Stabilność we współczesnej historii Hellady to krótkie epizody. Dominują radykalizm i walka.
- Życie to kłopoty, tylko śmierć do nich nie należy. Żyć znaczy: popuszczać pasa i szukać guza – takim bon motem autor „Greka Zorby” Nikos Kazandzakis podsumował styl życia rodaków. Nawet jeśli to tylko zgrabna fraza, Grecy nieraz udowodnili, że pasuje do nich jak ulał. Twardą władzę miał im narzucić dopiero faszyzujący dyktator Joanis Metaksas, rządzący od 1936 do 1941 r.
To właśnie on siłą scalił rozdarty kraj i uciął spory między rojalistami, republikanami i komunistami. Równocześnie na wiele dekad zantagonizował ich zwolenników. I wpoił Grekom przekonanie, że rządom silnej ręki należy stawiać opór. A najlepiej wszelkim rządom.
Współczesna historia Grecji to czas krwawej wojny dwóch pogrobowców Metaksasa i komunistów. Za sprawą Greckiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej przez kraj przetoczyła się kampania terroru. Bez pardonu rozprawiano się z kolaborantami, przy okazji pozbywając się politycznych przeciwników. Antykomuniści nie pozostali dłużni. Gdy dopadli w 1945 r. jednego z dawnych komendantów lewicy, Arisa Weluchiotisa, zapłacił za swoją wcześniejszą działalność głową. Dosłownie.
Taka konfrontacja miała jeszcze potrwać kilka lat, spychając do przeciwnych obozów tysiące ludzi. Tylko do Albanii uciekło w tym czasie około 8 tys. komunistów. Na niedobitki polowano do 1953 r.
Młoda demokracja pogrążyła się w chaosie: Metaksas zniechęcił Greków do modelu silnego polityka, komuniści nauczyli stawiać opór, antykomuniści – dusić opór. Rodziły się dynastie polityczne, których czar polegał co najwyżej na umiejętnym lawirowaniu – jak klany Papandreu czy Karamanlisów. Powojenna generacja polityków chciała podziały zasypywać, a nie wzmacniać.
Nie dała rady. Niestabilność polityczna zaowocowała kryzysem konstytucyjnym i otworzyła drzwi kolejnemu „zbawcy narodu”, płk Jeorjosowi Papadopulosowi. „Metaksas w wersji light” zaczął od posadzenia za kratkami nestora lewicy, Jeorjosa Papandreu, ale poza tym traktował swoich adwersarzy łagodnie: nawet Aleksandros Panagulis, poeta i działacz lewicy, który rok po przewrocie próbował wysadzić limuzynę „doktora”, ocalił życie.
Junta wytrzymała u władzy siedem lat, do 1974 r. Wojskowi nie radzili sobie ani z sytuacją w kraju, ani z niechęcią rodaków. Próba zdławienia studenckiej rewolty w Atenach skończyła się masakrą protestujących 17 listopada 1973 r. Kupowanie poparcia (np. akcja anulowania długów rolników do wysokości 100 tys. drachm), zdało się na nic.
Łagodny koniec rządów „pułkowników” przekonał Greków, że politykę da się robić na ulicy. Pozostawił też silny antyamerykański resentyment (pułkownik nie ukrywał, że przeszedł szkolenie CIA) i... Ruch 17 Listopada – na pamiątkę masakry studentów.
Na jego celowniku byli zarówno Amerykanie (np. szef placówki CIA w Atenach), jak i rodzimi oligarchowie (potentat stalowy Dimitrios Angelopulos czy wydawca dziennika „Apogevmatini” Nikos Momferatos. Terroryści – a było ich ledwie dwadzieścia osób – podkładali bomby pod radiowozy policji, a w 1991 r. ostrzelali biuro British Petroleum w Atenach rakietami. Ku cichej satysfakcji rodaków.
Wejście do NATO i UE zapowiadało małą stabilizację. Członkostwo w obu organizacjach nie przeszkadzało jednak temu, aby premier Papandreu przyjaźnił się z Kaddafim. Grecy zachowywali również dystans wobec interwencji w Zatoce Perskiej (1991) czy Kosowie (1999). Nawet zdławienie Ruchu 17 Listopada (2001) nie zakończyło przemocy w Helladzie – „pogrobowcy” organizacji, już jako grupa Walka Rewolucyjna, ostrzelali z granatnika ambasadę USA w Atenach (2007).
Teraz traumy powracają: odwoływanie się do walki z Wehrmachtem, dyktatorami i kapitalizmem jest znowu w modzie. Ostatnie ustępstwa Tsiprasa w Brukseli już doczekały się hasztagu na Twitterze „#ThisIsACoup” („to jest zamach stanu”). Niestabilność wpisana jest w naturę greckiej polityki.