Senatorowie Ted Cruz i Marco Rubio zabiegają o nominację republikanów.
Fakt, iż wśród czterech osób, które do tej pory ogłosiły chęć startu w przyszłorocznych wyborach prezydenckich w USA, dwie są pochodzenia latynoskiego, jest bezprecedensowy. Ale biorąc pod uwagę rosnące znaczenie – nie tylko liczbowo – tej grupy etnicznej w amerykańskim społeczeństwie, nie powinien dziwić. Tym, co bardziej zaskakuje, jest to, że obaj ubiegają się o nominację republikanów: tradycyjnie partii białej anglosaskiej elity.
Faktycznie ani Ted Cruz, ani Marco Rubio nie są pierwszymi Latynosami ubiegającymi się o nominację prezydencką którejś z głównych partii. Szlaki przecierał w 2008 r. Bill Richardson – wbrew temu, na co wskazuje nazwisko, w trzech czwartych Meksykanin – ale po prawyborach Partii Demokratycznej w dwóch pierwszych stanach wycofał się z walki. Zasiadający pierwszą kadencję w Senacie Cruz z Teksasu i Rubio z Florydy mają jednak wielkie ambicje i w walce o nominację prezydencką republikanów nie są bez szans.
Wyborcy latynoskiego pochodzenia zawsze skłaniali się raczej ku kandydatom Partii Demokratycznej, ale w dwóch ostatnich elekcjach prezydenckich kandydaci republikanów – John McCain i Mitt Romney – uzyskali w tej grupie wyjątkowo słabe wyniki. A pozyskanie tej grupy wyborców staje się coraz ważniejsze w walce o Biały Dom. Latynosi stanowią dziś ponad 17 proc. mieszkańców USA, a w połowie tego wieku ten odsetek zbliży się do 30 proc.
Nie znaczy to, że wystawienie kandydata latynoskiego pochodzenia – o ile oczywiście wygra wcześniej prawybory – automatycznie zapewni republikanom głosy całej tej grupy. I Cruz, i Rubio są z pochodzenia Kubańczykami, a zdecydowana większość Latynosów w USA to Meksykanie, którzy mają nieco inne problemy. Amerykanie kubańskiego pochodzenia pod względem zarobków czy wykształcenia znacznie przekraczają średnią latynoską w USA, a z racji twardej polityki kolejnych republikańskich administracji wobec reżimu braci Castro na Kubie bardziej niż pozostali sympatyzują z tą właśnie partią. To nie koniec wątpliwości. Kluczową sprawą dla większości wyborców latynoskiego pochodzenia jest uregulowanie statusu ok. 11 mln nielegalnych imigrantów żyjących w USA. A o ile Rubio zgłaszał własne pomysły w tej sprawie, to Cruz legalizacji ich pobytu jest przeciwny. To widać zresztą w sondażach. Prawdopodobna kandydatka demokratów Hillary Clinton wygrywa wśród latynoskich wyborców zarówno z Rubio, jak i Cruzem, choć jej przewaga nad tym drugim jest znacznie większa.
Wychodzi, że ci dwaj senatorowie nie dość, że nie przyciągną zbyt wielu latynoskich wyborców, to mogą odstraszyć inną kluczową grupę: niezdeklarowanych centrowych wyborców. Cruz i Rubio reprezentują konserwatywne skrzydło republikanów – sprzeciwiają się aborcji, małżeństwom homoseksualnym, ograniczeniu dostępu do broni – więc z punktu widzenia walki o centrowy elektorat będą raczej obciążeniem. Obaj ustępują też Clinton w kwestii doświadczenia w polityce zagranicznej, co z pewnością byłoby wyciągane w kampanii. Otwartym też jest pytanie, czy główna polityka zagraniczna któregoś z nich nie będzie zanadto skoncentrowana na relacjach z krajami Ameryki Łacińskiej.
Dlatego „latynoską” alternatywą dla ambitnych pretendentów do prezydentury powinien być dla republikanów Jeb Bush. Syn 41. i brat 43. prezydenta USA oczywiście nie ma latynoskich korzeni, ale jego żona jest Meksykanką, a on sam świetnie mówi po hiszpańsku i opowiada się za całościową reformą imigracyjną. A patrząc z drugiej strony – ma dość umiarkowane poglądy, które pozwolą mu powalczyć zarówno o konserwatystów z własnej partii, jak i umiarkowanych wyborców spoza niej, a jako przedstawicielowi jednego z najbardziej wpływowych rodów politycznych USA łatwiej mu będzie przyciągnąć sponsorów. No i mimo że formalnie jeszcze nie ogłosił startu, jest jedynym republikaninem, który w sondażach ma podobne poparcie do Clinton.