Chociaż Ursula von der Leyen, namaszczona przez szefów rządów państw Unii, musi jeszcze zostać zatwierdzona przez Parlament Europejski (co wcale nie przesądzone), poparcie swojej macierzystej grupy, czyli gromadzącej chadeków Europejskiej Partii Ludowej, już udało się jej zdobyć – to pierwsze wnioski, jakie można wyciągnąć z powierzenia najważniejszego stanowiska w Brukseli niemieckiej polityk.
ikona lupy />
Magazyn 5 lipca 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Jej wybór na przewodniczącą Komisji Europejskiej udowadnia, że Angela Merkel wciąż ma wiele do powiedzenia na Starym Kontynencie. Wszyscy, którzy nazwali kanclerz Niemiec gasnącą gwiazdą, powinni sobie odpowiedzieć na pytanie: czy polityków, których współpracownicy otrzymują nominację na wysokie urzędy w Brukseli, nazwiemy „słabymi”?
Tym bardziej że jeszcze półtora roku temu Berlin był bardziej skłonny, żeby w nowym unijnym rozdaniu przejąć stanowisko prezesa Europejskiego Banku Centralnego (mandat Mario Draghiego, obecnego szefa EBC, upływa z końcem października). Wielu w Europie postrzegało objęcie fotela szefa KE przez przedstawiciela Niemiec jako niestosowne, biorąc pod uwagę, że Berlin i tak ma wiele do powiedzenia w Unii.
Jednak Angela Merkel zmieniła zdanie i doszła do wniosku, że najwyższa pora, aby kluczowa funkcja przypadła właśnie Niemcom. Od tamtej pory nikt nie zakwestionował tego wyboru. Tak jakby w odniesieniu do czołowych stanowisk unijnych obowiązywało „zaklepywanie” jak w grach podwórkowych. To, że fotel szefa KE ostatecznie nie przypadł Manfredowi Weberowi (którego kandydaturę Merkel przecież wspierała), nic tutaj nie zmienia. Nikt nie zakwestionował tego, że największy gabinet w Berlaymoncie powinien przypaść komuś znad Renu.
Ostatecznie kanclerz wychodzi z batalii o stanowiska wzmocniona, nawet jeśli sama nie oddała głosu na kobietę, której przypadła nominacja. Merkel w kluczowym głosowaniu wstrzymała się, aby uszanować w ten sposób zapisy umowy koalicyjnej w Berlinie z socjalistami. Zgodnie z nią szefowa rządu miała uznać wybór przewodniczącego Komisji Europejskiej spośród wystawionych przez Parlament Europejski Spitzenkandidaten (w tym wypadku oznaczałoby to oddanie głosu na Webera lub Timmermansa).

Włoski futbol

Nowe europejskie rozdanie ujawniło natomiast, jak wiele do powiedzenia w Europie ma Paryż – zwłaszcza z poparciem Berlina. Emmanuel Macron stał się ojcem chrzestnym obecnego podziału wpływów, a jednocześnie zabezpieczył posadę w Europejskim Banku Centralnym swojej rodaczce. Stawiając na von der Leyen, pokazał, że francuska dyplomacja w Europie uprawia coś na kształt włoskiego futbolu: z perspektywy trybun niby nic się nie dzieje, ale kiedy jest dobra okazja, to dochodzi do maksymalnej mobilizacji – której efektem najczęściej jest gol.
Słabo w tym rozdaniu wypadła z kolei nasza część Europy. Rząd oczywiście odtrąbił zwycięstwo, bo udało mu się utrącić niechcianą kandydaturę, ale jest to sukces tylko w takim sensie, w jakim sukces w wyścigu samochodowym odnosi kierowca, który dojechał na drugim miejscu od końca, ale chwali się unieszkodliwieniem bolidu rywala. Nikt z Europy Wschodniej nie otrzymał bowiem ani jednej, topowej teki w Unii (zobaczymy jeszcze, jak rozłożą się stanowiska wiceprzewodniczących Komisji Europejskiej). To nigdy nie jest dowód silnej pozycji, chociaż warto wspomnieć, że nie tylko my zostaliśmy na lodzie – z pustymi rękoma odeszły również państwa nordyckie.
Wybór von der Leyen nie najlepiej świadczy za to o europejskich procedurach. Nie sposób bowiem nie nazwać niemieckiej minister obrony kandydatką wziętą prosto z kapelusza, skoro jej nazwisko pojawiło się w kontekście objęcia schedy po Jean-Claudzie Junckerze dopiero w tym tygodniu – przedstawicielka niemieckiego rządu nie figurowała w żadnym zestawieniu potencjalnych kandydatów opublikowanych w ciągu ostatniego roku.

Tęskno za Junckerem

Niemniej jednak nominacja Ursuli von der Leyen to dobra wiadomość dla Polski, przede wszystkim jeśli chodzi o unijną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa. To, że szefową Komisji zostaje minister obrony, zwiększa prawdopodobieństwo, iż tematyka ta znajdzie się w centrum uwagi przyszłej KE.
Co więcej, kurs owej polityki będzie zbieżny z polskim: von der Leyen daje gwarancję utrzymania szorstkiego kursu swojej dotychczasowej przełożonej wobec putinowskiej Rosji. Jeszcze w ubiegłym roku w wywiadzie dla „Bild am Sonntag” minister obrony mówiła, że nawet jeśli bardzo chciałaby lepszych stosunków z Rosją, to jasno widzi fakty: „Rosjanie zaanektowali Krym i duszą wschodnią Ukrainę, a pod ich bombami zostało pogrzebane Aleppo”.
Nad Renem wielu krytykuje von der Leyen za to, że słabo zarządza niemiecką armią – były szef Parlamentu Europejskiego Martin Schulz (socjalista) stwierdził wręcz, że jedynym kryterium wyboru na najważniejsze stanowisko w Brukseli jest bycie niekompetentnym ministrem. Niemka nie dała się też poznać jako szczególna orędowniczka zwiększenia nakładów na wojsko. Pomimo tego rozumie, że z niektórymi przywódcami należy rozmawiać językiem siły – w tym z Putinem.
Niemiecka minister obrony powiedziała kiedyś w wywiadzie, że chciałaby swoim wnukom zostawić Stany Zjednoczone Europy. Zdawała się więc dawać do zrozumienia, że interes europejski należy czasem postawić ponad interesami narodowymi w imię czegoś większego. Podobnego zdania jest również odchodzący ze stanowiska Jean-Claude Juncker. Były premier Luksemburga prezentował się jako wielki orędownik rozszerzenia Unii i przeciwnik wszystkich pomysłów, które doprowadziłyby do Wspólnoty kilku prędkości. W tym sensie był wielkim sojusznikiem Polski i państw naszego regionu. To również Juncker jako jeden z pierwszych w Brukseli – chociaż nigdy nie przyznał się do tego wprost – uznał, że unijna zasada „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” może mieć swoje granice. I granice te wyznaczył kryzys migracyjny. W każdym razie pozostawał większym zwolennikiem elastyczności w kwestii migrantów niż wielu innych europejskich polityków.
Być może Junckerowi łatwo było wyrażać te wszystkie opinie, ponieważ pochodzi z małego kraju. Von der Leyen wywodzi się z dużego kraju, który na ustalanych w Brukseli przepisach może tracić lub zyskiwać miliardy euro. Pytanie nie brzmi, czy federalistka wygra, ale czy w Warszawie nie zatęsknimy za kadencją Junckera.
Rząd oczywiście odtrąbił zwycięstwo, bo udało mu się utrącić niechcianą kandydaturę, ale jest to sukces tylko w takim sensie, w jakim sukces w wyścigu samochodowym odnosi kierowca, który dojechał na drugim miejscu od końca, ale chwali się unieszkodliwieniem bolidu rywala