Właściciel zawalonej przed dwoma laty fabryki odzieżowej w Bangladeszu usłyszał zarzut morderstwa ponad tysiąca osób. Policja w tym kraju postawiła podobne zarzuty 41 innym osobom, w tym państwowym urzędnikom. Niektórym z nich grozi kara śmierci.

Katastrofa fabryki odzieżowej na przedmieściach stolicy Bangladeszu była jedną z najgorszych w historii światowego przemysłu. Pod gruzami zginęło ponad 1100 osób. Zaraz po wypadku pojawiły się informacje, że nadzór budowlany dzień wcześniej ostrzegał właściciela zakładu, że konstrukcja grozi zawaleniem, ale informacje te zostały zlekceważone.
Teraz policja oskarżyła biznesmena Sohela Ranę o morderstwo. Na ławie oskarżonych w tej sprawie zasiądą w sumie 42 osoby, a część z nich może dostać wyroki śmierci. Śledztwo wykazało bowiem, że robotnicy w zawalonej fabryce zostali feralnego dnia zmuszeni do pracy, mimo iż wiedzieli, że grozi to utratą życia. Sam biznesmen został ujęty po trwającej 4 dni policyjnej obławie.

Po katastrofie sprzed dwóch lat w mediach pojawiła się ostra krytyka pod adresem władz Bangladeszu oraz koncernów odzieżowych, że oszczędzają na bezpieczeństwie, wykorzystują tanią siłę roboczą, a pracownicy zarabiają marne grosze. Papież Franciszek mówił, iż warunki pracy w przemyśle odzieżowym w Bangladeszu są podobne do obozów pracy.
Bangladesz jest jednym z krajów, gdzie produkuje się największą ilość taniej odzieży. W przemyśle odzieżowym tego kraju pracuje około 4 milionów osób, a niektórzy zarabiają niecałe 40 dolarów miesięcznie.