Wybory w Wenezueli nie musiały być sfałszowane - ocenia Stefan Czarniecki, dziennikarz i autor książek podróżniczych. Wybory prezydenckie wygrał Nicolas Maduro, kontynuujący politykę zmarłego prezydenta Hugo Chaveza. Jednak jego kontrkandydat Henrique Capriles Radonski zapowiedział, że nie uzna tych wyników i domaga się ponownego przeliczenia głosów.

Zdaniem Stefana Czarnieckiego, Maduro jako następca Chaveza nie musiał fałszować wyborów. Dziennikarz opisuje sytuację z poprzednich wyborów prezydenckich, której był świadkiem. Na jednym z wieców poparcia dla Chaveza przywieziono i rozdano Indianom około tysiąca silników motorowych. "To tak jakby Polakowi dać mieszkanie w Warszawie za darmo" - tłumaczy dziennikarz. Jak szacuje następcy Chaveza wystarczyło poparcie Indian, armii i urzędników, żeby w wyborach przekroczyć próg 50 procent poparcia.

Stefan Czarniecki podkreśla, że jedyną szansą na zmiany w Wenezueli jest społeczny zryw podobnie jak w krajach Afryki Północnej. Według podróżnika sytuacja w kraju jest fatalna. "W stolicy państwa Caracas dwa razy w tygodniu brakuje prądu, w sklepach nie ma cukru czy mąki" - mówi Czarniecki. W tym mieście notowanych jest około 40 morderstw tygodniowo, głównie z powodów rabunkowych.

Oficjalne rezultaty dają Maduro 50,7 procent poparcia, a Caprilesowi 49,1 procent. Różnica wynosi 235 tysięcy głosów. Wenezuelska komisja wyborcza oświadczyła, że przeliczono ponad 99 procent głosów i stwierdziła że zwycięstwo Maduro jest "nieodwracalne".