Jakby nie dość było wszystkich tych kryzysów liberalnego światopoglądu, ze łzą w oku odtrąbianych przez wszelkiej maści ludzi z dostępem do klawiatury (do usług), to jeszcze bum, szloft, chlast, pierdut, Angelina Jolie właśnie wniosła o rozwód z mężem swoim, Bradem Pittem.



Zdarzenie na pozór błahe, niewarte aż poematu. Nie takie celebryckie rozstania już widzieliśmy. Nastąpią może niewielkie zawirowania natury finansowej – zatrą ręce pewne koncerny prasowe, na przykład Time Inc., właściciel magazynu „People”, czy Conde Nast, który ma w ofercie takie perły kiosków ruchu jak „Glamour” czy „Vanity Fair” („Jolie w drodze na rozprawę rozwodową – kup ten żakiet”). Ot, dzień jak co dzień – a jednak, pierdut, bum, kaczing, nic już nigdy nie będzie takie samo.
Brad i Angelina bowiem to nie jest zwykła celebrycka para. Są czymś więcej: symboliczną sublimacją najskrytszych tęsknot pewnej ważnej grupy interesu ideologicznego. Grupy, której ostatnio i tak nie jest lekko – a teraz musi jeszcze oglądać rozpad własnej ikony pop. A wszystkie tęsknoty tej grupy, wszystkie jej zalety, ale także wszelkie zwiastuny jej upadku i zepsucia zawarte są w fakcie społecznym, jakim był związek Jolie i Pitta.
Grupę, o której mowa, można nazwać kosmopolitycznymi liberałami, wielkomiejską elitą demokratyczną, obywatelami świata legitymującymi się nie tyle paszportem, ile dyplomem dobrego uniwersytetu. Zamieszkują zwykle Nowy Jork, Londyn, Pragę, Amsterdam, Berlin, ale można ich znaleźć w Warszawie czy w Budapeszcie. Za grzech najcięższy uznają rasizm, za największą tragedię gnuśność ONZ, najbardziej przeraża ich nacjonalizm, najbardziej oburza Brexit, najlepiej czują się w Starbucksie o nieokreślonej lokalizacji, gdzie dyskretnie zaznaczony „koloryt lokalny” tonie w gwarze tysiąca języków. Są doktorantami, menedżerami przyzwoitego szczebla, pracownikami NGO, konsultantami, pracują w gazetach, międzynarodowych firmach. Nie oglądają filmów akcji z Jolie, ale ambitne seriale w stylu „The Wire” („To nowa Wielka Literatura” – mówią). Zasadniczo dobrzy ludzie, a raczej ludzie jak wszyscy. Ich główną wadą jest to, że w ogóle nie rozpoznają siebie jako grupy, sekty, plemienia – to inni są zrzeszeni w moralnie zaściankowe plemiona; ich własna moralność, jak sądzą, to wynik racjonalnej emancypacji.
Każda grupa, każde plemię marzy – i to marzenie jest osią, która scala ją w jedno. To marzenie nie musi być jawne, nie trzeba go spisywać; ba, często przetrwanie grupy zależy od tego, by owo marzenie cichutko siedziało w podświadomości jej członków – wyciągnięte na jaw byłoby zbyt naiwne, zbyt prześmiewcze, zbyt gołe bez płaszcza ironii. ONR-owcy zasypiając, marzą pewnie o tym, jak, ostatecznie zwyciężywszy Wroga, biegną przez gruzy ku pięknej sanitariuszce, która bieży ku nim, w uniesieniu dzierżąc polską flagę, jej włosy blond, jej oczy szare, polskie, uczciwe; w nich wciąż żyją Naród i jego przyszłe dzieci. Kosmopolityczni liberałowie zaś mają inne porno – Brada i Angelinę.
W nich jest (było) bowiem wszystko, cały dekalog kosmopolitycznego plemienia. Po pierwsze, przekraczanie więzów krwi w podróży ku człowieczeństwu: troje dzieci adoptowanych, troje własnych. Po drugie, multikulturalizm – wśród tych adoptowanych jedno dziecię pochodzi z Kambodży, drugie z Etiopii, trzecie z Wietnamu; rodzice dbają o to, by kraj ich urodzenia pozostawał częścią ich tożsamości, bo to wzbogaca ich dusze i rodzinę. Po trzecie, zaangażowanie humanitarne – znana z pracy charytatywnej Angelina jest ambasadorką dobrej woli przy ONZ; oboje dużą część swoich dochodów przeznaczają na szczytne cele, a dużą część czasu na podróże do miejsc dotkniętych kryzysem humanitarnym. Angie widzi świat jako globalną wioskę; cierpienie nie ma granic, więc granic nie może mieć i pomoc.
Ale słuszne czyny nie wystarczą, żeby stać się kosmopolitycznym snem. Brad i Angie, a raczej medialny fakt, jakim się stali, ma w sobie coś więcej: struktura symbolu, jakim jest owa para, pozwala obserwującemu ich białemu liberałowi z Zachodu usprawiedliwić pewien bezpieczny poziom własnej hipokryzji. Jolie-Pittowie są realizacją wszystkich pragnień plemienia z całkowitym wyłączeniem nieprzyjemnych dlań skutków ubocznych.
Tak, multikulturalizm – ale przecież nie taki, który naprawdę zmusi nas do ostatecznego poddania pozycji elity, czuje w duchu kosmopolita. Dlatego tak chętnie ogląda wielokulturowość na tej konkretnej ikonie pop, na której dzieci z różnych zakątków cierpiącego świata garną się do Jolie i Pitta, pięknych, białych, bogatych, dorosłych zbawców. Kosmopolita wierzy bowiem gdzieś głęboko, że wielość tożsamości jest owszem, przyszłością, ale najlepiej będzie funkcjonować pod dyskretnym, łaskawym, w swej naturze wręcz rodzicielskim patronatem jego, adoptującego maluczkich, wykształconego demokraty. Tak jak na załączonym obrazku z „Gali”, gdzie Brad i Angie tulą do siebie dzieci różnych ras.
Tak, dobroczynność, myśli dalej wielkomiejski liberał — ale przecież nie taka, która każe mi, w imię spójności poglądów moralnych, wylądować na resztę życia w szpitalu w Kalkucie! Za to cudownie byłoby pojechać jako wysłannik ONZ do jakiegoś obozu uchodźców (albo jako wolontariusz do Gwatemali), a potem wrócić do chateau we Francji (do akademika w Londynie) i sprzedać wywiad „Vanity Fair” (zadać liberalnego szyku przed znajomymi). Spójrzcie tylko tu, na „Vogue”, a więc można być białym, bogatym, uprzywilejowanym królem świata z Oscarem pod pachą (sojową latte w dłoni), a zarazem mieć legitymację do duchowego przewodnictwa, czyż nie? Ikona Jolie-Pitt genialnie więc łączy w sobie moralną aspirację i rozgrzeszenie.
Przy okazji nacjonalistycznego wzmożenia w Europie, niechęci Europejczyków do uchodźców i kryzysu tożsamości UE wiele się mówi o tym, że winna tym zjawiskom jest właśnie owa kosmopolityczna elita, oderwana od przeciętnego człowieka, nierozumiejąca jego duszy, biorąca zwykłość i biedę za moralny upadek. Elita owa, zdają się mówić krytycy, zbyt namiętnie, jak na gust „zwykłych”, sprzyjała globalizacji i wolnemu przemieszczaniu się ludzi. Robiła to w dodatku nie dlatego, że jest szczególnie czystego serca – ale tak naprawdę dlatego, że jej członkowie to bogaci, wykształceni ludzie, którzy zawsze mogą przenieść się do innej wielokulturowej metropolii i dlatego mają moralny komfort podejmowania szczytnych decyzji bez ponoszenia żadnych konsekwencji.
Ale konsekwencje przyszły. Najpierw ta grupa dostała w twarz PiS-em, Brexitem, Orbánem i resztą – a teraz jeszcze zabrali nam, bum, chlast, brzdęk, Angelinę i Brada. I jak tu być kosmopolitycznym liberałem, proszę państwa, kiedy nie ma już pozwolenia na naszą hipokryzję, no i nie ma nawet tej wstydliwej ikony, marzenia, zrodzonej z popkultury nadziei, że to się wszystko może udać bez żadnych skutków ubocznych.