroczne, że od samego czytania cierpła skóra.
Nie zostawił pożegnalnego listu. Na stoliku nocnym równo ułożył zegarek, dowód osobisty i zdjęcie z dziadkiem, który w zasadzie go wychował. Ona do dzisiaj chodzi na terapię, próbuje zrozumieć, gdzie popełniła błąd. Może gdyby zauważyła wcześniej. Ale tak doskonale wszystko maskował. Nigdy nie czuła od niego alkoholu, dbał o siebie, zapewniał, że dostaje pieniądze za zlecenia. Czasami nawet potrafił zażartować. Wszystkie te natręctwa – jak to liczenie do siedmiu – były raczej zabawne niż straszne. Bo kto z nas nie ma dziwacznych przyzwyczajeń? Owszem, czasem wyjeżdżał na kilka dni do głuszy popisać. Nie, nie wie, gdzie wtedy był.
„Świat niczego od ciebie nie potrzebuje, ale ty musisz mu coś dać. Dlatego żyjesz. Jeśli się teraz zabijesz – niczym się nie różnisz od miliardów innych czaszek, które leżą pod ziemią” – Jonathan Caroll, „Dziecko na niebie”
Dlaczego nie chcemy już żyć? Zdaniem dr Aleksandry Hulewskiej, psychologa i psychoterapeuty, jesteśmy nie tyle słabsi od naszych rodziców, ile czasy, w których żyjemy, są po prostu o wiele bardziej stresogenne. – Do końca lat 80. ubiegłego stulecia życie w naszym kręgu kulturowym, choć pod wieloma względami trudne, było przewidywalne. Narodziny, przedszkole, szkoła, praca, małżeństwo, dzieci i tak dalej. Życie wedle takich utartych schematów dawało poczucie stabilizacji i pewności. Nie wystawiało nas na lęki i bolesne dylematy. Wystarczyło realizować te wszystkie cele, by czuć się w miarę bezpiecznie. Dziś jest inaczej – uważa Hulewska. – Oderwanie się od tradycji, konsumpcjonizm, kwestionowanie autorytetów. Musimy na co dzień zmagać się z permanentnym brakiem stabilizacji i pewności. Żyjemy w poczuciu, że wszystko wokół zmienia się tak szybko, że za chwilę będziemy zmuszeni do radykalnych korekt. Nie każdy jest na tyle odporny, by poradzić sobie z tego rodzaju wyzwaniami. Stąd u wielu pojawia się poczucie zagubienia, wyobcowania, wewnętrznej pustki, lęku przed przyszłością, a coraz częściej – niechęci do życia.
Podobnego zdania jest Barbara Michno-Wiecheć, psycholog i psychoterapeuta z Gabinetu Psychologicznego Drugi Brzeg w Krakowie. – Nasi rodzice mieli inne problemy. Ale warto przyjrzeć się bliżej dzisiejszym 60–70-latkom. Część z nich nawet dobrze sobie poradziła i nadal radzi, część jakoś przetrwała sytuacje, z którymi musiała się zmierzyć, ale doświadczony stres wypłynął w późniejszym czasie pod różnymi postaciami. Bo tak jak w przyrodzie nic nie ginie, tak samo dzieje się w naszym życiu psychicznym. Jeśli jakaś potrzeba zostaje stłamszona, to jest niemal pewne, że da ona o sobie znać. I powróci w najmniej oczekiwanym momencie – dodaje.
Najpierw dziewczyna, z którą on był od liceum, zostawiła go dla najlepszego kumpla. Potem okazało się, że zawód, który sobie wymarzył – i owszem jest fajny, ale na pewno nie jako źródło utrzymania. Ktoś powiedziałby, że gdyby każdy przewracał stołek tylko z powodu braku satysfakcji, świat wkrótce by wymarł. Ale dla niego nawet błędne wpisanie PIN-u karty kredytowej przy kasie w supermarkecie było życiową porażką. Nie umawiał się na randki w obawie przed odrzuceniem. Nie kupował nowych ubrań, bo i tak przez to kompulsywne zajadanie w nic normalnego się nie mieścił. Zresztą, mawiał, ciuchy, które ma, i tak wystarczą mu do końca życia. Często tak mówił, a inni pukali się w czoło, że głupoty powtarza.
Tego dnia, gdy policzył do siedmiu i przewrócił krzesło, jak rzadko kiedy poszedł z kolegami na piwo. Wszyscy byli w szoku, jak podszedł do dziewczyny na sali i poprosił ją do tańca. Jak wrócił, kumple bili mu brawa i klepali po ramieniu. Wracając, zjadł jak inni piątkowi imprezowicze kebaba przy wejściu do metra. Dochodziła druga w nocy. Pół godziny później, już w domu, rozebrał się do bokserek, ułożył ciuchy równo w kostkę, po czym założył sznur od zasłon na szyję. Sąsiadka z dołu usłyszała tylko głuchy łoskot przewróconego krzesła. Dzień później znalazła go siostra, która wpadła pożyczyć walizkę. Z wieży podobno leciał kawałek The Cure, „Just Like Heaven”. Był zapętlony. Za cztery miesiące skończyłby 28 lat.
„Więcej uczestników wojny wietnamskiej popełniło samobójstwo po jej zakończeniu, niż zginęło na niej” – Robert Bly, „Żelazny Jan – rzecz o mężczyznach”
Miesięcznie życie odbiera sobie w Polsce nawet kilkaset osób. Trzy razy tyle próbuje. Zazwyczaj do skutku. I z badań, i statystyk policyjnych wynika, że to częściej mężczyźni nie chcą żyć. Bo „podlegają większej presji społecznej na spełnianie się w rolach zawodowych i odnoszenie sukcesów”. Bo z jednej strony „mają być silni, odważni i zaradni, a z drugiej – nie mogą okazywać emocji takich jak smutek, przygnębienie czy niepewność”. – Mężczyźni, którzy wypadli z wyścigu szczurów, są obarczeni większym stresem niż kobiety (spada bowiem na nich społeczne piętno nieudacznika), którego na dodatek nie mogą ujawnić i sięgać po wsparcie. Bo przecież chłopaki nie płaczą – uważa dr Hulewska.
Z danych Komendy Głównej Policji: w 2014 r. na swoje życie targnęło się ponad 10 tys. osób, ponad 6 tys. prób samobójczych zakończyło się śmiercią. W ubiegłym roku były 9973 zamachy samobójcze. I 5688 z nich okazało się śmiertelne w skutkach. Bez względu na rok statystyczny 3/4 samobójców to mężczyźni. Kończą ze sobą w mieszkaniach, zabudowaniach gospodarczych, piwnicach i na strychach. Najczęściej się wieszają, rzucają z wysokości, zażywają środki nasenne czy używając języka policyjnego, „uszkadzają układ krwionośny”.
Coraz częściej zabijają się przez złą sytuację materialną. Przez stratę etatu lub przedłużające się bezrobocie, przez utratę płynności finansowej, brak środków na opłacenie podatków i ZUS przy prowadzeniu działalności gospodarczej. Bo bez pieniędzy nie mają poczucia bezpieczeństwa, które jest dla nas niezwykle ważne. W statystyce policyjnej ponad 1/3 samobójstw związana jest z problemami finansowymi. A te problemy są – i to duże. Zgodnie z najnowszymi danymi Biura Informacji Gospodarczej jesteśmy zadłużeni na blisko 44,65 mld zł, a więc na jednego Polaka przypada ponad 20 tys. zł długu. Na sumę tę składają się niespłacone kredyty hipoteczne i konsumpcyjne, pożyczki z firm pozabankowych oraz niezapłacone rachunki za usługi telekomunikacyjne, telewizję kablową, prąd, gaz, czynsz za mieszkanie, alimenty, grzywny sądowe, a nawet mandaty za jazdę bez biletu. Ponad 2 mln Polaków nie reguluje zobowiązań w terminie, a ponad 51 proc. ma zaległości finansowe. I z roku na rok liczba zadłużonych wzrasta.
– Osoby, które zgłaszają się do mnie po pomoc w związku z myślami samobójczymi, są najczęściej przekonane, że odebranie sobie życia jest jedynym możliwym rozwiązaniem problemów, wobec których czują się bezradne. To ludzie pozbawieni nadziei – przyznaje dr Hulewska. – Wiele z nich to mężczyźni przytłoczeni nadmiernym stresem i wypaleniem zawodowym. Część z nich nie daje rady pracować ponad miarę, ale jednocześnie – ze względu na kredyty, społeczne oczekiwania, ale także własne wygórowane ambicje – nie są w stanie odpuścić. Przychodzą do mnie w stanie skrajnego wyczerpania, w przeświadczeniu, że jedynie śmierć może przynieść upragnioną ulgę. Inni z kolei dochodzą do wniosku, że czas, który poświęcili na rywalizację i wspinanie się po szczeblach kariery, jest czasem straconym. Że prawdziwe życie przepłynęło im między palcami i że jest to strata, której nie można nadrobić. Ta grupa doświadcza zaniku poczucia sensu życia, które w ich poczuciu jest jałowe i pozbawione wartości.
Zdaniem Barbary Michno-Wiecheć samobójstwa na tle finansowym nie dotyczą wyłącznie właścicieli wielkich firm. – Często są to osoby, które wpadły w spiralę długów, kredytów zaciągniętych w parabankach. Takie osoby często mają przekonanie, że poprzez kupowanie kolejnych niepotrzebnych i drogich rzeczy spełnią marzenia o byciu lepszym, zaspokoją potrzebę przynależności do określonej grupy społecznej. Szybko okazuje się, że rozbijają się o brutalną rzeczywistość, w której iluzja znika, a do drzwi puka komornik – mówi Michno-Wiecheć. – W takich sytuacjach trzeba być bardzo odpornym i zaradnym, aby udźwignąć to wszystko. Trudno tak jednoznacznie kategoryzować, ale wyraźnie widać tendencje samobójcze u osób na wysokich stanowiskach, wykonujących zawody związane z ciągłą oceną ze strony innych ludzi (artyści, aktorzy, modelki). Oznacza to, że zdecydowanie bardziej narażone są osoby, których praca związana jest z silną presją (bycia w pełni dyspozycyjnym, nienagannym, idealnym, odpowiedzialnym, pięknym). Taka presja może być realna (konkretne wysokie wymagania dotyczące określonego zawodu), jak również przeżywana subiektywnie (gdy dana osoba sama wobec siebie ma bardzo wysokie oczekiwania, nie pozwalając sobie jednocześnie na popełnienie błędu).
„Gdy kobiety decydują się na śmierć, wybierają bardziej romantyczne sposoby – otwierają sobie żyły albo przedawkowują środki nasenne” – Paulo Coehlo, „Weronika postanawia umrzeć”
Kobiety zabijają się rzadziej. W grupach wsparcia uchodzą za silniejsze, łatwiej się otrząsają z problemów. – Dla nich sytuacją prowokującą do myślenia o samounicestwieniu jest częściej rozpad związku wynikający ze zdrady lub porzucenia przez partnera – uważa dr Hulewska.
Kobiety częściej za to próbują. Tak jak ona. Po pierwszej próbie, gdy usiłowała skoczyć z 8. piętra, ponad trzy miesiące spędziła w szpitalu psychiatrycznym. Cztery kolejne miesiące zajęło jej szukanie pracy, sensu i wsparcia na rynku pracy. Ktoś namówił ją na własną działalność gospodarczą i szycie kocyków dziecięcych z tkaniny minky. Wcześniej próbowała utrzymać się z malowania obrazów, ale wszyscy powtarzali jej, że Tamarą Łempicką raczej nie zostanie. Że zamiast silić się na sztukę, powinna malować landszafty, jelenie na rykowisku. To już wolała te kocyki. Tym bardziej że na początku rozchodziły się jak świeże bułeczki. W końcu słyszała: „Jak świetnie sobie radzisz. Pięknie wyglądasz. Taka przedsiębiorcza i dzielna kobitka jesteś”. Tyle że niecały rok później pojawiły się cztery inne firmy szyjące z minky wszystko, co się da. Było coraz mniej zleceń, coraz większe problemy z opłaceniem podatku i ZUS-u. Kiedy minęły dwa lata i skończyły się stawki preferencyjne dla nowych przedsiębiorców, wzięła jeden z tych kocyków i nakryła sobie nim głowę. Wcześniej popiła colą 20 tabletek nasennych. Siostra wezwała pomoc w ostatniej chwili. Gdyby popiła pigułki wódką, to kolejnego razu już by nie było. – Byłam wkurzona, że akurat wtedy tej wódki nie było. Bo już na drugi dzień w szpitalu czułam, że i tak nie wytrzymam.
Nie wróciła do domu, zamieszkała z siostrą, a chwilę później spakowały dwa plecaki i ruszyły w Bieszczady. Niemal bez grosza przy duszy. Tam znowu zaczęła malować. I przypadek sprawił, że szybko zaczęła malować na zamówienie. Dziś jej grafiki nadal dobrze się sprzedają, a ona za niedługo otwiera minigalerię połączoną z kawiarnią. Ma długi zaciągnięte na spłatę zaległości dla ZUS, ale z miesiąca na miesiąc maleją. Resztki minky oddała do schroniska. Na tę chwilę jest dobrze.
„Człowiek, który nie popełnia samobójstwa, nie znaczy, że wybrał życie. On tylko nie potrafi się zabić...” – Ryunosuke Akutagawa
Polski wskaźnik samobójstw od kilku lat jest jednym z najwyższych w Europie – wynosi ponad 15 na 100 tys. mieszkańców, podczas gdy w Turcji około 3, a w Hiszpanii niecałe 7. Ile z tych samobójstw – zgodnie z teorią Emila Durkheima – jest egoistycznych, fatalistycznych, ile altruistycznych czy anomicznych, nie wiadomo. Durkheim, francuski filozof i socjolog, pod koniec XIX w. uznał, że samobójcy dzielą się na samotnych egoistów, ale też altruistów kończących z sobą dla wyższych celów. Ponad sto lat później dominują samobójcy anomiczni, czyli dzieci nagłego kryzysu gospodarczego, ofiary bezrobocia czy paradoksalnie nagłego awansu wyrywającego ich z dotychczasowego otoczenia. Zmarła niedawno prof. Maria Jarosz, socjolog, autorka książki „Samobójstwa. Ucieczka przegranych”, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego, dzieliła samobójstwa na dokonane i instrumentalne. W dokonanych dominująca była intencja śmierci i zerwanie wszelkich kontaktów z otoczeniem, podczas gdy w demonstracyjnym motywem było zdobycie zainteresowania otoczenia. Tak jak u kobiety od minky, która wciąż chodzi na terapię, a w przypływie gorszych chwil potrafi wykrzyczeć, że tym razem zabije się już naprawdę. Bo według niektórych teorii komuś, kto już raz próbował, niełatwo porzucić pragnienie śmierci.