Przestaliśmy zadawać pytania, dociekać, mieć wątpliwości. By zrozumieć nawet najbardziej skomplikowane problemy świata, wystarczą nam proste, gotowe odpowiedzi z mediów czy internetu. Głupiejemy? Nie, to obrona przed ogłupieniem.
Romeo i Julia leżą martwi na podłodze. Obok rozlana woda i rozbite szkło. Co się stało? Spróbujmy zgadnąć, zadając pytania w taki sposób, by można było na nie odpowiedzieć tylko „tak” lub „nie”. Zamordowano ich? Nie. Popełnili samobójstwo? Nie. Wypadek? Tak. Poraził ich prąd podczas kąpieli? Nie. Zatruli się czymś? Nie. Śmiertelnie poraniła ich zbita szyba? Nie. Wybuchła terma? Nie. Julia spadła z balkonu na Romea? Nie... Ta zagadka to psychologiczne ćwiczenie, pokazujące, jak mocno trzymamy się schematów i uproszczeń, gdy usiłujemy zrealizować stojące przed nami zadanie.
Przeładowani
– Romeo i Julia to imiona bohaterów dramatu Williama Szekspira. Dlatego przeważająca większość z nas z góry zakłada, że to ludzie, i wymyśla coraz bardziej nieprawdopodobne scenariusze wydarzeń, które doprowadziły do ich śmierci. Bardzo niewielu zapyta, czy to w ogóle ludzkie postaci. A takie pytanie znacznie przyspieszyłoby odnalezienie prawidłowej odpowiedzi. Bo ta brzmi: Romeo i Julia to rybki, które zdechły, gdy ich akwarium spadło ze stołu i się rozbiło – tłumaczy Przemysław Staroń, psycholog i kulturoznawca ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Sopocie, trener Centrum Rozwoju Jump. Naukowiec zwraca uwagę, że niezależnie od tego, jak bardzo człowiek ma otwarty umysł, w procesie analizowania problemu i poszukiwania rozwiązania musi zawierzać pewnym stałym danym, bo nie da się nieustannie podawać wszystkiego w wątpliwość. Im większa liczba informacji o problemie, tym bardziej czujemy się zagubieni i silniej pragniemy się chwycić takich danych.
– Gdy postawimy człowieka przed marketem ze sprzętem elektronicznym i powiemy mu: „Masz minutę; ile produktów zdołasz przez ten czas załadować do koszyka, tyle będzie twoje”, najczęściej sięgnie po produkty największe, najdroższe i reklamowane, a nie te, które mu są rzeczywiście najbardziej potrzebne. Psychologia poznawcza nazywa to mechanizmem top down, wybieramy automatycznie to, co nam akurat pasuje do naszych struktur poznawczych i wymaga jak najmniejszego wysiłku analitycznego. Nasz umysł odwołuje się w takich chwilach do ograniczonego zakresu informacji, unika szczegółowego jej przetwarzania, wybierając skróty – wyjaśnia ekspert z sopockiej uczelni.
Żyjemy w świecie, w którym jest za mało rozumu, za dużo informacji – powiedział kiedyś Stanisław Lem. Określenie „trochę” dziś brzmi już eufemistycznie. Informacja stała się tak powszechna, że zaczęła nam zagrażać, a nie pomagać. Twitteryzacja kultury – jak zaczęli to nazywać naukowcy – wprawdzie zrewolucjonizowała nasze życie, lecz przyniosła nieoczekiwane konsekwencje. Przeładowani informacjami nie jesteśmy w stanie podejmować racjonalnych decyzji. Mając w zasięgu ręki nieograniczone zasoby odpowiedzi na praktycznie każde pytanie, przestaliśmy je zadawać. Nasze mózgi uruchomiły mechanizmy obronne, blokując pragnienia poznawcze, zadowalając się podawaną przez najbliższe otoczenie – w tym znaczeniu także media, politykę i lokalnych liderów opinii – zero-jedynkową wizją świata. Prostą, logiczną, bezpieczną. Jeśli wystarczy wyciągnąć z kieszeni smartfona czy siąść przy komputerze, by w chwilę mieć podane na tacy rozwiązania wszelkich problemów – np. na pytanie: „Jak żyć?” internetowa wyszukiwarka Google w 0,31 s wyświetla ok. 15,5 mln linków z odpowiedziami – zniechęceni ogromem alternatyw, poprzestajemy na odpowiedziach zgodnych z naszymi przekonaniami, których nabyliśmy z życiowym doświadczeniem.
– Każdą nową informację osadzamy na płaszczyźnie naszych przekonań. Dlatego zwolennicy koncepcji o zamachu 10 kwietnia 2010 r., gdy słyszą hasła: Smoleńsk czy brzoza, raczej nie odczuwają potrzeby rozwiania wątpliwości z nimi związanych. Wystarczą im gotowe odpowiedzi potwierdzające ich wizję wydarzeń. Podobnie zresztą zachowuje się druga strona, która zadowala się wersją rządową, również odrzucając wszelkie jej nieścisłości. Z zalewu informacji o katastrofie obie grupy wychwytują tylko te, które są zgodne z ich postrzeganiem rzeczywistości. Te odbiegające od schematu są ignorowane. Nie nauczono nas, że dla pełnego zrozumienia mechanizmów zdarzeń i wyciągania z nich konstruktywnych, twórczych wniosków trzeba podważać to, co z pozoru oczywiste. Przeciwnie, od lat wpaja się nam, że należy oceniać świat według tego, co już znamy – zauważa psycholog Przemysław Staroń.
Paradoks wyborów
Dzisiejsze zdobycze cyfrowej technologii, portale społecznościowe, inteligentne telefony i komputery sprawiły, że jesteśmy nieustannie bombardowani strumieniem faktów i opinii, często wzajemnie się wykluczających. Ma to oczywiście dobre strony, bo np. kupując telewizor, możemy błyskawicznie dowiedzieć się o jego wadach i zaletach czy cenie u konkurencji; łatwiej uniknąć oszustów i naciągaczy. Jednak istnieje mroczna strona tego medalu – to information fatigue, zmęczenie informacyjne. Naukowcy z Temple University w Filadelfii dowiedli, że nadmiar informacyjnych bodźców prowadzi do przegrzania mózgu, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Gdy uczestnicy eksperymentu, który opisał amerykański „Newsweek”, mieli podjąć najkorzystniejszą decyzję na podstawie dostarczanych informacji, okazało się, że im więcej mieli danych do przeanalizowania, tym trudniej było im dokonać racjonalnego wyboru – gorzej zaczęły funkcjonować płaty mózgu odpowiedzialne za podejmowanie decyzji. Co więcej, decyzje okazywały się tym gorsze, im więcej czasu tracili na analizach informacji. Badania pokazały, że ich nadmiar może nawet sparaliżować cały proces decyzyjny, co w skrajnych przypadkach zagraża zdrowiu i życiu.
Przykładem takiej sytuacji była np. decyzja służb ratowniczych w Zatoce Meksykańskiej, gdzie w 2010 r. nastąpił wybuch na platformie wiertniczej koncernu BP, o niezamknięciu przestrzeni powietrznej nad rejonem katastrofy. W efekcie aż osiem razy doszło do sytuacji, w których samoloty o włos uniknęły zderzenia. Kierujący akcją ratunkową straży przybrzeżnej Thad Allen ujawnił wówczas, że otrzymywał codziennie kilkaset e-maili, SMS-ów i raportów o wycieku – w sumie było to 300–400 stron tekstu. Przytłoczenie nadmiarem danych przyczyniło się do błędnej oceny rzeczywistych zagrożeń i podjęcia felernej decyzji.
Naukowcy nazywają to paradoksem wyborów. Na przykład z analiz profesorów Sheeny Iyengar z Uniwersytetu Columbia i Barry’ego Schwartza z Uniwersytetu Swarthmore wynika, że zbyt duża liczba możliwych rozwiązań prowadzi do sytuacji, w której podjęcie jakiejkolwiek decyzji skutkuje dyskomfortem i zaniepokojeniem – zamiast cieszyć się z wyboru, zastanawiamy się nad tym, co utraciliśmy, podejmując taką, a nie inną decyzję. Ich badania wykazały, że osoba mająca wybór w sklepie z dwóch produktów odczuwa większą satysfakcję z podjętej decyzji niż ten, kto musiał wybierać spośród kilkudziesięciu towarów. Niewiele tu zmienia cena produktu. Gdy wybierzemy droższy, męczymy się z myślą, że może tańsza wersja byłaby jednak lepsza, sięgając zaś po mniej kosztowne rozwiązanie, niepokój wzbudzają rozterki, czy lepiej było wybrać opcję o wyższej wartości.
Sprawę z wyborem komplikuje specyfika naszego rozumowania – mózg człowieka nie umie ignorować żadnej z otrzymywanych informacji, ale większe znaczenie przypisuje zmianie niż bezruchowi. Jak tłumaczył to obrazowo w „Newsweeku” George Loewenstein z Carnegie Mellon University, większą uwagę przykują ostatni e-mail i post na Facebooku niż stara informacja. Efekt aktualności jest na tyle silny, że w naszym odbiorze staje się on jakościowo lepszy, dlatego o wyborze decydują informacje najnowsze, a nie najważniejsze. To wyjaśnia np., dlaczego strategie marketingowe zakładają nieustanne bombardowanie nas reklamami, często nieprzynoszącymi nowych informacji.
Mądrzejsi niż Arystoteles
„Pojedyncze wydanie niedzielnego »New York Timesa« zawiera więcej faktów, niż ktokolwiek potrafiłby sobie wyobrazić jeszcze kilkaset lat temu. W 1472 r. najlepsza biblioteka uniwersytecka na świecie w Queens College w Cambridge była w posiadaniu 199 książek. Dzisiaj co roku drukuje się na świecie 300 tys. nowych książek. Światowe zasoby internetowe zawierają ponad 2 mld stron WWW – do tego należy dodać prawie 12 tys. elektronicznych baz danych (w porównaniu z zaledwie 301 w 1975 r.), a także szeroką ofertę filmów i innych produktów medialnych” – zauważa prof. Jan Fazlagić z Katedry Badań Rynku i Usług Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu w opracowaniu „Zjawisko nadmiaru informacji a współczesna edukacja”.
Rosnąca podaż informacji – przekonuje autor publikacji – niesie ze sobą dalekosiężne konsekwencje dla człowieka. Po raz pierwszy pojęcia „przeładowanie informacyjne” (information overload) użył w 1970 r. futurolog Alvin Toffler. „Przewidział, że szybko rosnąca ilość informacji wkrótce stanie się problemem dla ludzkości. Przeładowanie informacyjne to psychiczny stan charakteryzujący jednostkę, która przeżywa stres – negatywne odczucia spowodowane faktem, że rozwiązywanie problemów zawodowych lub osobistych jest istotnie utrudnione z powodu nadmiaru dostępnych informacji. Jednostka nie posiada narzędzi, umiejętności ani zdolności, aby przekształcić wrzenie informacji, którymi dysponuje, w wiedzę rozumianą jako zdolność do działania. Przeładowanie informacyjne może być zarówno zjawiskiem incydentalnym, jak i permanentnym. W przypadku zjawiska incydentalnego jednostka zauważa u siebie skokowy spadek zdolności do podejmowania decyzji i działania. W przypadku gdy zjawisko staje się permanentne, pojawia się związany z tym stres” – wykłada prof. Jan Fazlagić.
– Dziś przekroczyliśmy wszelkie dające się określić granice, modyfikując kulturę w tak dużym, głębokim stopniu, że napotykamy konsekwencje, których nikt nie przewidział w ciągu stuleci. Dla przykładu – całkowicie zmieniliśmy podejście do higieny, którego zaskakującym, zgubnym rezultatem są powszechne alergie, nieznane w czasach, gdy mycie się nie było oczywistością. Ta nowa rzeczywistość, tak błyskawicznie się zmieniająca, powoduje zagubienie i tendencję do bezrefleksyjnego przyjmowania prostych odpowiedzi, które ją porządkują. Tu nie ma miejsca na pytania, które podważają funkcjonujące schematy. Amerykański psycholog Joseph Campbell wskazywał już w zeszłym wieku, jak straszliwym doświadczeniem jest przemiana świadomości. Wygodnie jest bowiem żyć w zgodzie ze schematami, gdzie np. religia daje poczucie bezpieczeństwa, a ten, kto nakłania do zmiany zdania, staje się grzesznikiem, dzieląc los oświeconego kajdaniarza wracającego do jaskini opisanej przez Platona. Platona, który stwierdził zresztą: możemy wybaczyć dziecku, że boi się ciemności; prawdziwa tragedia jest wtedy, gdy człowiek dorosły boi się światła – podsumowuje Przemysław Staroń z sopockiej SWPS.
Ostatnią osobą – ironizują naukowcy – która miała pełną wiedzę o świecie, był Arystoteles. Dziś nikt nie jest w stanie objąć umysłem tego, co człowiek wymyślił. Co więcej, zadawanie pytań, docieranie do coraz większych zasobów informacji tylko utrudnia zrozumienie. Jan Fazlagić wskazuje na nową kategorię produktu informacyjnego: informacji o informacji. Przykładem są np. opinie ratingowe. „Agencja Moody’s Investors Services w latach 2003–2007 zarobiła 2806 mln dol. na wydawaniu opinii. Rynki finansowe są uzależnione od pracy agencji ratingowych. Jeszcze na miesiąc przed bankructwem bank Lehman Brothers mógł się cieszyć oceną niewskazującą na problemy z regulowaniem zobowiązań. AIG we wrześniu 2008 r. znajdowała się w gronie najbezpieczniejszych pod względem wypłacalności firm na świecie, z ratingiem na najwyższym poziomie AAA. Gdy agencje nagle zaczęły obniżać ocenę amerykańskiego ubezpieczyciela, jeszcze bardziej pogrążyły go w kłopotach. Komisja Europejska obarczyła agencje ratingowe częściową odpowiedzialnością za trwający kryzys na światowych rynkach finansowych” – przypomina naukowiec. Cytuje przy tym przemowę Baracka Obamy z 2010 r. do absolwentów Hampton College: „Wchodzicie w dorosły świat, w którym media bombardują nas informacjami 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu (...). iPody, iPady, konsole do gier tworzą informacje, które utrudniają koncentrację i są raczej formą rozrywki niż narzędziami wspomagającymi pracę człowieka. Wszystko to jest wyzwaniem nie tylko dla was, ale dla całego naszego kraju i dla naszej demokracji”.
Informacyjna niestrawność
– W świecie neoliberalnym pytania są niewygodne, bo mamy być wydajniejsi, lepsi, sprawniejsi. Relacje międzyludzkie są zastępowane relacjami ekonomicznymi, gdzie na końcu jest wszechobecna konsumpcja. Jesteśmy peryferiami, które mają tylko kupować – zauważa prof. Wojciech Burszta z Wydziału Nauk Humanistycznych i Społecznych Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie.
– Przede wszystkim musimy rozróżnić informację od wiedzy. W dzisiejszym świecie dużo słyszymy, lecz to się nie przekłada na stan wiedzy. By zachodził taki proces, każda kolejna informacja musi korespondować z wiedzą uprzednią. Lecz brakuje nam systemowego podejścia do nauki, przyswajania danych, analizy i wyciągania na tej podstawie wniosków. W efekcie dociera do nas zbieranina oderwanych od siebie faktów, które pogłębiają tylko poczucie przeciążenia, nadmiaru, chaosu – opisuje dr hab. Ewa Marciniak z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego.
Tak łatwy dostęp do informacji marginalizuje potrzebę ciekawości. Po co pytać, skoro łatwa odpowiedź jest na zawołanie. „Wiem, że nic nie wiem” ustąpiło „wiem, że wiem wszystko”. – Człowiek najbardziej pragnie tego, co jest trudne do zdobycia. Pożąda i ceni rzeczy niedostępne, przypisując im większą wartość niż przedmiotom, które można łatwo zdobyć. Opisuje to reguła niedostępności stworzona przez amerykańskiego psychologa Roberta Cialdiniego. Mówiąc w skrócie: łatwo przyszło, łatwo poszło. W przypadku informacji dewaluuje ją łatwość dostępu – wyjaśnia Ewa Marciniak.
Mówiąc metaforycznie, każdy z nas może w każdej chwili, w każdym miejscu i o każdej porze wejść do sklepu z wiedzą i z niej skorzystać. W dodatku za darmo, w nieograniczonej ilości, zawsze ładnie opakowanej, prostej i łatwej w odbiorze, bez potrzeby czytania instrukcji obsługi.
– Problem w tym, że nie działa tu metabolizm informacyjny. Sięgam po wiedzę leżącą na półce, lecz jej nie przetrawiam, nie metabolizuję. Nie jest ona dla mnie użyteczna, to jedynie pasywny produkt, którego nie używam do własnego rozwoju – dodaje naukowiec z Uniwersytetu Warszawskiego. – Na Zachodzie już kilkadziesiąt lat temu przepowiadano nadejście społeczeństwa informatycznego, tylko nikt nie wiedział, w jakim kierunku się to rozwinie. Dziś wiadomo, że nastąpiła cyfryzacja kultury, a internet stał się jej megaarchiwum. Tyle że archiwum jest tak naprawdę martwe, bo nie wzbudziło ciekawości świata. Zawsze mieliśmy pewien ograniczony zasób informacji, z której budowaliśmy mądrość. Internet ze swoim logoleum, słowami-obrazami ten zasób uczynił praktycznie nieograniczonym, co jednak sprawiło, że przestaliśmy się ciekawić światu. Kiedyś im mniej mieliśmy informacji, tym więcej wątpliwości i więcej pytań. Dziś, wiedząc, że na zawołanie możemy dostać łatwą odpowiedź na każde pytanie, rzadziej sięgamy po takie odpowiedzi. Nadmiar informacji spowodował otumanienie – wyjaśnia Wojciech Burszta.
Pytania zamknięte
Żeby wiedzę z wirtualnego sklepu pozbawić jej pasywnego charakteru, nadać jej wartość i móc ją zmetabolizować, trzeba mieć w sobie ciekawość poznawczą. Ta kształtowana jest w każdym z nas od dziecka – a co ważne, każde dziecko ją ma. Pięciolatek pyta o wszystko i nie wystarczą mu proste odpowiedzi. Wciąż powtarza: a dlaczego, domagając się szerszych wyjaśnień. Niestety, z biegiem lat rodzice i system szkolnictwa naturalną dziecięcą ciekawość wygaszają.
– Jest takie ćwiczenie rodem z japońskiej filozofii kaizen – zmiany na lepsze. Pięciokrotnie pytam daną osobę, dlaczego dokonała takiego, a nie innego wyboru, np. miejsca pracy. Chcę usłyszeć pięć powodów. Najczęściej dorośli podają tylko trzy. Nie są w stanie zastanowić się głębiej nad przyczynami swoich decyzji. Nikt nie zadaje im takich pytań, oni też o to nie pytają. Z kolei w szkołach słyszę od nauczycieli, że muszą zrobić z dziecka ucznia. Czyli kogo? Osobę posłuszną, która wytrwa 45 minut w lekcyjnym kieracie zgodnie z przypisaną jej rolą. Dodajmy do tego deficyty, które odczuwamy w wielu sferach życia, brak pieniędzy, przyjaciół, czasu. To wszystko sprawia, że na głębsze pytania, rozmowę z dzieckiem nie ma już miejsca. I zamiast wspierać ciekawość, marginalizujemy ją – konkluduje Ewa Marciniak.
W dorosłym życiu nie jest lepiej, a co gorsza, dają o sobie znać zaszłości postaw społecznych z czasów PRL. Wiele badań potwierdza, że mamy katastrofalnie niski kapitał społeczny. 20 proc. Polaków sobie nie ufa. A to podtrzymuje obawy przed upublicznieniem tego, co wiemy, a także – co istotniejsze – ujawnieniem, czego nie wiemy. Obawiamy się więc zapytać, poprosić o wyjaśnienia, by nie narazić się na negatywną reakcję otoczenia, ośmieszenie.
– W czasach PRL panowała kultura pochwały bycia średnim, byle przetrwać, byle się nie wychylać. Gdy się odniosło sukces, nie warto było się tym chwalić. Postawy społeczne zmieniają się bardzo powoli, normy utrzymują się przez pokolenia, bo są przekazywane z dziadków na rodziców, z rodziców na dzieci. Wciąż nasze społeczeństwo ma je wdrukowane. Rozwój technologii, powstanie portali społecznościowych, gdzie wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, gdzie rozkwita kultura chwalenia się, to tylko ekspozycja społeczna, której istotą jest udawanie kogoś lub czegoś. Świat wirtualny jest światem sztucznym, tam budujemy tylko tożsamość wyobrażoną, definiowaną przez ja idealne. Tworzymy postać podziwianą i odnoszącą sukcesy. W realnym świecie wraca ponury obraz jak z komuny. I student z tysiącem znajomych na Facebooku, który codziennie daje mnóstwo komentarzy, zapytany na zajęciach odpowiada, jeśli w ogóle ma coś do powiedzenia, najwyżej jednym słowem – zauważa wykładowczyni Uniwersytetu Warszawskiego.
Eksperci przestrzegają jednak przed zbyt krytycznym ocenianiem młodych pokoleń i zarzucaniem im, że całkowicie wyzbyły się chęci poszukiwania. Bo to, że w uczelnianych salach wykładowych rzadko dziś słychać kłócących się z nauczycielami studentów, niekoniecznie oznacza, że młodzi ludzie są mniej inteligentni, dociekliwi, mniej zainteresowani pogłębianiem wiedzy albo że bezrefleksyjnie przyjmują i wierzą w każdy przekaz.
– Poprzednie pokolenia oceniają te nowe z perspektywy własnych doświadczeń, a te są zawsze pozytywne. Każdy z nas ma przecież poczucie większej wartości własnego życia. Przy ocenie zachowań i postaw innych stosujemy więc własne miary, które w tak dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości nie przystają pokoleniowo – tłumaczy Ewa Marciniak.
Uogólniając, można uznać poprzednie pokolenia za analogowe, a dzisiejsze za cyfrowe. To przepaść, która wyznacza w nowoczesnym świecie zupełnie inne wartości, kody kulturowe, która sprawia, że tym starszym ci młodsi wydają się niedouczeni, nastawieni na materializm, leniwi i pozbawieni ciekawości świata, bo nie zadają pytań, jak robili to ich rodzice i dziadkowie.
– Tymczasem zanik pytań wynika głównie z tego, że dzisiejsze systemy szkolne zakładają pytania ze z góry założonymi odpowiedziami. Gdy nauczyciel pyta, to już wie, jaką chce usłyszeć odpowiedź. Niemiecki filozof Hans-Georg Gadamer nazwał je pytaniami pedagogicznymi, zamkniętymi, które zniewalają intelekt, zamiast być inspirującymi, zachęcającymi do otwarcia umysłu. W szkołach pytania są degradujące, to rodzaj gry społecznej, w której stawką jest wewnętrzna gratyfikacja: ja wiem, a ktoś nie. Taka kultura odpytywania budzi negatywne konotacje, unika się nauczycieli, którzy w ten sposób sprawdzają wiedzę. Żeby pytania znów zaczęły żyć w społeczeństwie, trzeba zmienić ich hierarchię wartości. A młodzi będą pytać, tak jak to robili od zawsze. Tyle że pokolenia cyfrowe będą mieć zupełnie inne pytania – kończy Ewa Marciniak z warszawskiej uczelni. – Żyjemy w okresie bezkrólewia, interregnum, miotamy się między tym, co się kończy, a tym, co zaczyna. W kulturze 2.0 nie wiemy jednak, co to będzie. Rośnie nowe pokolenie ludzi, którzy nie myślą linearnie, są zaprogramowani w odbieraniu informacji jak w GPS, nie jest dla nich istotne, co było wcześniej, a co później. Są przekonani, że AIDS pojawił się w XIX w., bo dla nich wszystkie tego typu choroby mają początek w XIX w., będącym synonimem zamierzchłych czasów. Od wieków wszyscy ubolewają, że świat głupieje. Ale świat się jakoś wciąż rozwija. Jako antropolog jestem ostrożny w generalnych ocenach poziomu społeczeństwa i przewidywaniu, dokąd zmierzamy. Zaledwie dziesięć lat temu na zajęciach kulturowej historii mediów zastanawialiśmy się, jak telefon komórkowy zmieni nasze życie. Ile wtedy głupot powypisywano! To uczy pokory. Świat nie głupieje, tylko się zmienia. Nie mam pojęcia, jaki będzie za 20 lat i jakie pytania będziemy wtedy zadawać. Ale że będziemy, to pewne – podsumowuje Wojciech Burszta.