Na wpół wypalony papieros, ślad po szmince na szklance z wodą, wilgotny ręcznik. To ostatnie, co po nich zostaje, zanim rozpłyną się we mgle. Nie chcą, żeby ich szukać.
Każdego roku znika jedno małe miasto. Ponad 20 tys. osób przepada jak kamień w wodę. Część popełnia samobójstwa, część pada ofiarą przestępstw. Jednak coraz więcej osób znika świadomie. Żeby zostawić za sobą kłótnie małżeńskie, niewdzięczne dzieci, kredyty we frankach szwajcarskich i zaległości podatkowe. Żeby rozpocząć nowe życie. Wychodzą z domu po papierosy, gazetę, masło. Z dokumentami, w cieplejszej kurtce albo w domowym dresie, z drobnymi w kieszeni.
Rodziny szukają ich latami. I chociaż wiele wskazuje na to, że zaginieni celowo odcięli się od poprzedniego życia, to ci, którzy zostali, wciąż się łudzą. Że tamci się odnajdą. Mogli przecież zachorować, stracić pamięć. Cokolwiek. Bo lepiej myśleć, że mimo wszystko gdzieś są. Cali i zdrowi. – Rodzinom bardzo trudno zrozumieć, że mąż, żona, siostra czy córka po prostu już nie chcą z nimi być. To coś, co nie mieści się w głowie. Ale choć może się to wydać szczeniackie i godne potępienia, to dla wielu ucieczka wydaje się jedynym sposobem na nowy start. Zdarza się, że po kilku miesiącach wolności zaginieni-niezaginieni popełniają samobójstwa. Bo nowe życie, które miało być lepsze, nie okazało się takie, a ból, jaki zadali bliskim znikając, nie daje spokoju – opowiada mi jeden z policjantów zajmujących się sprawami zaginięć.
Już nie chcę z wami być
Paweł od dawna chciał zniknąć. Bardzo chciał. Zawsze mówił, że ma już dość. Bo dla rodziny wciąż za mało zarabiał, kupował za mało fajne rzeczy i coraz mniej fajnie wyglądał. No to – mówił – skoro wam ze mną tak źle, to wyjadę i już nie wrócę. I wtedy się przekonacie, jak wam będzie beze mnie.
– Wszyscy tak gadają, jak mają kryzys. Że najchętniej ukryliby się przed całym światem czy przed rodziną. Ile w tym zwykłego gadania, a ile prawdy, nigdy nie wiadomo – dodaje jeden z policjantów. – Rodziny często bagatelizują zarówno sygnały świadczące o kryzysie w ich rodzinie, jak i te, które mogą świadczyć o poważnych problemach bliskiego, depresji, skłonnościach samobójczych.
Ale w końcu to nie Paweł zniknął z ich życia. Tylko Magda. Jego żona. Ostatnie, co do nich powiedziała na sobotnim obiedzie: „Jak wam nie smakuje, to następnym razem sami sobie zróbcie!”. Trzasnęła drzwiami i wyszła z domu. Myśleli, że to zwykłe babskie paplanie. Wszystkie przecież tak mówią po złości. Straszą i wygrażają. Ale godziny mijały, a Magda nie wracała. – Była sobota, jesień jak teraz. Myśleliśmy, ja i nasz 17-letni syn, że poszła odreagować, na zakupy czy do fryzjera. Na kawę do koleżanki. Wieczorem wysłałem jej SMS-a: Kochanie, kiedy wrócisz? Cisza. Uznałem, że nocuje u znajomych, często tak robiła, jak się kłóciliśmy. I że wróci, zanim się obudzimy – opowiada Paweł.
Ale rano Magda nie wróciła. Ani w południe, ani wieczorem. – Obdzwoniłem wszystkich znajomych, potem szpitale. Nie było żadnego wypadku z udziałem kobiety o rysopisie Magdy. W końcu przełamałem opór i zgłosiłem zaginięcie na policję. Opór był, bo cały czas miałem w uszach jej gniewne słowa i tylko sobie wyobrażałem, jak mi nawciska kiedy wróci – dodaje.
Ustalono jedynie, że Magda po wyjściu użyła karty. W bankomacie przy ich osiedlu. Pobrała w sumie 5 tys. zł. Czyli niemal wszystko, co miała na koncie. Chociaż wyszła tylko w samej kurtce, okazało się, że w domu nie ma też jej dokumentów, paszportu ani ulubionej biżuterii. – Nie układało nam się. Magda zarzucała mi, że nie mam głowy do interesów, że wciąż ktoś mnie roluje. Że ona utrzymuje dom i że ma już wszystkiego dosyć. Ale to mówiła jakiś czas temu. Nie zostawiła listu z wyjaśnieniami, e-maila, SMS-a, niczego. Telefon był już odłączony. Ze skrzynki e-mailowej do dzisiaj dostaję zwroty z jej adresu – dodaje Paweł.
Przez cały ten czas był strach. On przeszedł załamanie nerwowe, syn o mało nie został wyrzucony ze szkoły, bo wagarował. Niewiedza była najgorsza. Bo mogło wydarzyć się wszystko. – Potrafię sobie tylko wyobrazić, co muszą czuć rodziny, których bliscy są zaginieni przez całe lata – mówi dziś Paweł. Kilka miesięcy po zaginięciu dostał wezwanie na komendę. Tam dowiedział się, że Magda żyje. Że nic jej nie jest, ale nie chce mieć już nic wspólnego z dawnym życiem. Że chce rozwodu. Woli myśleć, że zostawiła ich dla kogoś. Że się zakochała, wpadła po uszy. Tak jest choć trochę łatwiej.
Rzeczy Magdy oddał do PCK. Rozwód ustanowiono zaocznie, tak samo jak powierzenie mu wyłącznych praw rodzicielskich. Magda nigdy w sądzie się nie pojawiła. Paweł przeprowadził się z synem na drugi koniec Polski. Zaczęli od nowa.
Nie szukajcie mnie
Tylko ułamek z takich świadomych uciekinierów potwierdza, że żyje, lecz już nie chce mieć kontaktu z poprzednim życiem. Niewielu stać na anonimowy sygnał, że jest OK. Tylko żeby ich nie szukać. – Bo zazwyczaj uciekają od czegoś. Od długu, małżonka, przemocy. Niewielu jest takich porządnych, którzy w jakikolwiek sposób myślą o tym, co wydarzy się po ich zniknięciu i na co narażają bliskich – przyznaje anonimowo jeden z policjantów z Małopolski.
Większość zaginionych figuruje więc w bazie zaginionych latami. A policjanci i rodziny ich szukają. – A wystarczy potwierdzić swoją tożsamość i podpisać oświadczenie, że taka osoba uważana za zaginioną nie życzy sobie dalszych poszukiwań przez rodzinę. Policja czy inne służby weryfikujące oświadczenie mają obowiązek zachować w tajemnicy obecne miejsce pobytu – wyjaśnia podkomisarz Konrad Gajda z Centrum Poszukiwań Osób Zaginionych Komendy Głównej Policji. – Dopóki jednak zaginiony sam się nie zgłosi, to nie wiemy, czy rzeczywiście chciał zniknąć, czy też padł ofiarą przestępstwa albo wypadku. Mógł przecież wybrać się na samotną wyprawę do opuszczonego bunkra, tam skręcić nogę i umrzeć z głodu i pragnienia. Dlatego dopóki nie ma ani zwłok, ani zgłoszenia, że dana osoba żyje, dopóty figuruje jako zaginiona.
Także eksperci z Fundacji Itaka od lat zajmującej się poszukiwaniem osób zaginionych podkreślają, że znak życia odbierają od zaginionych rzadko. A przecież można przesłać informację za pomocą formularza internetowego lub telefonu na infolinię Itaki. Osoby odbierające taki znak życia zadają proste pytania dla potwierdzenia tożsamości. O imię psa, nazwę szkoły, ale też bardziej intymne szczegóły dotyczące rodzinnego życia, które powinna znać zaginiona. – W Itace szanujemy wolność każdego człowieka i jego prawo do decydowania o sobie. W takiej sytuacji informujemy zaginioną osobę, kto jej szuka i kto prosi o kontakt. Rozmawiamy, lecz nie zmuszamy do kontaktu. To musi być dobrowolna decyzja – podkreśla fundacja.
Tak było niedawno z 18-latką ze Złotego Stoku, której szukały policja, Fundacja Itaka oraz wszystkie możliwe media społecznościowe. Dziewczyna wyjechała do Niemiec, skąd poinformowała, że nie chce utrzymywać dalszych kontaktów z rodziną, i prosiła o uszanowanie jej decyzji.
Z pieniędzmi można wszystko
Podczas gdy w 2013 r. policja odnotowała ponad 20,4 tys. zgłoszeń o zaginięciach, z czego 19,3 tys. zostało potwierdzonych, tak rok później zaginęło już ponad 20 tys. osób. Podobnie było w roku ubiegłym. Z kolei tylko do końca sierpnia tego roku odnotowano ponad 18 tys. zgłoszeń, z czego ponad 13 tys. osób rzeczywiście zaginęło.
Policjanci przyznają, że najtrudniej jest z tymi, którzy nie chcą być odnalezieni. Takie osoby potrafią bez dokumentów wyjechać z kraju, zmienić tożsamość, wygląd i sprawić, że nikt wokół się nie zorientuje, że wyjechali z własnej woli. Tylko niektórzy robią przed wyjazdem porządki w starym życiu. Po ich zniknięciu okazuje się, że został sporządzony testament, że przedłużono polisę ubezpieczeniową na mieszkanie, samochód. Teoretycznie rodzina zostaje więc zabezpieczona. A zaginiony zaczyna na nowo. Zazwyczaj gdzieś daleko. Choć niekoniecznie. Bo nawet w świecie ulicznego monitoringu i internetu można dzisiaj zniknąć bez śladu. – Jeśli osoba chce zacząć nowe życie, a ma pieniądze i wie, kogo pytać, to spokojnie może przedostać się dzisiaj na drugi koniec świata niemal niezauważona – przyznaje podkomisarz Gajda.
Policjanci twierdzą, że z różnego rodzaju danych można wnioskować, że coraz częściej zaginięcia świadome są powodowane przez problemy finansowe, zadłużenia, kredyty czy utratę pracy. Bo łatwiej jest zniknąć niż stawić czoło problemom. – Wyrobienie lewych dokumentów, pożyczki na fałszywki i zmiana wyglądu są dużo prostsze niż kiedyś. Wystarczy tylko odpowiednia ilość gotówki albo konto w zagranicznym banku, o którym bliscy nie mają pojęcia – przyznaje jeden z policjantów. – Do tego stopnia, że zaginionego można tak naprawdę zidentyfikować tylko na podstawie badań DNA. Kiedy już nie żyje.
Obecnie każdy zabezpieczany materiał genetyczny jest wprowadzany do bazy DNA, ale przez całe lata do bazy trafiały tylko dane z wyjątkowych spraw o podłożu kryminalnym. Tak też było w przypadku zaginionej przed laty 20-letniej Moniki B. ze Zgierza. W lipcu 1997 r. młoda kobieta, po 8-miesięcznym pobycie w zakonie sióstr karmelitanek w Łodzi, przepadła bez wieści. Mówiono, że zamierzała wrócić do domu. Że wszystko było w porządku, Monika była w doskonałej formie i miała wiele planów. Co wydarzyło się po drodze, nigdy nie udało się ustalić. Poszukiwania komplikowało to, że rodzina zgłosiła zaginięcie dopiero miesiąc po opuszczeniu przez nią zakonu. Bo jak się okazało, nie wiedzieli o jej powrocie. Siostry zakonne z kolei wyszły z założenia, że Monika już dawno jest w domu. Z miesięcznym opóźnieniem dziewczyny szukano m.in. po szpitalach oraz noclegowniach dla bezdomnych. Bez skutku.
Dopiero 10 września tego roku wyjaśniono, co się stało z Moniką B. Po wielu ponownych przesłuchaniach ustalono, że kobieta mogła paść ofiarą przestępstwa lub popełnić samobójstwo. Przeanalizowano kilkaset nierozwiązanych spraw z całej Polski. Badania DNA potwierdziły niemal na 100 proc., że zaginiona Monika była tą samą kobietą, która zginęła na torach kolejowych pod Warszawą.
Każda minuta
Także od niedawna, bo dopiero od trzech lat, przy Komendzie Głównej Policji działa Centrum Poszukiwań Osób Zaginionych oraz Mobilne Centrum Wsparcia Poszukiwań – bus wyposażony m.in. w agregat prądotwórczy, noktowizory, termowizory, trackery GPS, systemy map oraz sprzęt do udzielania pomocy medycznej. Z roku na rok poprawia się też współpraca z innymi służbami publicznymi, jak strażnicy leśni, strażnicy miejscy etc. Kiedyś policjanci w większości szukali zaginionych na własną rękę. – Dzisiaj korzystamy m.in. z dronów wyposażonych w kamery termowizyjne oraz z pomocy specjalnie wyszkolonych psów. W ogóle w ciągu ostatnich dziesięciu lat zmieniło się w poszukiwaniach wszystko, łącznie z informowaniem policji przez placówki medyczne o przebywaniu w nich osób o nieustalonej tożsamości. Bo często wśród tych właśnie osób odnajdują się zaginieni – dodaje podkomisarz Gajda.
Dlaczego więc mimo wielu zmian Najwyższa Izba Kontroli krytycznie oceniła w 2015 r. system poszukiwania zaginionych? NIK stwierdziła, że choć system jest spójny, to procedury bywają niedokładnie stosowane przez niewystarczająco przeszkolonych funkcjonariuszy. Z raportu izby wynikało, że w niemal połowie jednostek policji objętych kontrolą policjanci nie potrafili nadać zgłaszanej sprawie odpowiedniej kategorii. I zazwyczaj przypisywali zaginionego do zbyt niskiej kategorii, co automatycznie oznacza inny, mniej intensywny tryb poszukiwań.
Ale czy to wyłącznie wina klasyfikacji, czy raczej nieświadomości społeczeństwa, które nie do końca wie, jak zachować się w przypadku zaginięcia bliskiej osoby? – Mało kto przebywa z rodziną niemal cały czas, ludzie wychodzą do pracy, na wielogodzinne zakupy, do znajomych. To wszystko sprawia, że zaginięcia wychodzą na jaw dużo później. To, że ojciec rodziny wyszedł rano i przez cały dzień się nie odzywał, nie jest w obecnych czasach czymś podejrzanym. A potem okazuje się, że do pracy nigdy nie dotarł. Tyle że minęło już kilkanaście godzin od chwili, gdy był widziany po raz ostatni – dodaje jeden z policjantów.
– Każde zgłoszenie o zaginięciu musi być odpowiednio zaklasyfikowane. Do kategorii pierwszej trafiają dzieci, osoby starsze, chore oraz wszyscy ci, co do których istnieje podejrzenie utraty zdrowia lub życia – wyjaśnia podkomisarz Gajda. – We wszystkich tych sprawach liczy się każda minuta od zaginięcia.
Tymczasem wiele tych cennych minut jest bezpowrotnie marnowanych. Wciąż pokutuje błędne przeświadczenie, że zaginięcie można zgłosić na policję po upływie 24 godzin lub nawet 48 godzin. – To nieprawda, ponieważ zaginięcie można, a nawet powinno zgłosić się nam natychmiast. Nawet jeśli nastolatek odnajdzie się po 20 minutach w szafie, a mąż po kilku godzinach u kolegi. Nie ma nic złego w powiadomieniu policji, że ktoś zaginął, a potem w odwołaniu akcji. Za zgłoszenie nie grożą żadne konsekwencje. Bo jeśli nastolatek czy osoba z depresją jednak nie odnajdzie się w pobliżu domu, to może okazać się, że te pierwsze 20 minut było kluczowe dla akcji poszukiwawczej – podkreśla Gajda.
Umarli nie muszą płacić
Dodatkowym problemem, który może mieć wpływ na zgłaszanie zaginięć, jest brak regulacji prawnych gwarantujących pozostawionym rodzinom pomoc i ochronę. Jak informuje Itaka, jeśli zaginie mąż i ojciec rodziny, żona nie może sprzedać jego samochodu, wyrobić dzieciom paszportu, nie ma dostępu do jego konta bankowego. Ma też trudności z przeprowadzeniem podziału majątku. Wiele rodzin w wyniku zaginięcia osoby bliskiej znajduje się w sytuacji kryzysowej, trudno się więc dziwić, że mają wątpliwości, czy lepiej zaginięcie zgłaszać, czy też nie.
– Trzeba im pomóc w uzyskaniu renty, ustaleniu opieki nad dziećmi. Jeśli dodatkowo małżonek zaciągnął zobowiązanie za zgodą drugiego, wierzyciel może żądać zaspokojenia także z majątku wspólnego małżonków. Brak zgody też nie gwarantuje spokoju. Wierzyciel i tak może żądać zaspokojenia z majątku osobistego, wynagrodzenia za pracę lub dochodów – informuje Itaka. – A wielu tzw. świadomych zaginionych właśnie przed długami ucieka, licząc, że jeśli kredyt lub pożyczka jest na niego, to po jego zaginięciu zostanie umorzony – dodaje jeden z policjantów.
Tymczasem jak pokazuje życie, status zaginionego wcale nie chroni rodziny przed konsekwencjami zaciągniętych długów. Taki przypadek miał miejsce dwa lata temu, gdy jeden z operatorów komórkowych postanowił ściągnąć kilkunastotysięczny dług od zaginionego 12 lat wcześniej mężczyzny. Rodzina dostała informację o egzekucji komorniczej. W sytuacji gdy bliscy szaleją z niepokoju, zadając bez końca pytanie, gdzie on/ona jest, wizyta komornika jest jak uderzenie obuchem. Do Itaki zgłasza się mnóstwo osób przerażonych wizją zajęcia mieszkania, pensji i wszystkiego, co mają. Bo może i zaginiony chciał dla nich dobrze, znikając ze wspólnego życia, ale niestety długi razem z nim nie zniknęły. Dlatego Itaka na bieżąco wydaje broszury informacyjne i nieustannie udziela porad prawnych, jak zachowywać się po zaginięciu bliskiego i jakie kroki prawne podejmować tak, żeby się zabezpieczyć. Mało kto bowiem wie, że także po zaginięciu mężów czy żon pozostawieni mogą wystąpić o rozdzielność majątkową. I chociaż w ten sposób ustrzec się przed stratą mieszkania, samochodu czy komputera. Niekiedy jedynym i ostatecznym wyjściem dla rodziny zaginionego jest uznanie go za zmarłego. Czasem tylko w ten sposób można uwolnić się od spadku po zaginionym i liczyć, że wraz z wpisem do akt koszmar pozostawienia zniknie. Tyle że można się o to starać nie wcześniej niż przed upływem 10 lat od dnia, w którym on/ona byli widziani po raz ostatni.
A i tak nie zawsze uznanie za zmarłego przynosi upragniony spokój. Policjanci wymieniają co najmniej kilka przypadków znaków życia lub odnalezienia zaginionych po 15 latach. I nie zawsze są to dobre wieści dla tych, którzy zostali.