Ukraińcy nigdy nie prowadzili szerokiej debaty historycznej z innym narodem. Doświadczenie bitew o historię jest ograniczone do kontaktów z Rosjanami i ma charakter traumatyczny. A to Rosja zabiera Ruś Kijowską, a to z pogardą traktuje ruchy wyzwoleńcze XIX–XX w. Z Moskwy pochodzi demonizowany obraz Stepana Bandery. Ukraińcy przyzwyczaili się, że gdy ktoś powie: „Bandera nie jest bohaterem”, to zaraz doda „a Ukraina nie jest państwem”. Słysząc więc polską krytykę OUN i UPA, wielu Ukraińców odruchowo się boi, że odmówi im się też prawa do niepodległości.
Ukraińcy rzadko wynoszą wiedzę o Wołyniu z domu, nie dowiadują się też o nim z podręczników. Z okazji rocznic w 2008 i 2013 r. ukazywały się prace naukowe i artykuły, ale temat nie przebił się do głównego nurtu. O Wołyniu stało się głośno w 2013 r., gdy Wadym Kołesniczenko z Partii Regionów, znany sympatyk Moskwy, pojechał do Warszawy, by namawiać Sejm do uznania tych wydarzeń za ludobójstwo OUN-UPA na Polakach. Co charakterystyczne, ten sam polityk kilka miesięcy wcześniej występował w Sewastopolu w mundurze NKWD.
Drugi raz o Wołyniu zaczęto mówić w 2014 r., kiedy tematem zajęła się rosyjska propaganda. Rosjanie pisali o okrucieństwach UPA w tradycyjnej manierze „jeden fakt – trzy przekłamania”, często ilustrując teksty zdjęciami z innych okresów. W efekcie przeciętnemu Ukraińcowi Wołyń kojarzy się z rosyjską prowokacją, wymierzoną w przyjaźń z Warszawą. Do tego dochodzi niezbyt dobre rozeznanie elit w tym, co się dzieje w Polsce. Po 2004 r. utrwaliło się przekonanie, że Polska jest największym adwokatem Ukrainy w Europie, a Polaków i Ukraińców zawsze będzie łączyła niechęć do Moskwy.
W Kijowie dominowało rocznicowe podejście do Wołynia: deklaracja, uchwała, posiedzenie komisji. Strona ukraińska sama siebie przekonała, że z Polakami zawarto milczące porozumienie: zbyt wnikliwe rozmowy o historii powodują napięcia idące na rękę Rosji, więc nie warto o tym rozmawiać. Po ostatnich wyborach w Polsce kilku ekspertów zwracało uwagę, że znaczenie historii może się zwiększyć. Lecz większość polityków i publicystów wolała fantazjować o Międzymorzu, o którym tak pięknie opowiadał Andrzej Duda.
Stąd przerażenie wywołane sejmową debatą z 6 lipca i uchwałą Senatu z 7 lipca, która obarcza ukraińskich nacjonalistów odpowiedzialnością za ludobójstwo dokonane na 200 tys. obywateli II RP. Ton debacie nadaje dyrektor Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej Wołodymyr Wjatrowycz. Jego zdaniem w latach 1942–1947 Ukraińcy i Polacy stoczyli wojnę, a działalność UPA przypominała AK. Przypadki zbrodni – dowodzi dyrektor – trzeba badać, a konkretnych sprawców piętnować. Wjatrowycz w przeddzień wizyty Petra Poroszenki w Warszawie poparł nadanie kijowskiej ulicy imienia Bandery i obiecał, że w następnej kolejności na mapie stolicy pojawi się nazwisko Romana Szuchewycza.
Wjatrowycza wspierają znani pisarze: Oksana Zabużko i Jurij Andruchowycz. Ostatni przekonuje: polskie społeczeństwo ma niską świadomość krzywd, które Polacy wyrządzili Ukraińcom, więc jeżeli Sejm 19 lipca przyjmie uchwałę ze słowem „ludobójstwo”, to ze strony Rady Najwyższej słuszne byłoby ustanowienie dnia pamięci o ofiarach masowych represji ze strony polskich okupantów na ziemiach zachodnioukraińskich. Choć Wjatrowycz stał się figurą rozpoznawalną, jego poglądy nie są dominujące.
Lwowski historyk Wasyl Rasewycz od dawna krytykuje argumentację Wjatrowycza i politykę pamięci UIPN. Rasewycz nazywa Wjatrowycza szkodnikiem relacji polsko-ukraińskich i nawołuje władze do korekty polityki pamięci nie tyle ze względu na Polskę, ile potrzebę łagodzenia konfliktu w społeczeństwie ukraińskim. Teksty Wjatrowycza i jego oponentów są czytane i komentowane. W ten sposób Wołyń przestaje być tematem marginalnym. I tu widać szansę na pogłębienie dialogu z Polakami. Ale podobnie jak w Polsce, Wołyń staje się też elementem gry wewnątrzpolitycznej.
Niektórzy politycy postulują przyjęcie uchwały, gdyby Sejm uznał rzeź wołyńską za ludobójstwo i ustanowił 11 lipca dniem pamięci męczeństwa kresowian. Pierwszy projekt zgłosił populista Ołeh Laszko. Drugi jest autorstwa wiceszefowej parlamentu Oksany Syrojid i eksszefa dyplomacji Borysa Tarasiuka. Mimo że Syrojid i Tarasiuk mają nieporównywalnie większe doświadczenia w kontaktach z Polską, ich projekt mało się różni od projektu Laszki. Obaj nazywają planowaną uchwałę antyukraińską i oceniają ją jako „politycznie niewyważoną i niesłuszną z prawnego punktu widzenia”.
Po drugiej stronie są głosy nawołujące do uszanowania polskiej wrażliwości w sprawie Wołynia. Lecz ciężko im się przebić w warunkach, gdy rządząca w Polsce partia wykorzystuje Wołyń jako element przyciągania prawicowego elektoratu, zakazuje wjazdu ukraińskim zespołom muzycznym czy dekretuje liczbę ofiar za pomocą uchwały parlamentarnej. A w świetle ostatnich wypowiedzi minister Anny Zalewskiej o Jedwabnem i pogromie w Kielcach polski apel: „rozliczcie się ze swoją przeszłością, jak my to zrobiliśmy”, dla wschodnich sąsiadów brzmi coraz mniej przekonująco.
Na razie jedyną próbą odejścia od międzynarodowego festiwalu wstawania z kolan jest zachowanie prezydenta Ukrainy. Podczas wizyty w Warszawie Poroszenko uklęknął przed pomnikiem Ofiar Rzezi Wołyńskiej, a w miniony czwartek poinformował o chęci nowelizacji uchwały o bojownikach o niepodległość Ukrainy z 2015 r. Prezydent proponuje, żeby status bojownika nie obejmował osób, których działania były zbrodnią przeciw ludzkości. Polskie media doceniły gesty Poroszenki. Pytanie, co na to polskie władze. Jeśli Sejm przegłosuje najbardziej radykalną wersję uchwały, nie pomoże Ukraińcom krytycznie spojrzeć na swoją przeszłość. Raczej utrwali w nich przekonanie, że choćby położyli się krzyżem, to Polacy powiedzą im, że źle leżą.