Dobiegła końca włoska prezydencja w UE. Przypadła na konstytuowanie się nowych władz wspólnoty po majowych wyborach do Parlamentu w Strasburgu, co rząd w Rzymie wykorzystał, by przeforsować swoją kandydatkę na stanowisko szefowej unijnej dyplomacji.

Na czele UE stanął rząd zaprzysiężony zaledwie cztery miesiące wcześniej, kierowany przez 39-letniego premiera Matteo Renziego. Partia demokratyczna, której był szefem od grudnia 2013 roku zdecydowanie wygrała w maju wybory do Parlamentu Europejskiego, zdobywając ponad 40 procent głosów. Podbudowany tym zwycięstwem Renzi zamierzał w Brukseli kontynuować politykę tzw. zmiany kursu, która w kraju zjednała mu tylu zwolenników. Kiedy napotkał opory, odpowiedzialnością obarczył unijną biurokrację. Włochy, zamiast na czele Unii, stanęły na czele krajów, które dyscyplinie budżetowej chciały przeciwstawić konieczność wzrostu gospodarczego, czyli inwestycji. I to właśnie Renzi uznał za największy sukces. Prawdziwą nowością włoskiej prezydencji jest stwierdzenie, że inwestycje pozostają poza rachunkami. Jedno z często powtarzanych w tym czasie przez niego haseł brzmiało: kto kocha Europę, wie, że musi się zmienić, kto nie chce zmian, nie kocha ani Europy, ani własnego kraju.