W latach 90. śmieliśmy się z leczenia aurą i świecowania uszu metodą Indian Hopi. Dziś płacimy za toksyny, trujące zioła i rytuały, które prowadzą nas na granicę życia i śmierci.
Na zdjęciu widać oczy. Niemal tylko oczy. Granatowe, prawie czarne. Duże i rozgorączkowane. Przerażone. Poza oczami nie ma niemal nic. Tylko rozmyte, białe tło i przylepione do twarzy kosmyki ciemnych włosów. Łucja wie, co się za tym niewyraźnym tłem kryje. Ból oraz niemiłosierne cierpienie. Trzyma zdjęcie w szufladzie. Po to, żeby raz na jakiś czas na nie spojrzeć. I zrozumieć, co sobie robiła.
Cztery lata temu przeżyła zawód miłosny. To wtedy usłyszała, że mogliby być dalej razem, gdyby „coś ze sobą zrobiła”. Na przykład schudła. Jej sześćdziesiąt parę kilo, które przez lata uważała za normalną wagę dla dorosłej kobiety, nagle urosło do niebotycznych rozmiarów. Patrzyła w lustro i zamiast zadbanej 30-latki, widziała zniekształconą osobę. Diety nie wchodziły w grę, bo trwałyby za długo. Na operację żołądka i wszczepienie balonika nie kwalifikowała się. Waga była za niska. Lekarz, który na nią spojrzał, popukał się tylko w głowę. „Z czego chce pani chudnąć?”. Ale potrzebowała czegoś. Wtedy przeczytała w sieci, że najszybciej można schudnąć po mieszance pewnych chińskich ziół.
Zaczęła szukać dostawcy. I znalazła. Twierdził, że sprowadza zioła prosto z Chin i że sam dobiera proporcje. Oczywiście według starej rodzinnej receptury. Inne proporcje na trądzik, inne na łysienie plackowate, jeszcze inne na błyskawiczne chudnięcie. Zapisała się na listę. Czekała miesiąc, bo popyt na zioła okazał się ogromny.
Mężczyzna, z którym spotkała się na stacji metra Wierzbno w Warszawie, by odebrać zioła, nie był Chińczykiem. Miał za to brud za paznokciami, ale przecież forumowiczki go polecały. Był z polecenia. Ona była z polecenia. Wręczył jej reklamówkę z papierową torebką w środku i instrukcją zaparzania. Łucja wręczyła mu kopertę. W środku było tysiąc złotych.
Za potrzebą
Doktor Ewa Moroch, psycholog z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu, od dawna przygląda się okolicznościom, które pchają ludzi do wyboru ryzykownych działań mających poprawiać czy wręcz uratować zdrowie. I wie jedno: nie należy szukać w nich logicznego wytłumaczenia. Potrzeb, pragnień, zagubienia – tak, ale nie racjonalnego podejścia. – Na pewno duży wpływ ma filozofia New Age. Ktoś, kto daje się leczyć żabie czy tajemnemu naparowi z ziół, buduje wokół siebie poczucie, że może więcej. My wiemy, że nie tędy droga. Jednak osoby zafascynowane poszukiwaniem inności wierzą w powrót do źródeł. Nawet do szamanizmu. I dopóki to eksperymentowanie nie przekłada się niemalże na samobójstwo, można uznać, że nie ma w nim nic złego. Można tańczyć wokół ogniska. Ale jeśli ktoś namawia chorych na nowotwory na przerwanie leczenia konwencjonalnego, to mamy do czynienia z absolutnym przekroczeniem granic – mówi.
Łucja odmierzała zioła co do grama i piła pięć filiżanek naparu dziennie. Choć na kartce było napisane, żeby nie przekraczać trzech. Jednak uznała, że tak szybciej zbije wagę. Już po pierwszym dniu nie mogła wyjść z domu. Tak ją czyściło. „To dobry objaw. To znaczy, że działa” – cieszyła się. Kolejne dni były tylko gorsze. Pojawił się silny ból w podbrzuszu. Nie mogła jeść, ledwo co piła. Wodę i chiński napar. Na zmianę. W pracy powiedziała, że jest chora i zostanie w domu. Może tydzień, może dwa. Piątego dnia dostała brunatnych plam na rękach, a ból był tak silny, że ledwo dała radę zadzwonić do koleżanki. Ta zawiozła ją do szpitala.
Diagnoza: perforacja w obrębie jamy brzusznej, konieczna natychmiastowa operacja.
Kiedy obudziła się w szpitalnym łóżku, czuła, że coś jest nie tak. Brzuch był wzdęty, miejscami zasiniony. Pojawiło się zakażenie. W szpitalu robili, co mogli. Leczyli ją antybiotykami, ale stan zapalny był zbyt silny. W rezultacie skończyło się wycięciem kawałka żołądka. Lekarze na kolegiach zachodzili w głowę, jak do tego doszło. Cudem udało się uniknąć stomii. Do końca życia będzie na diecie. Ktoś ze znajomych doradził, żeby oddała „cudowne ziółka” do badania. Okazało się, że w składzie – poza zasuszonymi chwastami bynajmniej nie chińskiego, ale polskiego pochodzenia – znajduje się też kasztanowiec zwyczajny i naparstnica. Rośliny uchodzące za trujące. – Chciałam zgłosić faceta na policję, lecz jego telefon już nie odpowiadał. Nie do namierzenia był także przez internet. To mój błąd, za który będę płacić do końca życia.
Owszem, schudła. W sumie 15 kg. Przy okazji wypadła jej większość włosów, a na skórze zostały stałe przebarwienia.
Co nas nie zabije
Część osób, zdaniem psychologów, traktuje aplikowanie sobie tajemniczych substancji czy uczestnictwo w nietypowych, szaleńczych wręcz, rytuałach jako swoiste ekstremum. Próbę zmierzenia się z własnym ciałem, z wytrzymałością na ból. Wyzwanie. Według jednych opinii takie osoby odczuwają nieustanny głód duchowości. Wciąż szukają nowych praktyk i duchowych przewodników. Według innych – wykazują się pewnego rodzaju ułomnością. Są słabe, można wmówić im dosłownie wszystko. Już samo powołanie się na dziedzictwo lasów amazońskich intryguje i kusi. Tak kusił też rytuał kambo – niekwestionowany hit warsztatów medycyny naturalnej w ciągu ostatniego roku. Hitem był do połowy listopada. Do śmierci 30-letniej kobiety, uczestniczki zbiorowej ceremonii zorganizowanej w jednej z siłowni w Grodzisku Mazowieckim.
Przez ostatni rok w kambo uczestniczyło w Polsce niemal tysiąc osób. Ile z nich zaczęło po kambo chorować, nie do końca wiadomo. Wiadomo za to, że krótko po tragedii w Grodzisku strony reklamujące wydzielinę amazońskiej żaby – mającej być cudownym specyfikiem na zdrowie i urodę – zostały zablokowane.
– Wiele osób odczytuje skutki uboczne jako swoiste działanie pozytywne, jako pozbywanie się toksyn, dobre reagowanie na wydzielinę – mówi Marta, która kilka miesięcy temu wzięła udział w rytuale kambo. I już po kilku minutach wiedziała, że nie zrobi tego nigdy więcej. – Namówiła mnie znajoma z pracy. To miała być forma detoksu. Przygotowania organizmu na nadejście wiosny, otwarcie się na nowe znajomości i nowe wyzwania. Miałam wtedy słabszy czas, byłam wyjątkowo podatna na wszelkiego rodzaju cudowne recepty na szczęście – opowiada. – Koszt nie był wysoki, niewiele ponad 200 zł, taniej niż zabieg w spa. Było nas kilkanaście osób. Prowadzący położyli nas na materacach. Przy każdym stała dosyć pokaźna miska. Bo niektórzy wymiotują tylko 20 minut, inni dwa razy dłużej, a rekordziści potrafili „wyrzucać” z siebie i przez kilka godzin. W przerwach między torsjami asystenci aplikowali nam wprawdzie wodę, ale to tylko potęgowało wymioty. To był jeden wielki koszmar. Wymiotowałam ponad 40 minut i nie byłam w stanie wyjść stamtąd o własnych siłach. Kiedy przyjechał po mnie mąż, przeraził się. Mówiłam, że idę na detoks, ale byłam opuchnięta, ledwo artykułowałam słowa. Dochodziłam do siebie przez kolejnych kilka dni.
Zatrucia, niedowłady, a nawet śmierć to za mało, żeby odstraszyć miłośników kamboterapii. Ślepo wierzą, że na podobieństwo rdzennych plemion Amazonii wydzieliną żaby wzmocnią układ odpornościowy, poprawi czujność, nastrój, a nawet wyleczą z alzheimera, parkinsona, depresji, migren, nowotworów, boreliozy czy AIDS. Problem w tym, że spośród 200 substancji zawartych w wydzielinie żaby niemal połowa jest silnie toksyczna. Poza tym nie wiadomo, co tak naprawdę aplikowane jest uczestnikom rytuałów z dala od Amazonii. Wydzielina żaby czy syntetyczny odpowiednik? Wiadomo, że 30-latka, która zmarła w Grodzisku, po detoksie miała ogromny obrzęk mózgu i niewydolność krążeniowo-oddechową.
„Kochani! Ludzie umierają czasami od podania paracetamolu. Co oznacza, że ryzyko zawsze występuje. Jeśli chodzi o kambo, to zakłada się, że jedna osoba na milion może być uczulona lub może wykazać się nietypową wrażliwością na medycynę, dlatego ważne, aby pierwsza aplikacja poprzedzona była próbą histaminową – napisali po tym tragicznym wydarzeniu twórcy polskiego kambofanpage’a na FB. – Proszę, nie zapominajcie, że na bezpieczne podanie medycyny oraz przebieg procesu oczyszczania składa się wiele czynników. Ważne, aby przyjmować medycynę od ludzi z przekazem ze źródła, czyli z ojczyzny Sapo, tj. Lasów Amazońskich. Aby zminimalizować ryzyko, korzystajcie z usług ludzi z polecenia i unikajcie ceremonii zbiorowych, aplikacja powinna się odbywać 1 do 1”.
Herbata ze srebrem
Jako wyjątkowo silny antybiotyk srebro koloidalne ma niszczyć wszystko co złe w naszym organizmie, bez wpływu na tzw. chemię ciała. Ma wspomagać wzrost kości i zabijać bakterie oraz patogeny, w tym gronkowca złocistego. Ma pomóc zwalczać trądzik, alergię, zapalenie jelita grubego, raka skóry, kiłę i zapalenie wyrostka robaczkowego. Problem w tym, że nawet nietoksyczna substancja przyjmowana w niekontrolowany sposób, a przede wszystkim pozyskana z mało pewnego źródła (np. aukcji internetowej), może prowadzić do powikłań. A jak wykazały jedne z ostatnich badań przeprowadzonych m.in. przez australijskich naukowców – u osób uczulonych nawet do śmierci.
Argyria, srebrzyca, to najłagodniejszy skutek uboczny spowodowany nadmiernym przyjmowaniem srebra koloidalnego. Skóra osoby z argyrią, na którą padnie słoneczne światło, nabiera sinego lub sinoszarego koloru. Wprawdzie, według zapewnień Amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska, wyższa zawartość srebra w organizmie nie powinna powodować nowotworów ani innych poważniejszych chorób, jednak pod wpływem kumulacji srebra w organizmie może dojść do chorób nerek, wątroby czy stwardnienia tętnic.
Wojtek też czytał te wyniki. Dlatego przyjmował podwójną dawkę koloidalnego srebra dziennie. Chciał w ten sposób pozbyć się trądziku różowatego i uodpornić przed podróżą do Azji. Nie przewidział tylko, że może być na srebro uczulony. Wylądował w szpitalu niemalże w stanie wstrząsu anafilaktycznego. Z opuchniętym gardłem, wysypką i na granicy śmierci. Miał i tak więcej szczęścia niż inny młody mężczyzna, który tak mocno leczył przeziębienie końskimi dawkami jeżówki purpurowej, że doprowadził do martwicy wątroby. Nie udało się go uratować.
Dlaczego mimo ostrzeżeń lekarzy o bardzo ostrożnym dawkowaniu naturalnych specyfików sięgamy po nie bez namysłu? Według Barbary Michno-Wiecheć, psycholożki i psychoterapeutki, korzystanie z różnego rodzaju dziwacznych i niebezpiecznych zabiegów paramedycznych, choć łączy się z wysokim ryzykiem, to również z pewnego rodzaju wyjątkowością. – Sprawdzone metody dla niektórych przestają być atrakcyjne. Jeśli dana osoba ma silną potrzebę wyróżniania się w grupie społecznej, to w jej poczuciu, im bardziej wyszukany sposób na zaistnienie, tym większe uznanie. To z kolei pokazuje ogromną wewnętrzną pustkę, której zapewne nawet sama sobie nie uświadamia lub chce ją zagłuszyć. To smutne, gdy ktoś w bezsensowny i niepotrzebny sposób ryzykuje własne życie lub zdrowie – mówi.
Jak podkreśla Michno-Wiecheć, korzystanie z takich zabiegów ma na celu także zapewnienie odpowiedniego poziomu adrenaliny: – Takie praktyki rozwijają się niewinnie, lecz apetyt wzrasta, gdy rosną emocje. To również pokazuje, że codzienność jest trudna do zniesienia, że potrzeba dodatkowych bodźców, by uatrakcyjnić sobie życie. Podobnie jest w sytuacji uzależnienia od alkoholu, narkotyków.
Doktor Moroch wskazuje z kolei także na swojego rodzaju pułapki myślenia, w które wpadają zwolennicy powrotu do szamańskich rytuałów. – To po prostu nadmierny optymizm. A nie bez przyczyny mamy w sobie pesymizm. Bo nie możemy wmawiać sobie, że starość to tak naprawdę wciąż młodość, otyłość to inna szczupłość, a wstrzykiwanie jadu żaby jest zdrowe. Jakiekolwiek formy radykalizowania są bardzo niekorzystne i powodują, że wpadamy właśnie w pułapkę nadmiernego optymizmu – ostrzega dr Moroch. – I jesteśmy przekonani, że kalecząc i wystawiając ciało na próbę, tak naprawdę dajemy mu nową młodość.
Podziękuj roślinie
Czy właśnie potrzebą inności można wytłumaczyć rozmowy z roślinami? Jak czytam na jednym z blogów: „Bratnie dusze naszych roślinnych przyjaciół mogą jednak pomóc. Zażywając roślinę (w postaci surowej, suszonej, wywaru, intraktu), łączymy się tak naprawdę z jej dewą, która wspomaga działanie struktury chemicznej”. To ma być właśnie sekret szamanizmu. „Moi Kochani! Nic się nie dzieje przypadkiem, również nasze spotkanie z rośliną ma swoje magiczne przyczyny! Jak się wtedy zachować? Ważna jest nasza otwartość, umiejętność komunikacji. Nawiązujemy z roślinką kontakt mentalny, jeśli intuicyjnie czujemy, że ona nas w jakiś sposób przyciąga, »pytamy ją«, czy możemy ją zerwać. Nie zapomnijmy podziękować roślinie za to, że ofiarowała nam swoje istnienie! Dziękowanie roślinom to bardzo stara praktyka ludowo-magiczna, ma wielkie działanie symboliczne i oddziałuje na nas samych, czyniąc z procesu zbierania roślin prawdziwy, doniosły rytuał, który również programuje naszą podświadomość i wspomaga działanie rośliny”.
Jedną z takich cudownych roślin ma być ayahuasca. Uzyskiwany z niej wywar miał być używany przez szamanów jeszcze za czasów Inków. W Polsce składniki używane do przygotowania ayahuaski są nielegalne, dlatego ceremonie picia naparu odbywają się w podziemiu. Na taką ceremonię nie można wejść, ot tak, z ulicy. Wszystko odbywa się z polecenia. Znajomi znajomych poznają mnie z jednym z wyspecjalizowanych szamanów z Peru przebywających w Polsce. Za 650 zł mogę zafundować sobie psychodeliczny karnawał. Wywar z ayahuaski zawiera DMT, która ma silne działanie halucynogenne. Indianie podczas ceremonii picia ayahuaski wchodzą w trans, nawiązując kontakt ze swoimi przodkami i otrzymując od nich wskazówki, jak się leczyć i jak żyć. Zmęczeni biznesmeni, wypaleni pracownicy agencji reklamowych na ayahuaskim haju mają odnaleźć wenę.
Czy picie ayahuaski w warunkach warszawskich sprzyja pozbyciu się chorób i wzniesieniu się na psychiczne wyżyny? Swego czasu jedna z rodzimych piosenkarek przekonywała, że to właśnie dzięki ayahuasce wyleczyła się z boreliozy. W sieci można znaleźć setki przykładów odmiany życia po ayahuasce, osiągnięcia życiowych sukcesów – miłosnych, zawodowych i wszelkich innych. Czy jednak są to wyznania jeszcze na ayahaju, czy udokumentowane zalety spożywania tajemnego naparu, nie wiadomo.
Zdaniem dr Moroch wszystko dlatego, że rynek niczym radar reaguje na potrzeby konsumentów. Gdyby nie było zapotrzebowania na inność, ekologię, powrót do przeszłości, nie powstawałyby kolejne firmy, gabinety czy grupy oferujące warsztaty naprawcze ciała i duszy. Gdyby nie silna wiara i przekonanie, że niemożliwe nie istnieje, nie rozwijałby się też czarny rynek usług czary-mary.