Kryzys lewicy ciągnie się jak powieść w odcinkach. Wciąż czekamy na zwrot akcji. Na pojawienie się Lidera. Takiego przez duże „L”. Tylko czy zechce go sama lewica?
Od lat największa zagadka amerykańskiej polityki brzmi następująco: czemu człowiek strzela sobie w stopę, skoro mógłby ustrzelić sobie obiad? Innymi słowy, dlaczego klasa pracująca woli głosować na republikanów zamiast na demokratów? Republikanie przecież chcą pozbawić tych właśnie wyborców rzeczonego obiadu, ograniczając regulacje rynku pracy, pomoc i benefity. Demokraci chcą im zaś ten metaforyczny obiad postawić na stół, na przykład rozszerzając pomoc socjalną czy obejmując opieką zdrowotną tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na ubezpieczenie. Dlaczego więc biedniejsi strzelają (głosują) wbrew własnemu interesowi?
W Polsce od jakiegoś czasu męczy nas podobna zagadka. Ludzie są podobno niezadowoleni z powodu niskich płac, coraz powszechniejszych śmieciówek, kiepskiego systemu publicznej służby zdrowia. Chcieliby większych rent i emerytur. Chcieliby lepszej ochrony przed bezrobociem i efektywnych związków zawodowych. Tymczasem rynek pracy pozbawia ich godności, praca nie przynosi satysfakcji, awans społeczny jest coraz trudniejszy. Innymi słowy – o obiad coraz trudniej. Kto pomoże? Lewica. Komu leży na sercu dobro pracownika, socjal i opieka? Lewicy. Gdzie znajduje się ludzkie serce? Po lewej. A wyborcy uparcie na lewicę głosów nie oddają.
Powieść w odcinkach
Dlaczego? Zanim spróbujemy to rozstrzygnąć, przypomnijmy, jak rutynowo na to pytanie odpowiadają publicyści i politycy. Najczęstsze wyjaśnienie brzmi tak: głosy by się znalazły, może nawet i 20–30 proc., ale niestety obecnie polska lewica jest w kryzysie. I faktycznie jest. Nie tyle obecnie, ile permanentnie – kryzys polskiej lewicy to temat przewlekły jak dziewiętnastowieczna powieść w odcinkach. Tytuł tej powieści powinien brzmieć „Seria niefortunnych zdarzeń”, ale (zdarzenie niefortunne) tytuł ten jest już zajęty.
Rozgrywający się właśnie na naszych oczach rozdział to konflikty spadkowe przy łożach śmierci: w jednej sali szpitalnej, po tragicznej porażce w wyborach prezydenckich, umiera polityczną śmiercią przywódca SLD Leszek Miller; w drugiej zaś dogorywa Janusz Palikot, opuszczony zarówno przez wyborców, jak i politycznych sprzymierzeńców. Na korytarzu zaś szeptają skłócony z Millerem Grzegorz Napieralski i pozostający w konflikcie z Palikotem Andrzej Rozenek, próbując przechwycić niezadowolonych mitycznych „młodych” z SLD i niedobitki Twojego Ruchu w celu stworzenia „nowoczesnej formacji lewicowej”. Niestety, osoba, która dodałaby im jakże potrzebnego marketingowo-ideologicznego kopa, Barbara Nowacka, jakoś nie chce odejść od Palikotowego łoża i zostać „trzecim tenorem”. Z dala spogląda na te intrygi Aleksander Kwaśniewski i smutno kręci głową. Tyle w ramach wątku lewicy okołoparlamentarnej, jeżeli oczywiście przymkniemy oko na to, że wielu jego bohaterów tak naprawdę lewicą jest bardziej z nazwy niż z przekonań.
Poza parlamentem tymczasem też są konflikty, pretensje, rozbieżne opinie i różne cele. Jest na przykład Krytyka Polityczna, środowisko, które tak naprawdę jako pierwsze porządnie wytłumaczyło potransformacyjnym Polakom (i neoliberalnemu SLD), czym nowoczesna lewicowość w ogóle jest. Ani Sławomir Sierakowski jednak, ani jego przyboczni nie próbują stanąć na czele jakiejkolwiek partii, chociaż, jak wszyscy, lamentują nad fragmentaryzacją lewej strony sceny politycznej. Nie stronią od realnej polityki, natomiast profesorowie Jan Hartman czy Magdalena Środa, którzy wraz z (również profesorami) Kazimierzem Kikiem i Genowefą Grabowską tworzą właśnie postępowy ruch Wolność i Równość, wokół którego mają się skupić politycy o lewicowej orientacji. „Lewica jeszcze nie umarła” – przekonywał Hartman tych, którzy przybyli na założycielską konferencję WiR – na przykład Marka Siwca, Ryszarda Kalisza, Roberta Kwiatkowskiego i Wandę Nowicką – ale większość obecnych i tak strzelała oczami na boki, nerwowo zastanawiając się, czy aby na pewno powinni być tu, czy może raczej reanimować SLD, jechać rowerem na zbiórki ruchów miejskich, przystać do Zielonych albo biec na kongres założycielski Partii Razem.
Najnowszy odcinek naszej powieści o lewicy bowiem kończy się właśnie tam, na ostatnim wydarzeniu, które jeszcze bardziej pogmatwało lewą stronę polityki. Partia Razem to eksperymentalny na polskim rynku twór, bo – o dziwo – ma program rzeczywiście głęboko lewicowy, i to lewicowy w sensie gospodarczym. Razem chce na przykład wprowadzić 35-godzinny tydzień pracy i przez sześć miesięcy finansować z budżetu zatrudnianie absolwentów. Chce opodatkować „prezesów” składką 75 proc. i zakazać eksmisji lokatorów na bruk. Mniej im przy tym – jak mówi w Onecie Jakub Baran, członek zarządu – przeszkadza krzyż w Sejmie niż rozrost prekariatu, różnią się więc dość znacznie od KP czy WiR, bo dla obu tych grup obyczajowy liberalizm, sekularyzacja życia publicznego i dbanie o interesy mniejszości seksualnych czy rasowych jest równie (a może bardziej) istotne niż sprawiedliwość społeczna w jej wydaniu ekonomicznym. Żeby jeszcze udramatyzować lewicowe konflikty, Razem otwarcie ogłasza, że nie ma zamiaru bratać się z nikim – każdy bowiem, kto już uczestniczył w życiu politycznym, jest według nich umoczony, spalony, niewiarygodny; prawdopodobnie nie leżą mu na sercu problemy klasy pracującej i podnieca go głównie parcie na szkło. Dlatego – jak deklarują członkowie zarządu, statutowo młodzi i mało znani – mają się od nich trzymać z daleka i Kalisz, i Środa, i wszyscy inni z twarzami skalanymi światłem kamer. Tak, w skrócie rzecz ujmując, wygląda obecna odsłona kryzysu polskiej lewicy.
Czekając na mesjasza
Co więc robić? O ile cała lewica jest mocno skonfliktowana, o tyle prawie wszyscy zgadzają się co do potencjalnego remedium. Lewicy – brzmi obowiązująca teoria – potrzebny jest Lider. Lider przez duże L, ktoś, kto potęgą swej osobowości i siłą swej idei nie tylko pozbiera do kupy rozproszonych lewicowców, lecz także pociągnie za nimi społeczeństwo, uświadomi ludziom, że nie tylko ich serce, ale też interes leży po lewej stronie. Gdy Lider się odnajdzie, lewica powstanie z kolan, zjednoczy się i ruszy na barykady, szturmem zdobywając w Sejmie kilka całkiem sensownych ław i na dobre rozgości na politycznej scenie. Mit Lidera odgrywa na lewicy rolę kompensacyjną, podnoszącą na duchu umęczonych chaosem działaczy. Bo kiedy Lider się pojawi, wyklaruje się kierunek, tożsamość i plan, a od planu tylko krok do parlamentu. Lider bowiem niesie w sobie moc przebudzania – potrafi, jak Kukiz, ożywić uśpiony elektorat. Wyjaśnić mu, że nie musi strzelać sobie w stopę, ale może z pomocą głosowania ustrzelić sobie obiad.
Ponieważ wszyscy zgadzają się w kwestii lidera, głównym zajęciem obserwatorów i działaczy lewicy stało się więc namaszczanie. Większość zainteresowanych widziałaby Lidera wśród jej obecnych działaczy. Biedroń lub Nowacka – mówi Sierakowski. Nowacka albo Biedroń – mówią publicyści, czasem dorzucając też nazwisko Olejniczaka, który podobno bardzo się wyrobił podczas pracy w Parlamencie Europejskim. Magdalena Środa – mówią niektóre feministki. Leszek Miller – mówi nieustająco Miller, choć w tej chwili należałoby uznać, że swoim zwyczajem żartuje. Niezależnie od konkretnych preferencji lewica i jej sympatycy wypatrują na niebie gwiazdy, która doprowadzi ich do lewicowego mesjasza.
Narracja lewicy opiera się więc w tej chwili na następujących założeniach: po pierwsze, elektorat lewicowy istnieje i jest całkiem spory – ludzie tak naprawdę chcą głosować na lewicę. Po drugie, elektorat ten obecnie nie może głosować zgodnie ze swoim sercem, bo lewica jest w kryzysie. Po trzecie, by ów elektorat pozyskać, potrzebny jest Lider, który kryzys zakończy, połączy skłóconych od Hartmana przez Napieralskiego po ruchy miejskie i tym samym utoruje lewicy drogę do parlamentu.
Jest z tą narracją jednak pewien problem, a mianowicie taki, że wszystkie jej założenia są w jakimś sensie błędne.
W poszukiwaniu straconego elektoratu
Polska lewica bowiem – i używam tego pojęcia nie ideologicznie, nie w sensie dyktowanym przez teorię polityki, ale na określenie faktycznych ugrupowań i skupisk ludzkich lewicą się zwących, od SLD przez Twój Ruch czy WiR aż po Krytykę Polityczną – najczęściej traktuje lewicowość nie jako organiczną, płynącą z trzewi potrzebę, lecz abstrakcyjnie, jako światopogląd uzasadniony racjonalnie. Lewicowość naszej lewicy jest mocno intelektualna – świadczy o tym nie tylko sama nadpodaż profesorów, doktorów i intelektualistów po lewej stronie, ale przede wszystkim głębokie, wspierane przez otoczenie przekonanie tych intelektualistów, że to oni właśnie mają mandat do interpretacji, tłumaczenia i obrony lewicowości. Lewica, może z wyjątkiem partii Razem, chce, by poparcie dla niej wynikało nie tyle z faktu, że człowiekowi źle, ma mały zasiłek i zbyt duży kredyt, a poza tym musi czekać w kolejce do lekarza, ile z tego, że bardziej równościowa dystrybucja dóbr byłaby bardziej sprawiedliwa.
Jacek Żakowski, publicysta otwarcie lewicujący, bardzo ciekawie kiedyś tłumaczył swoje sympatie w wywiadzie dla Lewicy24: „Mam wrażenie, że tego rodzaju poczucie odpowiedzialności za tych członków społeczeństwa, którzy z różnych powodów są słabsi, to stara polska inteligencka tradycja”. Taki rodowód ma wiele osób po lewej stronie – nie krzyczą o godności ludzkiej z głębi serca i płuc, nie usiłują zrzucić jarzma opresji i dochrapać odbieranej im przez system godności, ale chcą się pochylić, pobudzić własną empatię teorią moralną. Prawdziwej, wewnętrznej potrzeby, by skakać na mury i zdobywać Bastylię, jednak nie mają. Z wyjątkiem feministek i działaczy LGBT – wśród których politycznie aktywni rekrutują się najczęściej z osób bezpośrednio krzywdzonych zwalczaną przez te grupy opresją (czyli kobiet, gejów, osób trans) – nasi lewicowcy patrzą na „proletariat” z zewnątrz, nie są rozdającymi ulotki prekariuszami, ale akademickimi wyznawcami idei równości i sprawiedliwości społecznej. Nawet Palikot był przecież swego czasu filozofem.
Typowy obraz lewaka polskiego to więc nie zmęczony prekariusz, nie związkowiec, lecz warszawski inteligent po dobrych studiach lub – jeszcze lepiej – powracający z USA stypendysta. Co w tym złego? W zasadzie nic. Problem polega tylko na tym, że duży elektorat lewicowy nie weźmie się z nagłego szacunku dla wartości, jaką jest równość; on się weźmie ze złości, że ktoś jest ode mnie równiejszy. Dlatego jest zupełnie możliwe, że elektoratu lewicowego w Polsce po prostu nie ma. A przynajmniej nie jest to elektorat taki, jakim go sobie lewicowi politycy i publicyści wyobrażają: empatyczny i zakochany w równości, głosujący w imię sprawiedliwości, rozumiejący moralne wyzwania tak tolerancji, jak redystrybucji; elektorat chętny, acz uśpiony, czekający tylko, żeby go dziabnąć właściwym kijem, a przebudzi się i przemówi w głosowaniu. Są, owszem, ludzie żywo zainteresowani realizacją lewostronnych postulatów, ale ich polityczne potrzeby nie są wynikiem moralnych analiz, lecz ogólnego rozczarowania (życiem, pracą, transformacją). Ci ludzie głosują na Kukiza (jeśli ich głównym problemem jest utracona godność) albo na PiS (jeśli bardziej boli ich niski życiowy stan) – i wbrew pozorom nie strzelają sobie w ten sposób w stopę, ale działają sensownie, można powiedzieć – racjonalnie. Ich wkurzenie jest zagospodarowane, a ich niezadowolenie socjalne znajduje pocieszenie w ramionach PiS-owskich obietnic. W zupełności im wystarczy to, co dają w politycznym bufecie, jaki kształtuje się powoli po wyborach prezydenckich. A dla lewicy w jej obecnym kształcie, ba, nawet w potencjalnym kształcie spójnym i scalonym, nie pozostają już w takiej sytuacji do wykorzystania żadne generujące głosy emocje, oprócz średnio nośnych emocji wykluczenia obyczajowego.
Błędne może więc być założenie o istnieniu elektoratu, który nie może doczekać się „tej prawdziwej” lewicy. Błędem też jest twierdzić, że ludzie odmawiają lewicy głosów, bo jest ona w kryzysie – może permanentny kryzys jest w jakimś sensie pochodną widma problemów z elektoratem. Jak tu się bowiem zorganizować, jaką odnaleźć zasadę jedności, skoro wyborcy uporczywie nie wysyłają żadnych pozytywnych sygnałów?
Niefałszywy prorok
Jeśli prawdą jest teza o swoistej akademickości, która izoluje polską lewicę od jej elektoratowych rezerw, akademickości, której unikają zarówno Kukiz, jak i PiS, to prawdopodobnie nie pomoże jej też wyczekiwany Lider. A przynajmniej nie taki lider, jakiego lewica sobie wyobraża – ani Biedroń, ani Nowacka, ani Środa, mimo całej swojej inteligencji, nawet mimo moralnej słuszności swoich przekonań, nie dotrą do pokładów złości i niezadowolenia prekariuszy, kasjerów, wyrzucanych na bruk lokatorów i zwalnianych górników równie sprawnie jak ich konkurencja. Będą bronić sekularyzacji, związków partnerskich, ale nie zmobilizują pospolitego ruszenia uciśnionych pracowników.
Lewica jednak może powstać z martwych. Te 20 proc. głosów dałoby się przebudzić – ale do tego potrzeba lidera zupełnie innego rodzaju. Jakiego? Takiego Kukiza – głośnego i wkurzonego. A może raczej Wałęsy, prostego człowieka zdeterminowanego, by chwycić cugle tam, gdzie pozwala na to historia. Człowieka, który na dodatek każdym porem skóry czuje niedolę swoich współobywateli, instynktownie identyfikuje skreślonych, pokrzywdzonych i wykluczonych, ale który nie jest tą empatią miękki, tylko się nią napędza, dzięki niej prze do przodu. Człowieka, który przeskoczy mur, powiedzie na barykady, zablokuje tory, wykrzyczy problemy swoich wyborców, będzie skrzyżowaniem Owsiaka z Lepperem, dobrej energii z bezczelnością. Kogoś, po kim widać, że nie złamie go blichtr władzy, że będzie sobą, reprezentantem tych, którzy mu zaufali, nawet na stołku ministra, nawet w Pałacu Prezydenckim, czyli kogoś o klimacie ogólnym dawnego Frasyniuka, kolegi z bloku, porządnego faceta. Działacza rewolucji w czasach pokoju, pogodnego duchem, racjonalnego tylko do pewnego stopnia, odrzucającego argumenty tam, gdzie tak każe mu intuicja, nie dlatego, że jest prosty, ale dlatego, że nosi w sobie moralny kompas. Człowieka (choć brzmi to dziwnie) w harmonii z własnym ciałem – nie głowy z telewizji, ale kogoś, kto wskoczy na mównicę, wejdzie w tłum, i, nie bójmy się marzyć, poprowadzi traktor. Kogoś, kto nie mówi o wierze, nie wspomina tradycji, ale ufa w wartość ludzkiej solidarności.
Tylko ktoś taki, osobowościowy pomost między władzą a „ludem”, może porwać lewicowe tłumy. Jest w tym jednak pewna ironia. Polega ona na tym, że taki prorok, mimo swojej nośności i zasięgu, zostałby prawdopodobnie natychmiast odrzucony przez większość grup naszej skłóconej lewicy. Mędrcy wypatrujący gwiazdy wrzuciliby na jego widok złoto i mirrę do Wisły. Warszawscy lewicujący intelektualiści patrzyliby nań z przerażeniem, bojąc się nieprzewidywalności i narwaństwa. Inni zarzuciliby mu zbyt małe zaangażowanie światopoglądowe, jeszcze inni nie pochwalaliby metod i skarżyli się na populizm. Zamiast mesjasza nasza akademicka lewica widziałaby w nim poważne zagrożenie.
Obiad z prawej
Być może więc zbawienie lewicy oznaczałoby całkowite jej przetasowanie, zmianę głębszą niż samo zjednoczenie istniejących podmiotów. W USA biedni i wykluczeni nie głosują na lewicę, bo od obiadu bardziej interesują ich oferowane przez prawą stronę wartości moralne. W Polsce obiad jest dla wyborców wciąż niezmiernie ważny, jest więc dla lewicy pewna szansa – ale to PiS obiecuje lepszą wyżerkę; niezadowolony z transformacji śmieciówkarz tam właśnie więc szuka ukojenia, tam kanalizuje swoją polityczną frustrację. Nadzieją dla lewicy jest nowy lider – ale taki, który zmieni ją nie do poznania, przemieli, ulepi na nowo. Lider, który będzie Owsiakiem, Lepperem, Frasyniukiem i Wałęsą w jednym. Jeśli jednak ktoś taki miałby się pojawić, prawdopodobnie nasza lewica pierwsza okrzyknęłaby go wariatem i oszołomem. Ale tak to już jest z mesjaszami – ciężko takiego poznać. Nawet jak się przechadza człowiekowi pod samym nosem.