Nominacja Ursuli von der Leyen na szefową KE może przyspieszyć rozpad koalicji w Berlinie.
Decyzja Rady Europejskiej, aby nominować Ursulę von der Leyen na nową przewodniczącą Komisji Europejskiej, wzbudziła największy sprzeciw w ojczyźnie minister obrony RFN. Na portalach najpopularniejszych niemieckich gazet jak grzyby po deszczu pojawiły się tysiące utrzymanych w podobnym tonie komentarzy. „Oszustwo” i „nie pójdę więcej na eurowybory” to najpopularniejsze kierunki krytyki internautów.
Niemcy przywiązali się do nieoficjalnej formuły spitzenkandidata zgodnie z którą, na czele Komisji powinien stanąć pretendent wybrany przez frakcję europejską, która w eurowyborach zdobyła najwięcej głosów. Ten mechanizm dobrze współgrał z dominującym za Odrą poglądem, że wyborcy powinni mieć większy wpływ na obsadę najważniejszych stanowisk unijnych. Wysunięcie von der Leyen na ostatniej prostej negocjacji pomiędzy głowami państw uznano w Niemczech za polityczne hochsztaplerstwo. Nawet w zazwyczaj powściągliwych mediach publicznych pojawił się z tej okazji komentarz o wiele mówiącym tytule: „Największe rozczarowanie po eurowyborach”.
Wszystkie partie polityczne, oprócz Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU), do której od 1990 r. należy Ursula von der Leyen, masowo krytykują jej nominację. – Osobiście nie poprę tej propozycji – zapowiedziała Kristina Barley z Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD), była już minister sprawiedliwości RFN, która od wczoraj zasiada w ławach Parlamentu Europejskiego. Również niemieccy Zieloni krytykują podział najważniejszych stanowisk w drodze zakulisowych targów głów państw. Ich przedstawiciele w Brukseli wykluczają poparcie dla von der Leyen, jeśli mechanizm spitzenkadidata nie zostanie na stałe umocowany w prawie europejskim do czasu kolejnych wyborów.
Parlament Europejski będzie głosował nad kandydatką Rady Europejskiej już 15 lipca. Niemka będzie potrzebować bezwzględną większość, czyli 376 głosów. Na dziś nie może być nawet pewna kompletu głosów chadeckiej frakcji, do której należy CDU, w której po utrąceniu Manfreda Webera wielu członków czuje się upokorzona.
To, że Angela Merkel była we wtorek jedynym unijnym przywódcą, który wstrzymał się od głosu i nie poparł von der Leyen, pokazuje, że ta nominacja może mieć wpływ także na polityczną przyszłość rządu w Berlinie. Kanclerz nie mogła zagłosować za swoją minister, bo w umowie koalicyjnej, którą na początku wspólnych rządów zawarli chadecy i socjaldemokraci, istnieje zapis o poparciu wspierania „demokratycznej Europy”. SPD połączyło ten fragment z trzymaniem się koncepcji spitzenkandidata, od której odstąpiła przecież kanclerz.
Kompromisowe wstrzymanie się od głosu nie przeszkodziło byłemu wicekanclerzowi i szefowi niemieckiej dyplomacji Sigmarowi Gabrielowi z SPD nazwać wtorkową decyzję „bezprecedensowym aktem politycznego oszustwa” i „powodem do opuszczenia rządu”. Nieoficjalnie już od miesięcy członkowie SPD poddają w wątpliwość, czy znajdująca się w permanentnym kryzysie koalicja przeżyje do końca tego roku. Rozgrywka o niemiecką kandydatkę na szefa Komisji Europejskiej może zatem jeszcze bardziej przyspieszyć proces rozkładu rządu federalnego.
Ursuli von der Leyen nie pomaga w kraju metka przedstawiciela „starych elit”. Już jej ojciec Ernst Albrecht pełnił w latach 50. i 60. XX w. kluczowe role w dopiero rodzących się strukturach europejskich. Po powrocie do Niemiec był w latach 1976– 1990 premierem Dolnej Saksonii. Również w tym landzie swoją karierę polityczną rozpoczynała jego córka. O politykach pochodzących z tego regionu krąży wiele mitycznych historii. Ci mieszkający lub działający w Hanowerze, stolicy landu, nadzwyczaj często pełnią kluczową rolę w krajowej polityce. Obok von der Leyen do tej grupy zalicza się także wielu jej politycznych przeciwników z SPD jak np. Sigmar Gabriel lub były prezydent RFN Christian Wulff. „Bagienko”, „klika” i „mafia” to tylko kilka z terminów ukutych przez niemieckie media na określenie nieformalnej sieci powiązań, która łączy polityków, przedstawicieli przemysłu i show-biznesu z tego regionu.
Również czas nie sprzyja 60-letniej pretendentce na stanowisko szefowej Komisji. Jeszcze w 2013 r. von der Leyen była powszechnie szanowana za pracę, którą wykonywała w poprzednich rządach Angeli Merkel na stanowiskach kolejno ministra rodziny oraz ministra pracy i spraw socjalnych. Wieszczono jej nawet przejęcie urzędu kanclerskiego po Angeli Merkel. 17 grudnia 2013 r. rozpoczęła ministerialną pracę w trzecim już resorcie, ministerstwie obrony. Od tego dnia jej nazwisko zaczęło pojawiać się w debacie publicznej niemal wyłącznie obok doniesień dotyczących kolejnych afer związanych z niemiecką armią. W jednej z nich ministerstwo wydało w 2018 r. miliony euro na firmy konsultingowe Accenture i McKinsey. Te intensywnie reformowały działania resortu, ale tylko na papierze. Obecnie sprawę tych przepływów finansowych bada komisja śledcza Bundestagu.
Do symbolu marnowania pieniędzy przez niemieckie ministerstwo obrony urósł stan legendarnego żaglowca „Gorch Fock”. Remont pochodzącego z 1958 r. statku miał pierwotnie kosztować 9,6 mln euro. Obecnie koszty te wylicza się już na 135 mln. Z von der Leyen za sterami „Komisja Europejska stanie się niezdatna do żeglugi jak Gorch Fock” – skomentował decyzję Rady Europejskiej Jörg Meuthen, europoseł populistycznej Alternatywy dla Niemiec.
„Mafią” nazywa się powiązania łączące elity z landu von der Leyen