Sprawa bin Ladena pokazała dobitnie, że dwa światy, amerykański i europejski, rozjeżdżają się cywilizacyjnie. Stany tracą resztki autorytetu państwa pełniącego rolę przywódcy w wolnym świecie.
Podobno niemal wszyscy Amerykanie są absolutnie dumni z akcji swoich komandosów, którzy uśmiercili Osamę bin Ladena. Podobno tylko nieliczni mają wątpliwości co do słuszności i prawomocności rozkazu o zastrzeleniu przywódcy Al-Kaidy. Jeśli rzeczywiście tak jest, a wszystko wskazuje na to, że tak, to chyba właśnie teraz, w naszej przytomności, te dwa światy, amerykański i europejski, rozjeżdżają się cywilizacyjnie, i to definitywnie. W każdym razie Amerykanie musieli się mocno napracować, by utracić w oczach przynajmniej mojego pokolenia resztki autorytetu państwa pretendującego do przywództwa w wolnym świecie. A wydawało się przez całe dziesięciolecia, że szczególna pozycja Stanów jest z polskiej perspektywy niezagrożona.
Wojna w Iraku, rozpoczęta z kłamliwym uzasadnieniem konieczności obrony przed bronią masowego rażenia, znajdującą się rzekomo w rękach dyktatora, była chyba pierwszym symptomem załamania się mitu kowboja, który sięga po broń na zasadach rycerskich i tylko w ostateczności, by bronić przejrzystych, zrozumiałych dla każdego zasad prawa. Jednak wtedy, po schwytaniu Saddama Husajna, przynajmniej zadbano o pewien sztafaż praworządności. Jaki był ten sąd, to inna sprawa – jednak był i wydał jakiś wyrok.
Pozostałym członkom NATO przychodziło wtedy przełknąć gorycz państw właściwie wasalnych, które nie były w stanie w odpowiednim momencie powiedzieć Amerykanom: sprawdzamy. Europa upokorzona, sprowadzona do pozycji przytakującego „sojusznika”, przyznała się z czasem do porażki. Niektórzy przywódcy bili się nawet w piersi, przyznając, że zostali wprowadzeni w błąd. Dziś widać wyraźnie, że racja była po stronie polskiego papieża, który wyraźnie przeciwko tamtej wojnie protestował. Także wszystkie sondaże z okresu wojny irackiej równie niedwuznacznie wskazywały, że stanowiska rządów rozmijały się z odczuciami i, co ważniejsze, z oczekiwaniami obywateli. Nie miało to jednak w świecie wielkiej polityki żadnego znaczenia.
Wkrótce, bo w drugiej połowie 2008 r., stało się jasne, że Ameryka nie jest w stanie zapanować nad swoimi finansami. Gigantyczny kryzys po drugiej stronie oceanu, narastający od kilku już lat w postaci piramidy zadłużenia, znanej nam nad Wisłą w mniejszej skali pod szyldem „bezpiecznej kasy oszczędności”, podważył wiarę w stabilność gospodarki amerykańskiej. A przede wszystkim – w umiejętności tamtejszych inżynierów rynków finansowych. Rozbrajające oświadczenie ustępującego szefa Fed Alana Greenspana: „Myliłem się”, nie pozostawiało wątpliwości, że Wujek Sam albo przestał się orientować w tak przyziemnej sprawie jak zawartość własnego portfela, albo postanowił iść w zaparte jak pierwszy lepszy oszust, który tylko dlatego może być oszustem, że potrafi przejściowo wzbudzić zaufanie. Tak czy inaczej – kolejna kompromitacja.
Fotografia z centrum dowodzenia akcją zabicia bin Ladena, przedstawiająca prezydenta i najściślejszy krąg jego współpracowników, miała chyba za zadanie utwierdzić nas w przekonaniu, że oto właśnie ci ludzie trzymają rękę na pulsie zdarzeń. Tymczasem Barack Obama, zarejestrowany na zdjęciu w pozycji skurczonego w sobie obserwatora tego, co widać na ekranie, nie wygląda na kogoś, kto tu decyduje. Podobnie jak wiceprezydent Biden, który gdzieś z boku ledwie mieści się w kadrze tego zdjęcia. Hillary Clinton zasłania sobie usta ręką w geście osoby wyraźnie zaskoczonej i przerażonej tym, co jej pokazano. Właściwie tylko ten przystojniak w niebieskiej koszuli w samym centrum fotografii wygląda na kogoś, kto przynajmniej wie, co się dzieje po drugiej stronie ekranu. Nie wiemy, kim on jest, ale sprawia wrażenie rzeczywistego zwierzchnika całego tego gremium – oby szefa chwilowego. Nie to jest jednak najistotniejsze. W końcu to tylko fotografia, a moja interpretacja jej treści jest być może całkowicie błędna. Scena ta stanowi jednak pewien symptomatyczny kontekst zdarzenia, którego wymowa jest niepodważalna: oto Amerykanie zdecydowali się na zastrzelenie wprawdzie wroga nr 1, ale jednak niestawiającego w momencie ataku żadnego oporu. Człowieka cywilizacji europejskiej, a z niej wyrasta ponoć także kultura amerykańska, nigdy nie przekona argument, że lepiej było tego wroga nr 1 po prostu zabić, niż rozwiązywać bardzo trudne problemy związane z jego osądzeniem, ewentualnym skazaniem i wykonaniem wyroku. A przecież Amerykanie mieli na to całe dziesięć lat..