Alaksandr Łukaszenka przekonuje, że zdobył ponad 80 proc. głosów. Przeciwnicy polityczni nie uznają wyników i wzywają go do pokojowego oddania władzy
Po brutalnej pacyfikacji zgromadzeń w nocy z niedzieli na poniedziałek opozycja wezwała wczoraj władzę do opamiętania i rozpoczęcia dialogu ze społeczeństwem.
Jednak Alaksandr Łukaszenka, który ściągnął do Mińska garnizon wojsk wewnętrznych i skutecznie odciął centrum miasta od świata, nie zamierza iść na żadne ustępstwa. Wręcz przeciwnie.
Zarówno pokaz siły, jak i łapanki, które organizowano w noc wyborczą i poniedziałkowy wieczór, wykraczały poza dotychczasowy standard. Do więźniarek zabierano nawet pary spacerujące po mieście i innych przypadkowych ludzi. Jeszcze w poniedziałek rano nie było wiadomo, jaki jest los wielu zatrzymanych, do których trafili aresztów i co będzie z nimi dalej. Obrońcy praw człowieka sugerowali rodzinom zaginionych konkretne komendy, gdzie powinni ich szukać. Pojawiły się informacje o co najmniej jednej ofierze śmiertelnej ‒ mężczyźnie, którego potrąciła więźniarka.
Wczoraj Białorusini znów wyszli na ulice. Mundurowi wcześniej niż w niedzielę zaczęli używać siły. Wieczorem ranę nogi od gumowej kuli odniosła dziennikarka „Naszej Niwy” Natalla Łubnieuska. Według Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy celowo strzelano w reporterów.
Pojawiały się sprzeczne informacje o losie głównej rywalki Łukaszenki, Swiatłany Cichanouskiej. Według jednych źródeł zablokowano ją w siedzibie centralnej komisji wyborczej, według innych ‒ wyszła z CWK, po czym sztab stracił z nią kontakt. Szef KGB oświadczył, że władze uratowały kandydatkę przed zamachem na jej życie, a jej sztab chroni 120 funkcjonariuszy.
‒ Byliśmy świadkami, że władze metodami siłowymi próbują utrzymać swoje pozycje. Niezależnie od tego, ile byśmy prosili o niewydawanie zbrodniczych rozkazów ‒ mówiła wczoraj Cichanouska. ‒ Władza nas nie słyszy i jest całkowicie oderwana od narodu. Powinna pomyśleć, jak przekazać władzę pokojowo, ale jedyny sposób, który zna, to przemoc ‒ dodawała. Pytana, czy sama zamierza pójść wieczorem na protest, nie była w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Według oficjalnych danych Łukaszenka miał otrzymać 80 proc. głosów, a Cichanouska ‒ 10 proc.
Opozycja i antyrządowi obserwatorzy uznali te dane za absurd, podając jako kontrargument liczne przypadki nieprawidłowości.
Białorusini nigdy dotąd nie protestowali w ten sposób. Nie chodzili po ulicach, nie przekraczali przejść dla pieszych na czerwonym świetle, nie blokowali autami głównych arterii ani nie próbowali odbijać zatrzymanych z rąk milicji.
W nocy z niedzieli na poniedziałek – po tym, jak ogłoszono sondażowe wyniki wyborów prezydenckich – było inaczej. Po drodze pod Obelisk, czyli pomnik Mińsk Miasto Bohater, tłum ciągnął chaotycznie. Z każdego kierunku. I ostentacyjnie łamiąc przepisy. Alaksandrowi Łukaszence w niedzielę udało się nie tylko wygenerować odpowiedni wynik na poziomie – jak poinformowano oficjalnie – 80,2 proc. Udało mu się również zmobilizować zdyscyplinowane, przez lata zastraszone i raczej karne społeczeństwo. To bardziej znaczące wydarzenie niż kolejna kadencja w fotelu głowy państwa.
Formalnie nie było pozwolenia na zgromadzenie czy manifestacje. W nocy z niedzieli na poniedziałek Białorusini wyszli zatem na spacer lub na przejażdżkę z klaksonami i głośno ustawionym przebojem „Chcemy zmian” Wiktora Coja.
– Gdzie się zbieracie? Gdzie będziecie manifestować? – pytamy grupę czterech osób z biało-czerwono-białą flagą na ulicy Starażouskiej. – Będziemy tylko spacerować, odpoczywać, może pójdziemy pobiegać – odpowiedział jeden z mężczyzn.
Choć od późnego popołudnia całkowicie wyłączono internet, a liderki opozycji wieczorem oficjalnie poprosiły o zachowanie spokoju, mieszkańcy Mińska sami zaczęli się podliczać. Dopóki działały media społecznościowe, umówiono się właśnie pod Obeliskiem. Ale tym razem nie czekano na to, aż ktoś ich gdzieś poprowadzi. Nie czekano też na lidera. Ten białoruski bunt nie miał struktury i planu. Nie miał przywódców. Skoro oficjalnie nie można było pójść na manifestację, to była opcja, żeby pojeździć, potrąbić czy puścić z samochodu rewolucyjne piosenki.
– Już wygraliśmy, bo pokonaliśmy swój strach – przekonywała patetycznie w sztabie Swiatłana Cichanouska. – Trzeba wejść w dialog z narodem białoruskim – dodawała Maryja Kalesnikawa, wyraźnie studząc nastroje. W opozycji nikt nie chciał powtórki z wyborów prezydenckich w 2010 r., kiedy po kilku godzinach milicja bez większych przeszkód spacyfikowała demonstrację i zakończyła rewolucję, która się nawet na dobre nie rozpoczęła.
W nocy z niedzieli na poniedziałek niewielu było jednak chętnych, aby słuchać słów liderek. Tym bardziej że kilka obwodowych komisji wyborczych w Mińsku podało oficjalnie, przełamujące lęk przed władzą, informację, że u nich zdecydowanie zwyciężyła… Cichanouska.
W Mińsku odciętym od internetu informacja natychmiast rozeszła się pocztą pantoflową. Niezależnie od tego około godziny 23 centrum białoruskiej stolicy wyglądało już surrealistycznie. Melodia piosenki „Chcemy zmian” puszczanej z samochodów mieszała się w powietrzu z wybuchami granatów hukowych i strzałami z broni na kule gumowe. Krążące karetki pogotowia miały budować atmosferę grozy. Sugerować, że jest wiele ofiar. Zresztą tak jak i granaty, które lepiej brzmiały i wyglądały – dając w nocy siną łunę nad centrum – niż były groźne. Ten głośny pokaz siły miał być dowodem na to, że opozycyjny klakson-majdan odpowiada za „zbrojne prowokacje” i „chaos”. Miał przede wszystkim budzić lęk, a zwolennikom Łukaszenki przypomnieć, że przeciwnicy prezydenta to zadymiarze.
Około północy spod Obeliska, który zamienił się w arenę największych starć, ruszyła kontrofensywa wojsk wewnętrznych i specjalnych oddziałów milicji. Odwrót spacerowiczów przebiegał przez most nad Świsłoczą, a manifestujących szybko spychała kolumna żołnierzy wojsk wewnętrznych. Dalej szły blaszane kibitki, do których wsadzano tych, którzy nie zdecydowali się na ewakuację i nawinęli pod buty funkcjonariuszy. Pod billboardem Kia u wylotu Maszerawa do Starażouskiej, z którego krzyczał napis „Power to Surprise” (Moc zaskakiwania), protestujący zastosowali się do sloganu i otoczyli milicję. Później jednak inicjatywę całkowicie przejęły już siły porządkowe.
Protest zaczął się chaotycznie rozpraszać po mieście. Ludzie częściowo przenieśli się pod sztab Cichanouskiej. Inni przeszli na „drugi krąg”, czyli powtórzyli spacer. Po drugiej w nocy w rejonie ulicy Wiery Charużej, gdzie mieści się sztab opozycji, cały czas były korki. W okolicach 3 nad ranem milicja organizowała już regularne łapanki na wracających z centrum. Przypadkowe grupy trzech, czterech osób po prostu zawijano do więźniarek i odwożono do aresztu. Centralny kwartał stolicy z budynkami rządowymi odcięto od reszty miasta. O 4 nad ranem miasto ucichło niemal zupełnie. W ruchu były tylko ciężarówki przegrupowujących się wojsk wewnętrznych i obsługa stołecznych aresztów, do których zwożono ofiary łapanki.
Wczoraj rano władze podały, że uczestnikom protestów grożą kilkunastoletnie wyroki więzienia. Według danych MSW w nocy z niedzieli na poniedziałek zatrzymano w Mińsku 1000 osób, a w 32 innych miastach, gdzie doszło do wystąpień, kolejne 2000. Rząd nie potwierdził natomiast informacji o ofiarach śmiertelnych.
Według wstępnych wyników wyborów Alaksandr Łukaszenka miał otrzymać 80 proc. głosów, a Swiatłana Cichanouska – 10 proc. Kolejne 6 proc. przypadło na rubrykę „przeciw wszystkim”, a resztą podzieliła się trójka kandydatów tła. Jako pierwsi Łukaszence pogratulowali zwycięstwa przywódcy Chin, Rosji i Kazachstanu.
Opozycja odrzuca te dane jako niewiarygodne. I podaje kolejne przykłady komisji obwodowych, w których albo z dużą przewagą wygrała Cichanouska, albo niezależni obserwatorzy wykryli ogromne różnice między oficjalną a faktyczną frekwencją. Rekordowa dotyczyła obwodu nr 33 w Mińsku. Oficjalnie w głosowaniu przedterminowym (czyli przed niedzielą) wzięło udział 79 proc. uprawnionych. Obserwatorzy naliczyli jedynie 9 proc.