Ze słowem „wspólnota” na ustach budzi się i zasypia większość polityków. Żaden nie zdaje sobie sprawy, że wspólnota przekreśla demokrację. Świadomość plemienna, jeśli była, to za czasów Mieszka I.
Lubimy wielkie słowa. Także wtedy, gdy niewiele znaczą, gdy tylko zaklinają rzeczywistość. –Dzisiaj przed Polską stają dwa główne wyzwania. Wyzwanie pierwsze to jest odnowa i konsolidacja wspólnoty narodowej. Wyzwanie drugie to jest skok cywilizacyjny – mówił kilkanaście dni temu w Sejmie zaraz po exposé premier Beaty Szydło prezes PiS Jarosław Kaczyński. O ile to drugie wyzwanie zinterpretować łatwiej, np. liczbą kilometrów dróg, żłobków, przedszkoli, długością kolejek do lekarzy czy wysokością średniej pensji i emerytury, o tyle to pierwsze nastręcza już nie lada problemów. Bo czymże tak bardzo mitologizowana przez polityków „wspólnota” jest? Oprócz tego, że pojęciem kluczem do polskich serc?
Seria wyborów, z którą mieliśmy do czynienia przez ostatnie półtora roku, nie pokazała zbyt wyraźnie, w którym kierunku zmierza Polska i gdzie będziemy za 5, 10 i 20 lat, ale stworzyła pojęcie klucz. Szczególnie potrzebne Polakom spragnionym prostego, ale głębokiego i atawistycznego przekazu. A tych – jak się przekonaliśmy 25 października – jest dzisiaj większość.
Tuskowa ciepła woda w kranie okazała się na tyle wyzuta z głębi, że była atrakcyjna jedynie na krótką metę. Wspomniany klucz brzmi niegroźnie, ba, nawet bardzo dobrze. Na masową skalę zaczął go używać najpierw kandydat, a potem prezydent, Andrzej Duda. Zaraz po wygranej zaproponował Polakom – także tym, którzy tego nie chcieli – odbudowanie owej wspólnoty w wymiarze narodowym. Co to znaczy, nie wyjaśnił, ale przecież pojęcie to tak szlachetne i uniwersalne, że większości znane. Tym mniej zorientowanym pomoże „Słownik języka polskiego”. Według niego wspólnota to – po pierwsze – „odznaczanie się wspólnymi cechami, wspólne posiadanie lub przeżywanie czegoś”. Po drugie „to, co łączy, zespala”, a po trzecie – „grupa osób związana wspólnym pochodzeniem, wspólną kulturą lub wspólnymi interesami, wspólną własnością”. Niby proste, problem w tym, że do dzisiejszych społeczeństw, składających się z wolnych indywidualnych jednostek, to termin zupełnie nieprzystający. Dziś społeczeństwa rządzą się innymi prawami, a jednostki niekoniecznie marzą o tym, by gromadzono je w jednym zbiorze.
Prawa i obowiązki
Jeden zarzuci mi niezrozumienie, inny antypolskość, inny powie, że jestem egoistą i nie mam pojęcia, czym owa deklaratywna wspólnota jest, bo wychowując się na podwórku (nieważne, czy to prawda, czy nie) nie miałem szlachetnych wzorców, więc powinienem milczeć. Ktoś obrazi moich rodziców, argumentując, że nie zaszczepili we mniej wszystkich wspaniałych polskich wartości (pewnie nie byli prawdziwymi Polakami), takich jak altruizm, empatia, bezwarunkowe poświęcenie dla innych. Ktoś w końcu doda, że nie powinienem nic pisać, bo nie mam racji. Takie komentarze znajdę pod elektroniczną wersją tego tekstu za kilka dni. Nie zmieni to jednak faktu, że ani w Polsce nie da się realnej wspólnoty zbudować, ani nie jest ona w ogóle potrzebna. Przeciwnie, jest szkodliwa. I to z kilku powodów.
Czy nam się to podoba, czy nie, bycie członkiem jakiejkolwiek realnej grupy społecznej nie tylko powoduje liczne obowiązki i ogranicza prawa, lecz przede wszystkich podcina skrzydła osobistej wolności, z której nikt z nas nigdy nie powinien rezygnować. Nie jest w dobrym tonie obecnie tak uważać, dla wielu to nawet dyskwalifikujące. Przecież wszyscy jesteśmy członkami wielkiej wspólnoty narodowej i niczego nam to nie podcina (choć tu akurat można się spierać godzinami). Łączą nas miejsce urodzenia oraz język. Niby prawda, ale w połowie. Bo trwalsza jest wspólnota, której członkiem stajemy się świadomie, z powodu własnej decyzji, zawieszając część indywidualnych, przynależnych nam swobód i wolności.
U podstaw idei demokratycznej legły trzy proste słowa, wykute w rewolucyjnym boju na spływających krwią ulicach Paryża pod koniec XVIII wieku: liberte, egalite, fraternite. Wolność, równość, braterstwo. O wspólnocie nie było tam mowy. A jeśli już, to w stopniu większym niż mniejszym, poprzez słowo „braterstwo”. Najważniejsza wartość demokracji, i wtedy, i dzisiaj – wolność – nieprzypadkowo znalazła się na pierwszym miejscu. To właśnie wolność, czyli wartość oryginalnie i w założeniu nieskrępowana niczym, poza prawem i granicą wolności drugiej osoby, stała się spiritus movens dzisiejszej demokracji. Zanim sformalizowała się ona politycznie, jako oficjalny system państwowy większości krajów świata, była przede wszystkim emanacją ludzkiego dążenia do braku ograniczeń. Wyrosła właśnie z nich: tyranii i zgniłego, pełnego zepsucia władzy promującego jedynie źle pojmowaną elitarność bądź nawet kastowość kosztem interesów gorzej (nie tylko w znaczeniu ściśle finansowym) sytuowanych warstw społecznych, jej wcześniejszej bezkompromisowości i nieomylności oraz kwestionowania ludzkiej podmiotowości i jej praw do pełnego decydowania o swoim losie.
Rewolucyjna równość nie miała wiele wspólnego ze wspólnotą suflowaną nam dzisiaj przez polityków. Bo w oryginale była przecież wyrażeniem ludzkiej potrzeby identycznego traktowania przez prawo i równego dostępu do praw. Nie była – co warto podkreślać, bo dzisiaj często jest to rozumiane opacznie – próbą sankcjonowania nowoczesnej urawniłowki, w której wszyscy są teoretycznie tacy sami tylko dlatego, że nie dostrzega się ich zróżnicowanych talentów, możliwości intelektualnych, zaangażowania czy pracowitości. Ostatni element francuskiej triady – braterstwo – ewentualnie można interpretować jako pewną formę zachęty do budowania wspólnoty. Ale nawet jeśli uznać, że rzeczywiście takie było założenie, to nieprzypadkowo pojęcie to znalazło się na trzecim, a nie na pierwszym lub drugim miejscu. Jak zatem pogodzić wolność ze wspólnotowością? To chyba dość karkołomne zadanie.
Wynikająca z demokracji wolność łączy się bowiem bardziej z indywidualizmem, a ten z kolei bywa tożsamy z określonymi interesami. Może to być interes jednostki lub grupy, np. zawodowej, w praktyce tylko jeden z wielu, które muszą się w demokracji ścierać, bo to jest jej immanentna cechą. W uproszczeniu w warunkach pełnej wolności interes pracowników zwykle koliduje z interesem pracodawców, wpływy wielkiego biznesu ścierają się z postulatami związków zawodowych, ateiści przeciwstawiają się Kościołowi, a Kościół próbuje nawracać ateistów. Pacjenci chcą być dobrze leczeni, lekarze też chcą dobrze leczyć, ale muszą iść na finansowe kompromisy, media patrzą na ręce politykom, a politycy muszą stosować się do jasnych i czytelnych reguł, bo ich złamanie kończy ich kariery. Każda próba zamykania nas w sztucznej wspólnocie spowoduje ograniczenie zasad wzajemnej kontroli poprzez osłabienie grupowych tarć i przyjęcie postawy spolegliwości. Tylko pozytywny ferment pcha do przodu narody. Także polski. Jeszcze nie w pełni wykrystalizowany, jeszcze niepewny swojej roli i specyfiki, wciąż dynamicznie kształtujący się i niescementowany Na wspólnotowe wyciszenie może przyjdzie kiedyś czas. Ale nie teraz.
Wszystko przez tę demokrację
Racjonalne? Nie dla 25 proc. Polaków, którzy na pytanie zadane w 2014 roku przez ankieterów CBOS „Co jest lepsze: demokracja czy rządy autorytarne”, odpowiadali, że to drugie. W ciągu ostatnich czterech z ogółem ośmiu lat rządów Platformy Obywatelskiej wzrosło niezadowolenie ze sposobu funkcjonowania polskiej demokracji. Do tego stopnia, że blisko 60 proc. Polaków (wzrost o 11 pkt proc. od listopada 2011 roku) ocenia to funkcjonowanie negatywnie. Ponad jedna trzecia zaś (35 proc., spadek o 12 pkt) wyraża zadowolenie z jej jakości. Tłumaczy to po części tak przegraną Platformy, jak i aktywność polityków szermujących hasłem „wspólnota”. Trafia ono szczególnie do osób, które poczuły się rozczarowane demokracją. Skoro nawet PO, mieniąca się partią będącą najbliżej ludzkich spraw, nie jest w stanie sprawować rządów w sposób prawdziwie demokratyczny, to cały system jest przegrany i należy go zresetować. Można to zrobić w wersji soft, angażując się w różnego rodzaju wspólnoty (złośliwi powiedzą: wspólnoty wyznawców), albo zwrócić się – na razie na poziomie jedynie deklaratywnym – w kierunku rządów silnej ręki. Czy jednak jest to jakiekolwiek wyjście?
Plemienne wzorce
To prawda stara jak świat: demokracja jest najgorszym systemem publicznym. Druga prawda: lepszego nie wymyślono. A próbowano wielokrotnie. Próbowali anarchiści inspirowani klasycznymi już dzisiaj pismami Michaiła Bakunina. Próbowali komuniści i trockiści w ZSRR, naziści w Niemczech, frankiści w Hiszpanii, Czerwoni Khmerzy w Kambodży, lewicowe oddziały partyzanckie w Demokratycznej Republice Konga, na Kubie i w Boliwii, kierowane przez Che Guevarę i Fidela Castro. Wciąż próbuje Kim Dzong Un w Korei Północnej. Na dłuższą metę nikomu się nie udało, a reżim koreański jest ostatnim bastionem nienaturalnego porządku, ostatecznie i tak skazanym na klęskę. Paradoksalnie wszędzie organizowano wspólnoty kosztem tradycyjnych rozwiązań demokratycznych. Wszędzie wspólnotowość ta, początkowo wygodna dla ludzi, zyskiwała potworne oblicze nieopisanych tragedii i śmierci.
Dlatego dziwi, że ktoś nam dziś jeszcze takie plemienne wzorce chce proponować. To bowiem typ zbiorowości oparty na silnych, emocjonalnych więziach, nieformalnej strukturze, dominujący przede wszystkim w społeczeństwach pierwotnych. Tak, właśnie w pierwotnych, nieukształtowanych, nieszukających odpowiedzi na pytania. Przyjmujących objawioną wolę władcy jako dopust boży, z którym dyskutują jedynie heretycy i potępieńcy.
W ujęciu niemieckiego socjologa, profesora Uniwersytetu w Kilonii Ferdinanda Tönniesa, wspólnota charakteryzuje się tym, że więzi, dzięki którym się rodzi, a także te później wytwarzane wewnątrz niej, powstają głównie w oparciu o pokrewieństwo lub braterstwo. Kontrola społeczna sprawowana jest dzięki tradycji, natomiast podstawą gospodarki jest własność zbiorowa. Dynamiczna teoria wspólnoty zakłada z kolei, że to ekskluzywna zbiorowość ludzka, którą łączy trwała więź duchowa. Cechami charakterystycznymi dla wspólnoty są m.in. trwałość i utrudniony dostęp dla nowych członków, czyli podział na swoich i obcych. Autor „Polityki dialogu” prof. Leszek Koczanowicz z Uniwersytetu SWPS uważa dodatkowo, że wspólnota rozwija się zawsze poprzez zamykanie się na zewnętrzne wpływy, co jest jednoznacznym zaprzeczeniem wpisanej w ideę demokracji współpracy i naturalnej wymiany sądów.
Czy zatem myślenie o tworzeniu wspólnot jest antydemokratyczne? Może takie być. Jak twierdzi socjolog Piotr Beniuszyc, stały autor magazynu „Liberte”, cechą charakterystyczną systemu demokratycznego jest ponadproporcjonalna liczba roszczeń i interesów społecznych grup nacisku. We wspólnocie tego nie mamy. Na dowód warto przywołać jeszcze jedną cechą charakterystyczną takiego tworu: skrajną jednolitość światopoglądową, która eliminuje różnorodności potrzeb i żądań. Wspólnota można zatem uchodzić za rodzaj sekty, gdzie wolą członków jest wola guru, a przy użyciu długotrwałych manipulacji psychologicznych wywiera się stały szkodliwy wpływ na decyzje podejmowane teoretycznie samoistnie przez grupę. Zresztą granica między wspólnotą i sektą bywa bardzo płynna. W dużym stopniu jedną od drugiej odróżnia często jedynie skala nasilenia argumentacji i sposób jej ekspresji, będący wytworem działań jej członków. Bardziej liberalnym można przypisać członkostwo wspólnot, radykalnych nie od dziś określa się mianem sekciarzy.
Czy Polacy w ogóle chcą demokracji? Może jest nam w niej za dobrze? Tak dobrze, że aż niewygodnie. Może warto coś zmienić? Przekształcić się we wspólnotę wyznawców jednej idei i jednego sposobu życia? Jest już przecież taki kraj, w którym za zbyt mało intensywny płacz po śmierci przywódcy trafia się na lata do kolonii karnej. Na kilka najwyżej, bo dłużej się tam i tak nie da przeżyć. Ten kraj to wspomniana wyżej Korea Północna.
Pęd części polityków do jednej wielkiej wspólnoty to kierunek autokratyczny. Bo już nawet uczeń gimnazjum wie, że w tym systemie „kto nie z nami, ten przeciwko nam”.