Największy opozycyjny dziennik na Węgrzech miał kłopoty finansowe. Ale to nie dlatego został zamknięty. Sobota 8 października musiała być dziwnym dniem dla pracownic i pracowników największego opozycyjnego dziennika na Węgrzech „Népszabadság”.
Rano, zanim jeszcze poszli do pracy, dowiedzieli się już z mediów, że nie mają po co – reporterzy i dziennikarki konkurencji, sami nie bez zdziwienia, informowali, że gazeta została zamknięta. Załogi nikt nie uprzedził. To, o czym im powiedziano, dotyczyło ewentualnej przeprowadzki, więc na wszelki wypadek spakowali swoje rzeczy i sprzęt biurowy. Dlaczego właściciel z dnia na dzień zamknął duży i ceniony tytuł? – zastanawiali się nie tylko sami dziennikarze, bo wiadomość o końcu „Népszabadság” była zaskoczeniem prawie dla wszystkich.
Jeśli zdezorientowani dziennikarze i dziennikarki postanowili szukać informacji na stronach internetowych samego dziennika, to tam czekało na nich tylko oficjalne oświadczenie: powody zamknięcia są czysto komercyjne. Gazeta nie przynosiła wystarczających zysków, była schyłkowym przedsięwzięciem, a jako takie czekał ją tylko nieuchronny koniec – sugerował lakoniczny komunikat. Takie przedstawienie sprawy tylko jednak dołożyło się do ogólnego pomieszania z poplątaniem. Po pierwsze, w zeszłym roku, po kilku latach chudych, gazeta wreszcie zaczęła przynosić zyski. Po drugie, nowy właściciel zainwestował w szeroki program rozwoju gazety; zatrudniono nowych i znanych dziennikarzy, rozwijano internetową odsłonę tytułu – nic z tego nie wskazywało, żeby gazeta miała zaraz zakończyć żywot, co podkreślają eksperci. Nawet jeśli jednak uznać, że decyzja o zamknięciu miała uzasadnienie w czysto biznesowym sensie, to chyba nie najlepszą praktyką jest zamykanie firmy bez choćby poinformowania o tym zespołu, prawda?
Co więc się stało? Gdzie szukać wytłumaczenia tej zaskakującej decyzji i oburzenia, jakie wywołała zarówno na Węgrzech, jak i u zagranicznych komentatorów? Dlaczego protestujący przeciwko zamknięciu gazety zebrali się nie pod jej siedzibą, a pod parlamentem w Budapeszcie? Dlaczego węgierskie organizacje praw człowieka zaoferowały „Népszabadság” pomoc prawną?
Jeśli ktoś śledzi uważnie politykę na Węgrzech albo w całej Grupie Wyszehradzkiej, na pewno ma pewne intuicje, jak na te pytania odpowiedzieć.
Firma matka „Népszabadság”, Mediaworks, została przejęta przez fundusz kapitałowy niepowiązany bezpośrednio z rządem Fideszu, ale na podstawie pod taką transakcję zmienionego prawa, co wielu komentatorom podpowiedziało, że coś jest na rzeczy. Media opozycji od czasu tamtego przejęcia spekulowały o potencjalnych konsekwencjach dla samej gazety – podejrzewano, że „Népszabadság” nie będzie mógł pracować jak dotychczas.
Te obawy nie wzięły się znikąd. W 2014 r. redaktor naczelny giganta mediów internetowych, portalu Origo.hu, został zmuszony do odejścia po tym, jak opublikował artykuły o rozrzutności Jánosa Lázára, sekretarza stanu w kancelarii premiera Orbána. Lázár nigdy nie przyznał, że naciskał na właścicieli, choć podejrzenie, że polityczna presja była istotnym czynnikiem, narzuca się samo. Sam jednak oddał 2 mln forintów (ponad 25 tys. zł), które wydał na tygodniową podróż za granicę. W międzyczasie portal Origo został kupiony przez kręgi biznesowe zbliżone do Orbána. Popularna strona w końcu stała się medium rządowym: niech za przykład posłuży sytuacja z ostatniego miesiąca, kiedy na ostatnim odcinku ostrej kampanii przed referendum w sprawie kwot uchodźców to Origo otrzymało wyłączność na wywiad z premierem. Kiedy „Népszabadság” zrobiło to, co Origo kilka lat wcześniej, czyli mocno prześwietlił i skrytykował ważną postać z rządu, pojawiły się obawy, że i w tym wypadku sprawa nie pozostanie bez odpowiedzi. Nikt chyba jednak nie spodziewał się aż tak drastycznych kroków: zamknięcia gazety, nawet jeśli nie na zlecenie, to po myśli rządu.
Zamach medialny
Zespół „Népszabadság” i ci, którzy się z nim solidaryzują, mówią wprost o „zamachu medialnym”. To sformułowanie jest całkiem trafne. Widzimy bowiem siłowe przejęcie niezależnych mediów na Węgrzech. Pierwszym krokiem – albo uwerturą – rządu w jego kampanii zmierzającej do kompletnego przemodelowania węgierskiej sceny medialnej było przegłosowanie w parlamencie nowej ustawy medialnej od razu w 2010 r., gdy rządzący Fidesz Orbána miał większość konstytucyjną. Ustawa była potępiana w kraju i za granicą zarówno za oryginalny pomysł, aby karać finansowo media za „skrzywiony przekaz” – co powszechnie uznano za rządowy straszak na ewentualnych krytyków – jak i kolejne poprawki, jakie w opinii wielu obserwatorów zniechęcały prywatnych nadawców do emitowania spotów wyborczych, zostawiając więcej miejsca dla partii rządzącej i jej mediów. Węgry po objęciu władzy przez Fidesz spadły w rankingu wolności prasy Freedom House o siedem miejsc – z 30. na 37. – i były również krytykowane przez Human Rights Watch. Najsurowiej zmiany na scenie medialnej oceniają zaś chyba Reporterzy bez Granic, w ich rankingu Węgry spadły z trzeciej dziesiątki na 67. miejsce w ciągu pięciu lat (dla porównania Polska jest na 47., a USA na 41. miejscu).
Od 2010 r. środowisko Fideszu wykonało wiele ruchów, by skonsolidować kontrolę nad mediami sprawowaną przez kilku graczy. „Financial Times” donosił niedawno o dzieleniu tortu medialnego przez Fidesz, który oddaje najlepsze kawałki publicznej sceny medialnej – od kanałów telewizyjnych po słupy ogłoszeniowe w Budapeszcie – według kryterium lojalności. A wciąż jeszcze jest co prywatyzować, więc rząd ma w swoich rękach zarówno marchewkę w postaci publicznego majątku, jak i kij w postaci kar. Wojny Fideszu z krytykującymi rząd magnatami i filantropami – których uosobieniem stał się George Soros – to jeszcze jeden, osobny rozdział. Wiadomo, że partia Orbána nie ma oporów, żeby przez kolejne lata – tak, jak działo się to w przeszłości – dofinansowywać nawet deficytowe przedsięwzięcia, o ile ich linia jest zbieżna z rządową.
Skutki tych posunięć z ubiegłych lat dobrze ujawnił niedawny raport Democracy Reporting International. W ostatnim miesiącu trwała na Węgrzech gorąca kampania referendalna przed 2 października, kiedy to rząd pytał obywatelki i obywateli, czy zaakceptować unijny mechanizm kwot imigrantów. W dyskusji tej premier Orbán posunął się zresztą tak daleko, by zasugerować, że łodzie na Morzu Śródziemnym należy topić. Stanowisko rządu było jasne: w referendum należy głosować przeciwko „osiedlaniu obcokrajowców wbrew decyzji parlamentu” Wspomniany raport pokazał, że w państwowych mediach na promowanie opcji rządowej poświęcono 95 proc. czasu programów newsowych i węgierskich „Wiadomości”. Szef DRI Michael Meyer-Resende stwierdził, że nie można już publicznych mediów na Węgrzech traktować jako niezależnych instytucji – zbyt wiele mechanizmów kontrolnych i zabezpieczeń prawnych zdemontował w ostatnich latach Fidesz. Partii rzeczywiście, jak obiecywała, udało się stworzyć „centralny ośrodek władzy”.
„Musimy się bać”
W trakcie referendum efekt tak jednostronnego przekazu obszernie opisywały media niezależne, które relacjonowały stan wiedzy i emocje węgierskiej prowincji, gdzie media rządowe mają największy wpływ. Dziennikarze informowali o strachu i niechęci do obcych nawet w tych miejscowościach, gdzie nikt nie miał okazji zobaczyć uchodźców czy imigrantów. Pytani o źródła wiedzy mieszkańcy mówili wprost o „strasznych” rzeczach, których dowiedzieli się z telewizji. „Musimy się bać” – powiedziała wprost jedna z pytanych. Nic dodać, nic ująć. Przecież, wobec braku alternatywy, społeczeństwo „musi” wiedzieć tyle, ile mówi im rząd. Wynik referendum jasno to pokazał – z jednej strony w wielu regionach i okręgach wyborczych masowo referendum zignorowano, a liczba głosów nieważnych była rekordowa, z drugiej zaś 98 proc. zagłosowało tak, jak mówił Fidesz. Rozłam w mediach podzielił Węgry na niechętnych sferze publicznej w całości i tych, którzy uczestniczą w debacie publicznej wyłącznie na prawach partii rządzącej.
Węgry są symbolem złych tendencji w regionie i zarazem zwiastunem tego, co może dziać się i w innych krajach. W tych samych rankingach wolności prasy, w których konsekwentnie w dół lecą Węgry, spadki notuje też Polska – w tym roku Dziennikarze bez Granic ocenili wolność prasy w Polsce na 29 miejsc niżej niż w roku ubiegłym. To chyba niechlubny rekord. Przyczyną są zwolnienia w mediach publicznych, zależność nowo powołanej Rady Mediów Narodowych od polityków i brak jasności co do przyszłości mediów w realiach ciągłych roszad na kierowniczych stanowiskach. Coraz częściej metody przetestowane w Moskwie i Ankarze przenikają do mediów w naszym regionie. Dość powiedzieć o spektaklu upokorzenia węgierskiego nauczyciela Istvana Pukliego, który brał udział w protestach przeciwko reformie edukacji – wówczas media prześwietlały jego profile w mediach społecznościowych, posądzały o zaniedbanie obowiązków, aktywnie poszukiwały nauczycieli albo rodziców skłonnych go o coś oskarżyć. Pukli został oczyszczony ze wszystkich zarzutów po ponad roku i choć publicznie próbował odciąć się od politycznych postulatów ruchu nauczycieli – sam w latach 90. kandydował z list socjalistów – został przez jednego z polityków Fideszu porównany na antenie telewizji do „przeszkolonego bolszewickiego agenta”. Praktyka szukania kompromitujących powiązań protestujących (na przykład z ruchów miejskich) na stałe weszła do repertuaru węgierskiej telewizji publicznej – nawet jeśli trzeba „ujawniać” jawne i powszechnie dostępne informacje o danej osobie.
Nie może zatem dziwić, że niezależna wymiana opinii coraz częściej ogranicza się do kręgów intelektualnych, przewija na blogach, ucieka na eksperckie fora. Im mniej miejsca na opozycyjny wobec rządu przekaz w mediach publicznych, im trudniej prywatnym mediom korzystać z konstytucyjnej wolności słowa, tym bardziej zawęża się pole ich odbiorców – a to z kolei tylko ułatwia oskarżanie mediów o „elitaryzm”, „przeintelektualizowanie”, „oderwanie od spraw zwykłego człowieka”. Nawet jeśli, jak było to w przypadku „Népszabadság”, sprawy publiczne wciąż stanowią główny temat dla krytyków Orbána.
Śmierć posłańca
Zamknięcie „Népszabadság” jest drastycznym krokiem, ale zaledwie epizodem w większej zmianie, jaką przechodzą dziś media na świecie. Niektórzy w kontekście końca węgierskiej gazety wciąż szczerze wierzą, że miejsce na niezależne i dobre dziennikarstwo znajdzie się w internecie. Z pewnością wiele imponujących inicjatyw pojawiło się w ostatnich latach i wiele jeszcze się narodzi, ale sporego optymizmu wymaga przekonanie, że możliwe jest to w realiach, gdy coraz łatwiej uciszyć głos sprzeciwu ze strony dużych mediów, a rozkrzyczana i nierzadko toksycznie agresywna wymiana w mediach społecznościowych zaognia tylko polityczny konflikt. Podstawowa funkcja niezależnych mediów, czyli pociąganie rządzących do odpowiedzialności, może się w tym procesie wypłukać – jak widzimy na Węgrzech, gdzie pasywność albo ucieczka w prywatność są coraz powszechniejszym wyborem dla niechętnych indoktrynacji w mediach publicznych obywatelek i obywateli.
W realiach kryzysu demokracji, wynikającego nie tylko z tryumfów populistów, jeszcze łatwiej ciemnym interesom zatryumfować nad przejrzystą sferą publiczną – co pokazują afery takie jak Panama Papers. To znaczące, że grabarzem nawet prosperującej gazety czy telewizji może być dziś anonimowy, zagraniczny fundusz inwestycyjny, który góruje zasobami nad nawet najpotężniejszą krajową spółką medialną. Jeśli do tego wszystkiego dochodzi cyniczne wykorzystywanie prasy jako politycznej broni, wzniecającej nienawiść i strach, produkującej rzeczywistość wypraną ze współczucia, poczucia solidarności i wspólnoty – tym bardziej, nie mniej, potrzebujemy wolnych mediów.
Margaritis Schinas, rzecznik Komisji Europejskiej, mówi, że powinniśmy być „bardzo zmartwieni”. Zdaje się, że zmartwienie nie wystarczy. Mówimy wszak o czymś więcej niż o zwolnieniu kilku dziennikarek i dziennikarzy. „Népszabadság” znaczy dosłownie „wolność ludu” – czy to nie symboliczne?

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej