Współczesna Polska przypomina orwellowską Oceanię – rządzoną przez seanse nienawiści, kult jednostki i manipulowanie historią.
Gdyby to naprawdę była wojna pozycyjna, byłoby zdecydowanie łatwiej. Okopy, jasne granice, wiadomo, kto jest kim i do kogo pruć. Niestety, polska debata publiczna coraz bardziej przypomina dynamiczną wojnę manewrową: tego samego dnia możemy być za, a nawet przeciw.
Pewien minister nakrzyczał na dziennikarza. Na żywo, w programie telewizyjnym. Powodów trochę miał, bo rzeczywiście redakcja, w której ów dziennikarz pracuje, ma nieortodoksyjne podejście do rozdzielania komentarza i informacji. Mimo wszystko jednak – wicepremier, minister kultury rugający dziennikarza – słaba sprawa.
W obronie zaatakowanego niezłomnie stanęli niezłomni. Szkoda tylko, że tej niezłomności zabrakło im rok wcześniej, kiedy ten sam minister, w tym samym studiu, obsztorcował dziennikarkę. Z kolei jej ówcześni obrońcy po roku uznali, że jednak można ganić redaktora w studiu.
Kolejny przykład to kwestia prawa do demonstrowania 13 grudnia i używania symboliki z czasów stanu wojennego. Ci sami, którzy dwa, trzy lata temu mówili o Polsce jako o kondominium, teraz oburzają się na opozycję za podważanie legalności demokratycznie wybranej władzy. Ci sami, którzy dwa, trzy lata temu bronili państwowości niczym Jasnej Góry (nie wiem, czy akurat w tym przypadku ta metafora jest najlepsza), teraz dzielnie rwą szaty w obronie zagrożonej demokracji.
Najgorzej jest jednak z komunistyczną przeszłością i grzebaniem w życiorysach. Raz można, a drugi raz nie. Jednym do twarzy jest z każdą legitymacją partyjną, a innych nawet odsiadka nie oczyści od oczywistego, choć nieudokumentowanego knucia z bezpieką.
Jednym do twarzy jest z każdą legitymacją partyjną, a innych nawet odsiadka nie oczyści od oczywistego, choć nieudokumentowanego knucia z bezpieką
Nihil novi – tak było, jest i będzie – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia itp. Pełna zgoda, ale tu chodzi o coś bardziej fascynującego. O to, że te same osoby w debacie publicznej mogą jednocześnie wygłaszać poglądy zupełnie ze sobą sprzeczne. Jak to możliwe? Z pomocą przychodzi nieoceniony George Orwell i jego „Rok 1984”.
Jednym z fundamentów życia w totalitarnej Oceanii jest dwójmyślenie. Polega ono na tym, by „mieć poczucie absolutnej prawdomówności, a jednocześnie wygłaszać umiejętnie skonstruowane kłamstwa; wyznawać równocześnie dwa zupełnie sprzeczne poglądy na dany temat i mimo świadomości, że się wzajemnie wykluczają, wierzyć w oba”.
Książka Orwella nie jest tylko dystopią przestrzegającą przed stalinizmem. Jest też opowieścią o tym, czym jest prawda, jak ważne jest upieranie się przy niej nawet wbrew wszystkim i w jaki sposób tę prawdę chce się nam z głowy wybijać.
W Oceanii robi się to dokładnie w ten sam sposób, co we współczesnej Polsce – poprzez seanse nienawiści, kult jednostki i manipulowanie historią.
„Najgorsze w Dwóch Minutach Nienawiści było nie to, iż człowiek czuł się zmuszony do takiego zachowania, ale że nie umiał się wręcz powstrzymać od przyłączenia do zbiorowego obłędu. Już po trzydziestu sekundach udawanie stawało się zbędne. Ohydna ekstaza strachu i mściwości, pragnienie mordu, zadawania tortur, miażdżenia kilofem twarzy płynęły przez całą grupę jak prąd elektryczny, przemieniając wszystkich wbrew ich woli w toczących pianę, rozwrzeszczanych szaleńców”.
Proszę porównać ten opis z tym, jak wyglądają polityczne dyskusje w mediach społecznościowych. Proszę zajrzeć na fora internetowe, przyjrzeć się krewkim demonstrantom jednej albo drugiej opcji. W tej wojnie nie bierze się jeńców. A jedynymi jej zwycięzcami są generałowie – partyjni liderzy, polityczni kacykowie, plemienni wodzowie. Dziennikarze i opinia publiczna, zamiast patrzeć im na ręce, żądać rozwiązywania rzeczywistych problemów, zajmują się wzajemnym obrzucaniem się błotem. Królują media tożsamościowe, w których bohaterami – najczęściej negatywnymi – są Tusk i Kaczyński. Niczym Wielki Brat i Goldstein z „Roku 1984”. Dla jednych obiekt miłości, dla drugich nienawiści. Plusowa i minusowa strona jednej baterii, która daje energię politycznemu sporowi prowadzącemu nas donikąd.
Pytanie, czy rzeczywisty Kaczyński i Tusk są jeszcze potrzebni, czy wystarczą jedynie jako symbole. W „Roku 1984” Wielki Brat i Goldstein najprawdopodobniej nie istnieją – są katalizatorami politycznych emocji. Również we współczesnej Polsce trzeba kogoś wciągnąć na sztandar, żeby móc wzajemnie się wyzywać od komunistów, jak działo się to na ulicach Warszawy parę dni temu, 13 grudnia.
Ale istotą, celem wzajemnej nienawiści przestały być jakiekolwiek racje, celem są już tylko ta nienawiść i wojna. Okładki z Kaczyńskim, okładki z Tuskiem. Wielka dobra zmiana kontra wielki zamach na demokrację – dwie fasadowe, potiomkinowskie narracje. Można żyć sporem, który nie rozwiązuje żadnego ze społecznych problemów Polski, ale – jak pisał Orwell – „jeżeli ktoś chce rządzić, rządzić nieprzerwanie, musi umieć burzyć w poddanych poczucie rzeczywistości”.
Aby zburzyć to poczucie, nie trzeba współcześnie dużo wysiłku. Jak twierdzi wielu badaczy mediów, żyjemy obecnie w czasach tak zwanej po-prawdy. W skrócie – rozwój mediów społecznościowych jako głównego źródła wiedzy o świecie sprawia, że w coraz większym stopniu informacje do nas docierające są dopasowywane nie do prawdy o świecie, ale do naszego o nim wyobrażenia. Filtrowane przez komputerowe algorytmy i siatkę znajomych przekazy trafiają do nas w takim tempie, że nie jesteśmy w stanie ich zweryfikować. Wbrew totalitarnym wzorcom sposobem na zakłócenie wiedzy o rzeczywistości okazuje się więc nie odcinanie od informacji, ale zalewanie nią odbiorców. W bełkocie, który nas ze wszystkich stron otacza, najlepiej przebijają się najbardziej wyraziste tożsamościowe przekazy. Powstaje dzięki temu sprzężenie zwrotne – wyznawcy jednego poglądu pozostaną głusi na argumenty drugiej strony, zapatrzeni i zasłuchani w słowa swoich politycznych kapłanów. A ci będą z radością sprawować rząd dusz, bo – jak pisał Orwell – „celem władzy jest władza”.
Kolejnym do niej kluczem jest historia. „Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość”. W Polsce to zdanie nabiera szczególnego wymiaru. Nie chodzi jedynie o dostęp do państwowych archiwów czy szkolnych programów. Chodzi o to, żeby swoim odbiorcom, swojemu elektoratowi, swoim wyznawcom narzucać swoją wizję historii. Dzięki temu i jedna, i druga strona może być przekonana, że to ona jest dziedzicem Solidarności. Komunistyczny prokurator może krzyczeć „precz z komuną”, a esbek skandować hasła o obronie wolności słowa i zgromadzeń. Stoczniowiec i górnik, którzy naprawdę strajkowali i walczyli, w tym pokrzykiwaniu pewnie nie wezmą udziału – zbyt zajęci są zmaganiem z rzeczywistością, z problemami socjalnymi i społecznymi, od rozwiązania których władza jednej i drugiej strony ucieka. Wyjątkowy jest chichot rządzonej przez polityków historii. O tym, jaka jest prawda, nie decydują ani fakty, ani praca historyka, ale polityczna potrzeba chwili. Jeżeli posła Piotrowicza atakuje opozycja, to znaczy, że trzeba rzucić się do jego stadnego bronienia i twierdzić, że przynależność do PRL-owskiego aparatu przymusu nie była taka zła. Jednocześnie polityczni przeciwnicy mogą zarzucać Piotrowiczowi hipokryzję, gdy ten kreuje się na obrońcę solidarnościowej opozycji, ale sami mogą nie zgadzać się na to, żeby Lechowi Wałęsie zadawać niewygodne pytania o to, co naprawdę stało się w pierwszej połowie lat 70.
Oczywiście i po jednej, i po drugiej stronie sporu nie brakuje ludzi rozsądnych, którzy chcą rozmawiać o rzeczywistości. Którzy po cichu, w prywatnej rozmowie, zażartują o psycho-prawicy. O oderwanej od rzeczywistości opozycji. Ale to uwaga rzucona gdzieś na boku. Żeby nie zostać nazwanym „symetrystą” albo „targowiczaninem”, który równą miarę przykłada do „swoich”, jak i do „tych drugich”.
I tak żyjemy w tej wzajemnej szczujni, wyzywając się na Facebooku, Twitterze, kłócąc się często, nawet w rodzinach, o kompletne bzdury. W świecie, który stawia przed Polską największe wyzwania od dziesięcioleci. W momencie, w którym rozpada się model integracji europejskiej, w której nasz dostęp do rynku towarów i usług Unii może za chwilę być niepełny, w którym swoboda przepływu osób może być ograniczona, nasza europejska debata sprowadza się do tego, kto kogo bardziej obsmarował w Brukseli, a nie powinien był. W sytuacji, w której zaczyna nam grozić wojna, kłócimy się o to, kto jest większym patriotą, a stoi po stronie targowicy. Zamiast rozwiązywać strukturalne problemy biedy i rynku pracy przerzucamy się bzdurnymi hasztagami – w stylu #polskawruinie.
Nie żyjemy w państwie totalitarnym – co to, to nie. Totalna jest nasza wojna polityczna. Totalna w zanegowaniu prawa drugiej strony do udziału w sporze i totalna w sposobie kontrowania własnych zwolenników politycznych.
I oby, tak jak systemy totalitarne, taka polityka skończyła tam, gdzie jej miejsce– na śmietniku historii.