Jesteśmy pyszni, chcemy górować nad innymi. Ale mamy tyle kompleksów, że pycha zamienia się w potrzebę odreagowania naszych niedoskonałości - z Marcinem Kulą rozmawia Mira Suchodolska.

Albośmy to jacy-tacy, Polacy, Sarmaci. Czy to pycha jest tym grzechem, którym najbardziej zawiniliśmy?

Ładny pomysł na publikację, te polskie grzechy. Nie wiem, czy pani sobie zdaje sprawę, że został użyty w publikacji płk. Zbigniewa Załuskiego. Ten żołnierz, zesłaniec do Kazachstanu, po wyzwoleniu redagował gazetę „Wojsko Ludowe” i napisał książkę pt. „Siedem polskich grzechów głównych”, w której z pozycji moczarowskich pompował dumę narodową i upiększał naszą historię.

Nie mam ambicji, żeby być prekursorem tematu grzechów głównych, zrobił to przed dziewięcioma wiekami Henryk z Ostii. Ale analizując nasze dzieje, doszłam do sprzecznego z hasłem wywoławczym wniosku: że z grzeszeniem pychą przez Polaków nie było tak źle. Sprawy państwa szły w miarę gładko, aż do czasów królów elekcyjnych. Ci byli cudzoziemcami, nie znali specyfiki kraju, na którym im nie zależało.

Oj, nie odpyta mnie pani z tamtych czasów. To nie moja epoka. Ja pani nie powiem, skąd się wzięły nieszczęścia Rzeczypospolitej, choć jest to żelazne pytanie na wszystkich egzaminach – o upadek Polski, o rozbiory etc. Ale nasuwają mi się dwie rzeczy. Po pierwsze, że typowe dla tamtych czasów było myślenie, że co moje, to lepsze. Taka była mentalność. I Rzeczpospolita w wielu kwestiach nie nadążała za innymi narodami, ale była z siebie bardzo ukontentowana. I faktycznie, jedyna w swoim rodzaju, bo jeżeli coś oryginalnego stworzyła, to nie poprzez naśladownictwo, lecz swoją unikatową twórczość. Jej wielkim wkładem w sztukę jest portret trumienny. To jest faktycznie bardzo duże osiągnięcie artystyczne, ale niestety tak się złożyło, że trumienne. Z kolei szlachta była z natury, pewnego konwenansu i kultury bardzo pewna siebie. Sam pomysł wywodzenia się od Sarmatów, czyli irańskich ludów koczowniczo-pasterskich, był dość rewolucyjny. Wprawdzie nie ma ludów lepszych i gorszych, niemniej wzięcie rodowodu od tych dzikich wojowników było pomysłem cokolwiek dziwnym i nie mam pojęcia, dlaczego oni się do tego odwoływali. Niemniej szlachta była zapatrzona w siebie, i to był jeden z powodów, dla którego nie zauważali, że zostają w tyle.

To samozadowolenie, przekonanie, że żyjemy w najlepszym ze społeczeństw, w najlepszych czasach, uśpiło nas. I sprawiło, że nie dokonaliśmy reform, np. na wzór angielski. Dalej gnębiliśmy chłopów, kłóciliśmy się na sejmikach, nie spostrzegliśmy zagrożenia, które skradało się zarówno ze Wschodu, jak i z Zachodu.

Dyskusyjne jest, czy to dobrze, czy źle, że nie staliśmy się monarchią absolutną. Szlachta by się nigdy na to nie zgodziła. Ale rozmawiając zarówno o zamierzchłych, jak i bardziej współczesnych czasach, trzeba wziąć pod uwagę to, że nie wszystkie decyzje podejmuje się z powodów wyrozumianych, intelektualnych. Część z nich zapada pod wpływem emocji. Są rzeczy, które przekraczają nasze myślenie o świecie. Proszę zauważyć, że możemy rozróżnić dwie grupy krajów. Te, gdzie szlachta była nieliczna, faktycznie elitarna, i te, jak w Europie Wschodniej czy na Półwyspie Pirenejskim, gdzie sięgała bodaj 10 proc. społeczeństwa. Jednostka z grupy nielicznej jest bardziej znacząca i decyzyjna, w dużej grupie odgrywa siłą rzeczy mniejszą rolę. Więc chętniej kieruje się emocjami tej grupy, co rzadko bywa racjonalne. Dziś lubimy szczycić się przykładem demokracji szlacheckiej, wybieralnym królem – wszystko pięknie. Ale to nie przekładało się na siłę państwa. Odwrotnie. W tej naszej demokracji szlacheckiej chłopi byli zwykłymi niewolnikami. A w państwach skandynawskich dopuszczano ich do służby zbrojnej. I nie byli ciurami noszącymi za panami miecze, ale pełnoprawnymi wojownikami. Co nie tylko się przełożyło na siłę tamtych społeczeństw, ale też ich dzisiejsze myślenie o sobie.

A my pielęgnujemy w sobie, choć resztki szlachty wybili nam Niemcy i Sowieci, sarmacki sznyt i dumę.

Jest pewien paradoks, który od lat wychodzi w różnych badaniach: Polacy są bardzo zakompleksieni i nie cenią tego, co osiągnęli, a jednocześnie wciąż prowadzimy pusty dyskurs wspaniałości. Ale jak głębiej poskrobać, wszystko się układa. Bo pycha w naszym przypadku jest zjawiskiem kompensacyjnym. Człowiek, który ma kompleksy, będzie się lepiej czuł, jeśli znajdzie w sobie mocne strony. Więc nie przestajemy mówić, jaka ta Polska kiedyś była wspaniała. Bo przodowaliśmy w demokracji, wybierając króla, bo Konstytucja 3 Maja była pierwsza na naszym kontynencie, a druga na świecie. W porządku, czapkę zdejmuję z głowy, jeśli chodzi o jej treść. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę warunki, w jakich została przyjęta, opór społeczny, z jakim się spotkała, to już przestaje być to takie jednoznaczne.

Zwłaszcza że moment, kiedy ją wprowadzano, nie był dobrze wybrany. Wtedy nie mogło się to udać.

Nie mogło, jednak wolimy o tym nie pamiętać. Tak samo, jak pamięć nas zawodzi, kiedy mówimy o tym niby-wspaniałym związku z Litwą. Ta unia była w przekonaniu Litwinów małżeństwem słonia z mrówką, z którego oni nie byli zadowoleni. A Władysław Jagiełło, nasz wielki król, jest przez nich do dziś uważany za zdrajcę. I naszą pychą jest to, że przez całe lata nauczaliśmy o związku tych dwóch narodów ze wskazaniem na polską wspaniałość. Ale nie nauczaliśmy niczego o Litwie. To zupełnie tak, jak Francuzi wchłonęli Algierię i oczekiwali, że mali Algierczycy będą z wdzięcznością uczyli się w szkole historii zaczynającej się od zdania „Nasi przodkowie, Gallowie...”. Jedźmy dalej z tą polską pychą. Powstania narodowe. Znowuż jestem pokorny i skłaniam głowę w hołdzie dla tych, którzy złożyli życie w ofierze. Wprawdzie trwa dyskusja o sensie tego typu zrywów, ale ja ich nie neguję. Jednak można wskazać kraje, które nie organizowały powstań, a po I wojnie światowej stały się samodzielnymi bytami. Podczas jakiegoś święta narodowego dostałem do ręki ulotkę, która krzyczała tytułem: „Sami wybiliśmy się na niepodległość”. Bzdura. Nie sami żeśmy się do tego dopchali, okoliczności historyczne nam sprzyjały. I tyle. Dalej idąc: dziś głosimy, że cały naród był przeciwko komunizmowi. Jakby to powiedzieć... Za Gierka moc narodu, 3,5 mln dorosłych, była w PZPR. Jeżeli odliczyć niemowlęta i rolników (ich nie rekrutowano), to się okaże, że większość była z partią. Ludzie chcieli wtedy mieć lepszą pracę, wsadzić dziecko na studia, nie mieć kłopotów. Ja to wszystko wiem. Ale niech mi dziś nie opowiadają bzdur, że przez 45 lat PRL wszyscy dzień i noc walczyli z komunizmem.

Przecież historię zawsze się pisze pod pewną tezę. Choćby ku pokrzepieniu serc. Musimy mieć jakieś mity, żeby mieć z czego być dumnym. Potrzebujemy naszej sarmackości, bajki o wspaniałej Rzeczypospolitej od morza do morza, heroicznej walce z komunizmem, bo to poprawia nasze samopoczucie. Gorzej jest, kiedy elity naprawdę zaczynają wierzyć w to, co serwują ludowi. Tak jak to zdarzyło się w 1939 r., kiedy przywódcy Polski swoją własną propagandę – że jesteśmy silni, zwarci i gotowi – przyjęli za fakt.

Jest coś takiego, jak ponadczasowa ślepota ludzi w różnych sytuacjach. Tocqueville w przeddzień rewolucji powiedział coś w stylu, że jeszcze nigdy żadna grupa ludzi – myślał o arystokracji – nie żyła tak radośnie i tak optymistycznie. On to rzekł w przeddzień ustawienia szafotu. Pychy nie można sprowadzać tylko do głupoty konkretnej grupy narodowej, bo mechanizmy są głębsze. Ale wróćmy do II RP. To jest zdumiewające, jak ta II RP przynajmniej w oficjalnym dyskursie państwowym, który jednak przenosi się na dysputę ogólnokrajową, na wychowanie dzieci i młodzieży, była – na wzór I Rzeczypospolitej – bardzo zadowolona z siebie. A przecież to było państwo rozwinięte wyspowo, w dużej części straszliwie zacofane gospodarczo. I które tego nie widziało. Niech pani weźmie z tego samego czasu Turcję Kemala Ataturka. To był kraj, który zdał sobie sprawę z tego, że jest zacofany, że znów użyję tego konwencjonalnego słowa, w każdym razie według standardów gospodarczych, i który robił ogromny wysiłek, aby dojść – literalnie – do Europy.

Ależ Polska tamtego czasu nie spoczywała na laurach. Weźmy olbrzymi wysiłek, jaki włożono, aby zbudować kolej, która była warunkiem rozwoju kraju, jego krwiobiegiem. A Gdynia, a Centralny Okręg Przemysłowy?

Oczywiście, że II RP miała gigantyczne sukcesy, już choćby to, że kraj, przez całe stulecia podzielony na kawałki, faktycznie się zjednoczył, zbudował jeden aparat państwowy, potrafiono skutecznie zbierać podatki. Ale nie o tym chciałbym mówić, lecz powrócić do mojego ulubionego przykładu z Turcją. Bo kiedy Turcy zorientowali się, że są w ogonie świata, zamiast dąć w róg własnej próżności, zabrali się do roboty. Wiedzieli, że muszą doszlusować nie tylko gospodarczo, ale i kulturowo: pościągali z głów fezy, zgolili wąsy, kazali kobietom odkryć twarze. Ale też trzeba wiedzieć, że Turcy zostali potwornie pobici. Dzięki temu Ataturk, czczony jako zbawca Turcji, miał przyzwolenie elit na reformy i poczucie, że bez nich jego kraj zginie. Z kolei Józef Piłsudski miał za sobą zwycięstwo z bolszewikami w 1920 r. Ta zwycięska wojna przyczyniła się do tego, iż Polska międzywojenna miała poczucie siły. W dodatku przez hipotekę stosunków z Rosją, która leży na Wschodzie, bardzo się czuła częścią Zachodu. I to też zmniejszało potrzebę modernizacji. A do tego trzeba dodać ojcowską opiekę Piłsudskiego. Wyrósł na takiego ojca narodu, że dopóki on funkcjonował, ludzie czuli się bezpiecznie. W tym wszystkim są oczywiście niuanse. Za życia Piłsudskiego szła budowa portu w Gdyni, która była niesamowitym sukcesem. Ale inne wielkie projekty inwestycyjne czy reformatorskie przychodzą po jego śmierci. Na przykład Centralny Okręg Przemysłowy, gigantyczna inwestycja, której celem było stworzenie przemysłu ciężkiego i zbrojeniowego w rolniczym kraju. Tak samo reforma armii i policji. Po odejściu wielkiego wodza ci, którzy przejmują schedę, dokonują bilansu i widzą, że nie wszystko działa dobrze. A jeszcze za miedzą zwycięża Hitler i ludzie przestają być tacy spokojni co do przyszłości. Jednak nasze wspomnienie o II RP, to, jak dziś widzimy tamten czas, jest płaskie. Wspominamy ją jako wspaniały, perfekcyjny twór, całkiem nierealistyczny, bo było tam przecież mnóstwo zabagnionych problemów. I bardziej celebrujemy zwycięstwo w 1920 r. niż budowę COP czy Gdyni. Ale to właśnie przejaw tej kompensacyjnej pychy. Lubimy zwycięstwa, takie poczucie: ale komuś przyłożyliśmy. To jest dla nas ważniejsze niż to, co wybudowaliśmy.

Słuchając pana, można by odnieść wrażenie, że problemem II RP był komendant i jego ludzie, którzy nie dostrzegali potrzeby modernizacji kraju. Opamiętanie przyszło, kiedy już było za późno.

Władza Piłsudskiego, ta elita, była zbudowana na kombatanctwie. Jeden z historyków zwrócił uwagę, że kiedy spojrzy się na grupę ludzi, którzy razem z nim przekroczyli granicę pod Michałowicami, razem z nim szło z 15 przyszłych ambasadorów, 10 ministrów, 20 generałów. To było jądro elity II RP. I zawsze w takim jądrze muszą się stworzyć elementy dworu, a do tego dochodzi uwielbienie żołnierzy wobec zwycięskiego dowódcy. Poza tym jego styl bycia plus ciężka praca otoczenia wynosiły go na piedestał. Stworzono państwowy instytut, który zajmował się kultem marszałka. Rozgrywano to tak, aby każda grupa zawodowa miała jakieś swoje wspomnienie z nim związane. Mój student trafił na ślad – a marszałek miał bardzo barwne i bujne życie – jak jakąś noc w swoim życiu konspiracyjnym spędził w budce dróżnika. I już mamy – Piłsudski bliski kolejarzom, a był też Piłsudski bliski dzieciom. To było granie konwencją ojca narodu. Surowego, który się nie śmiał, czasem tylko uśmiechnął pod wąsem, ale panował nad wszystkim i zapewniał bezpieczeństwo. Ale proszę pamiętać, że realne osoby żyją w realnym świecie i taki kult przywódcy nie był specyfiką czysto polską. Inna sprawa, że to był człowiek XIX-wieczny, człowiek epoki powstania styczniowego, na której wyrósł, i do nowych czasów trudno się przystosowywał. Jednak czasy były takie, że może i niedobrze było się do nich przystosowywać. Bo z jednej strony była to epoka dyktatorów, a z drugiej – jeśli chodzi o demokrację, to choćby ta francuska wcale nie była lepiej przygotowana do tego, co miało się zdarzyć, niż my.

Czy po śmierci Piłsudskiego mogliśmy jeszcze coś zrobić? Czy już sprawy poszły za daleko?

Było o wiele za późno. W końcu cztery lata, które minęły od śmierci Piłsudskiego do wybuchu wojny, to bardzo niewiele, aby nadrobić zaniedbania. Żaden kraj nie dałby rady. Choć nie powiem, staraliśmy się, zbudowaliśmy wiele prototypów nowej, dobrej broni czy samolotów, które nie zdążyły jednak wejść do masowej produkcji. Poza tym taki kraj jak Polska, sam pomiędzy Rosją a Niemcami – nie wiem, jaką musiałby być potęgą, aby się obronić. Co mogliśmy zrobić? Sojusz z Rosją to mało fascynująca perspektywa, niezależnie od tego, co propaganda PRL mówiła na ten temat. Myślę, że skończyłby się dla nas tragicznie.

Stalin miał wobec nas takie same zamiary jak Hitler.

W przypadku dyktatorów trudno jest mówić o zamiarach, bo takiemu może się coś przyśnić w nocy i już wszystko się zmienia. Można zaś mówić o tendencjach. Stalin Polski nie lubił, wręcz nienawidził, czy to za klęskę w 1920 r., czy jeszcze z jakichś innych powodów. W dodatku ten człowiek, o którym mówi się, że zburzył carską Rosję, faktycznie był jej mentalnym dziedzicem. Chciał odtworzyć granice cesarstwa w jego dawnych granicach – z Ukrainą i Białorusią. I jak przesunął te granice w 1939 r., tak one zostały. Jeśli zaś chodzi o Hitlera, można było przyjąć los Słowacji czy Węgier. Ale nie wiem, czy one na tym o wiele wyszły lepiej niż Polska.

Mniej ludzi zginęło.

Może i tak. Ale wiara w to, że Polska mogła być równorzędnym partnerem dla Rzeszy, samodzielnie rozgrywającym swój los, to w taką wersję nie wierzę. Zwłaszcza że Hitler był nieobliczalny. Jest jeszcze coś. Nieżyjący prof. Paweł Wieczorkiewicz twierdził, że Hitlerowi pod Moskwą zabrakło tylko kilku dywizji, których mogła Polska dostarczyć i w ten sposób zmienić bieg historii. Jestem przekonany, że nawet jeśliby Moskwa została zdobyta, sama Rosja by nie padła. To jest bardzo duży kraj. Są takie znakomite wspomnienia: spisane przez dziennikarza francuskiego, wywodzącego się z Polski, K.S. Karola, który znalazł się podczas wojny w głębi ZSRR. I taka konstatacja – gdzieś tam wojna, a daleko od frontu spokojnie trwa budowa fabryk, produkuje się samoloty, ćwiczy wojsko. Karol zostaje w pewnym momencie przydzielony do dywizji samolotów dalekiego zasięgu. Relacjonuje, jak dowódca szkoły zastanawia się, jakie przemówienie wygłosić w rocznicę rewolucji. Nagle jego wzrok pada na portret wielkiego wodza i już wie, co powiedzieć: „Pilot dalekiego zasięgu powinien znać myśli towarzysza Stalina” (śmiech). Nie jestem zwolennikiem Stalina, ale nie jestem przekonany, czy dla świata i naszej przyszłości byłoby dobrze, gdyby Związek Radziecki przegrał z Hitlerem.

Najlepiej by było, gdyby już po pokonaniu III Rzeszy wydarzyło się coś, co nie pozwoliłoby ZSRR zagarnąć połowy świata z Polską włącznie. Ludzie, którzy po 1945 r. nie wyszli z lasu, wierzyli, że za chwilę pójdą na Moskwę.

Musiałaby spaść bomba z kosmosu, jak sądzę. Oddaję szacunek tym, którzy działali w dobrej wierze, ale są sytuacje, w których idealnych wyjść nie ma. Uważam, że wtedy takiego też nie było. Można moralizować, pytać o cenę kompromisu, ale ja nie czuję się takim autorytetem. Wolę podejść do tego pragmatycznie: tak się zdarzyło i koniec. A za pychę uważam te wszystkie dywagacje o tym, że ziemie na Wschodzie nam się należą. Bo jeżeli coś dobrego z tamtej wojennej zawieruchy wyniknęło, to że kraje takie jak Litwa, Łotwa, Ukraina czy Białoruś odzyskały niepodległość. W końcu to było jednym z zarzewi trudności i konfliktów w II RP. Proszę mnie zrozumieć, jestem daleki od pochwały rozwiązywania trudności świata poprzez przeprowadzanie czystek etnicznych, przeganianie tysięcy ludzi z jednego na drugi koniec świata. Mówię to z perspektywy, która się już dokonała. Trzeba to zaakceptować. Choć można wybudować pomnik cierpiącym.
Ja myślę, że my, Polacy, bardzo chcielibyśmy być zwycięzcami. Wciąż się mentalnie czujemy, jako właściciel tych wszystkich ziem na wschodzie, Inflanty także byśmy przygarnęli. Nie mielibyśmy skrupułów, żyjąc w Polsce od morza do morza. Tęsknimy za tym, co wiele stuleci wcześniej utracili nasi przodkowie. A teraz przypadła nam rola ofiary.
My tę rolę też bardzo lubimy, świętujemy przegrane, jakby to były zwycięstwa. Kiedyś przyjechał do mnie znajomy z zagranicy, zabrałem go do Muzeum Powstania Warszawskiego. Kiedy wyszliśmy, zapytał zmieszany, jak się ono skończyło, czy myśmy je w ostateczności wygrali? Mamy jakieś pomieszane myślenie. Bo jak mieliśmy sukces, np. pokojowe przejście od komunizmu do demokracji, to z jednej strony domagamy się od świata uznania pierwszeństwa naszego buntu, ale jednocześnie jest duża część społeczeństwa, która ze sposobu tej transformacji nie jest zadowolona.

Bo koszty społeczne były ogromne. A te ofiary, które czcimy, ja odczytuję inaczej niż pan. Po prostu tak wiele razów dostaliśmy na przestrzeni wieków, że musimy mieć coś, z czego jesteśmy dumni, co stanowi o naszej tożsamości. Więc niech będzie to choćby to, że umiemy się bić. I umierać z godnością.

To jest żałośliwe. Ale z tym marzeniem o byciu mocarstwem sprawa nie jest prosta. Po wojnie się śpiewało, że jedna atomowa i wrócimy znów do Lwowa, jedna bomba, byle męska, i wrócimy do Smoleńska. Ale ziemie zachodnie zachowamy. Trzeba rozróżnić dyskurs, gadanie części ludzi, których akurat słychać – a często najgłośniej słychać najgłupsze postulaty – od realnego działania. Dla mnie jednym z największych pozytywów zachowania społeczeństwa polskiego w trakcie przemiany jest to, że nie postulowaliśmy zmiany granic. Nie powiedzieliśmy, że wracamy do Lwowa i Wilna. A Litwa bardzo się tego bała, że będziemy chcieli ich zagarnąć. Dlatego bardzo późno podpisaliśmy z nią traktat międzypaństwowy, nieco dziwaczny. Stoi w nim, że Polska Rzeczpospolita uznaje Republikę Litewską ze stolicą w Wilnie, a Litwa uznaje Polskę ze stolicą w Warszawie. Gdy Stefan Meller zatelefonował z Wilna do ówczesnego szefa MSZ Krzysztofa Skubiszewskiego, pytając o zgodę na taką treść traktatu, minister tylko jęknął. – Teraz umiejscowienie naszej stolicy będzie zależało od zgody sejmu litewskiego – powiedział. Powtórzę więc, że na szczęście wiele spraw, o których się gada, w wykonaniu wygląda o wiele spokojniej.

Ale z bycia przedmurzem – i chyba słusznie – nie zrezygnowaliśmy, choć z powodu słabości naszej dyplomacji ostatnio kiepsko nam to wychodzi.

Lubimy przechwalać się tym, że Polska kilka razy uratowała chrześcijaństwo w bojach. Pierwszy raz przed Tatarami pod Legnicą, potem przed Turkami pod Wiedniem. No i mamy jeszcze wojnę 1920 r. i strajk w Stoczni Gdańskiej, trochę ironizując. I znowu, nie negując faktów, przecież to, że Sobieski zwyciężył pod Wiedniem, jest oczywiste, jak też to, że przywiózł stamtąd dużo jarzyn i transport kawy. Ale więcej narodów w Europie aspiruje do bycia przedmurzem. Kilka takich znajdzie pani na Bałkanach. A Francuzi, jeśli można mówić w tamtej epoce o Francuzach, uratowali w bitwie pod Poitiers (732 r.) tamtą część Europy przed islamem, który już zajął Półwysep Pirenejski. I też mogą być dumni, ale jakoś się tym szczególnie nie szczycą. Bo tak jest, że każdy naród ma w swojej historii chwalebne incydenty, z tym że to narody sfrustrowane je szczególnie akcentują.

To proszę mi powiedzieć, czy my ze swoją frustracją i, jak ją pan nazywa, kompensacyjną pychą jesteśmy sobie sami winni – bo jesteśmy głupi, niezaradni, naiwni? Czy może jednak wiele spraw było niezależnych od nas?

Powiem coś karygodnego: nie mieliśmy wpływu na zacofanie wschodniej Europy, mam nadzieję, że teraz będzie on większy. Bo jednak te bardziej rozwinięte obszary, a więc silniejsze, były na Zachodzie – Francja, Anglia, Niemcy. Zacofanie rośnie w kierunku wschodnim. Dlaczego, nie wiem. Tutaj wchodzimy w meandry filozofii historii. Niemniej już od średniowiecza więcej bodźców, choćby intelektualnych, przybywa z tamtej strony do nas niż w odwrotnym kierunku. Może gęstsze zaludnienie, co było istotnym elementem, może wpływ cywilizacyjny Rzymu. Ale nie ma co robić min, że ciąży nad nami fatum i jesteśmy skazani na bycie w drugiej lidze. Konstruktywnie jest tu spojrzeć na różne kazusy. W końcu Szwecja jeszcze niedawno była bardzo zacofanym krajem z ogromną emigracją.

W ogóle cała Skandynawia: to byli biedacy, siedzieli na swoich kamieniach i łowili ryby.

I wcześnie szli spać, bo się robiło ciemno. Ale jakoś udało im się przejść do czołówki peletonu. Wprawdzie w Norwegii trysnęła ropa, a u nas w Karlinie nieszczególnie, jednak inne kraje nie miały tego szczęścia. Albo Irlandia, to była niewyobrażalna nędza. Są też kraje, których nikt nie podejrzewał, że wyrosną tak szybko – jak Chiny, Tajwan, Singapur czy Korea Południowa. Jest bardzo ciekawa książka Andresa Oppenheimera pt. „Basta de historia!” (Skończmy z historią). Ten dziennikarz, który w czasie junty generałów uciekł z Argentyny do USA, objechał kraje, które dokonały wielkiego skoku cywilizacyjnego i gospodarczego. W każdym przeprowadzał badanie, rozmawiał ze strategami gospodarczymi i zwykłymi ludźmi. I wysnuł wniosek: skoku dokonały te państwa, które postawiły na edukację. To jest najważniejszy czynnik rozwojowy. Weźmy przykład Singapuru, który nie mając nic, importując wszystko, stał się potęgą. Ale oni na swoich banknotach nie mają bohaterów historycznych, prezydentów ani pięknych obrazków przyrody, lecz budynki wyższych uczelni. I to powinna być nasza droga.