Przeciętne wydatki mieszkańca USA na leki wyniosły w 2013 r. 1034 dol. To dwa razy więcej, niż wynosi średnia w OECD, i dwa razy więcej niż w 2000 r. Amerykanie mówią „dość”
Ceny leków i sposób ich ustalania stały się za Atlantykiem kwestią polityczną. Sprawę pod lupę wziął Kongres, a jeden tweet od Hillary Clinton, że zajmie się tą sprawą, jeśli wygra przyszłoroczne wybory prezydenckie, doprowadził do spadku wartości spółek biotechnologicznych notowanych na nowojorskiej giełdzie o 150 mld dol.
Świadomość problemu narastała w USA stopniowo, napędzana takimi doniesieniami jak to, że roczna terapia antyrakowym lekiem gleevec koncernu Novartis kosztuje w Wielkiej Brytanii 31,9 tys. dol., ale na drugim brzegu Atlantyku już trzy razy więcej – 106,3 tys. dol. W ubiegłym roku na wizerunek branży farmaceutycznej nie wpłynęła pozytywnie cena sovaldi, rewolucyjnego leku na wirusowe zapalenie wątroby typu C firmy Gilead Sciences. 12-tygodniowa terapia kosztuje 84 tys. dol.
Czarę goryczy przelała jednak wrześniowa afera wywołana przez Martina Shkrelego, który nabył prawo do produkcji daraprimu, rzadko przepisywanego (12 tys. recept rocznie w USA) leku na toksoplazmozę, podawanego m.in. chorym na AIDS. Inwestor podwyższył cenę leku z 13,5 do 750 dol. za tabletkę. Daraprim wynaleziono w 1953 r., więc patent na niego wygasł już dawno. Na rynku nie ma jednak generycznych wersji substancji, bo nikomu nie opłacało się inwestować w ich wynalezienie (przez długi czas była dostępna w cenie dolara za tabletkę). Wobec braku alternatyw Shkreli wycofał lek z aptek, zmuszając potencjalnych odbiorców do zakupów bezpośrednio od jego firmy po podwyższonej cenie. Sprawa znalazła niespodziewany finał pod koniec minionego tygodnia, kiedy prokurator postawił inwestorowi zarzut oszustw finansowych niezwiązanych z historią daraprimu.
Wyszukiwanie rzadkich leków, których cenę można byłoby podnieść wobec braku dla nich alternatyw, stało się ostatnio w USA popularną praktyką – i Shkreli nie był jedyny. We wrześniu podwyżkę ceny leku na oporną odmianę gruźlicy (ok. 90 przypadków rocznie w Stanach) z 500 do 10,8 tys. dol. za opakowanie zapowiedziała firma Rodelis Therapeutics, ale wycofała się z tego ruchu pod wpływem afery wokół daraprimu. Inna firma, Catalyst Pharmaceuticals, przymierzała się do wprowadzenia wysokich opłat za lek na zespół Lamberta-Eatona, bardzo rzadką chorobę powodującą wiotczenie mięśni, występującą razem z niektórymi typami raka płuc. Lek stosowany był tak rzadko, że firma, która go wynalazła, nie przeprowadziła nawet badań klinicznych (amerykańska Food and Drug Administration dopuściła go do sprzedaży na podstawie tzw. klauzuli współczucia) i udostępniała go pacjentom za darmo.
Powyższe działania wywołują oczywiście oburzenie opinii publicznej (szczególnie ciężka krytyka spotkała Shkrelego), ale lista budzących wątpliwości praktyk branży farmaceutycznej jest dłuższa. Koncerny często uzasadniają wysokie ceny leków koniecznością poniesienia wysokich nakładów na badania. To jednak nie do końca jest prawda, jak pokazała seria publikacji w „New York Timesie” o firmie Valeant. Przedsiębiorstwo przeznacza na badania zaledwie 3 proc. wpływów, bo za bardziej bezpieczną inwestycję uważa kupowanie praw do leków, a następie podnoszenie ich cen – tak jak miało to miejsce w lutym br., kiedy firma podwyższyła ceny leków nitropress i isuprel o 212 i 525 proc.
Z kolei na początku miesiąca „Wall Street Journal” pokazał, że ceny leków mają się nijak do kosztów wynalezienia. Do ich ustalania bowiem koncerny farmaceutyczne oddelegowują całe działy, które zanim lek trafi na półki w aptekach, sondują dokładnie rynek – lekarzy, przedstawicieli firm sprzedających ubezpieczenia zdrowotne, pacjentów – w celu ustalenia maksymalnej kwoty, jaką za daną substancję będzie można uzyskać. Artykuł „WSJ” opisywał ten proceder na przykładzie antyrakowego leku ibrance, który wszedł na rynek w USA w lutym br. Cena miesięcznej terapii – 9,8 tys. dol.

Ponieważ członkowie Kongresu mogą zażądać wyjaśnień w dowolnej sprawie, w Senacie powstała specjalna komisja ds. starzenia się, która postanowiła poprosić firmy farmaceutyczne o wyjaśnienia podwyżek cen niektórych leków. Jednak nawet jeśli w Białym Domu zasiądzie Hillary Clinton, to wątpliwe jest, aby udało jej się radykalnie zmienić sytuację na amerykańskim rynku farmaceutycznym. Przyczyna tkwi w systemie opieki zdrowotnej w USA, który – w przeciwieństwie do modeli europejskich – jest mocno podzielony i w znacznej części sprywatyzowany. Państwo jako nabywca leków nie ma tam takiej pozycji jak w Europie. Zresztą dopóki w Kongresie większość mają republikanie, uważający model ze Starego Kontynentu za socjalistyczny, demokratyczny prezydent ma związane ręce.