Losy Adama Hodysza dowodzą, że walka z komunistycznym reżimem była rzeczą chwalebną, lecz praca dla niego – zdecydowanie bardziej opłacalną.
Czy pamiętają Państwo gdańską tragedię z 17 kwietnia 1995 r.?” – zapytał 9 sierpnia na Facebooku Sławomir Cenckiewicz. Wyjaśniając, że chodzi o wybuch gazu w bloku przy ul. Wojska Polskiego 39 w Gdańsku-Wrzeszczu, w którym zginęły 22 osoby. „Minęło ponad 10 lat, kiedy pracując nad sprawą Wałęsy i przygotowując książkę »SB a Lech Wałęsa« spotkałem się z kilkoma osobami – urzędnikami miejskimi, pracownikami tajnych służb, strażakami, a nawet byłym wiceministrem spraw wewnętrznych, którzy niezależnie od siebie mówili tak: »wybuch gazu w Gdańsku był operacją UOP, zaś ofiary niezamierzonym wypadkiem przy pracy«” – dopisał członek Kolegium IPN, publikując też odnaleziony przez siebie dokument z akt prokuratorskich dotyczących sprawy mjr. Zbigniewa Grzegorowskiego.
Ten funkcjonariusz SB, a potem UOP, został oskarżony o udział w sfałszowaniu spisu inwentarza teczki agenta o pseudonimie Bolek. W dokumencie z 28 września 2005 r. Grzegorowski wnosił, by Sąd Rejonowy w Gdańsku dopuścił w jego sprawie jako dowód dokumenty znalezione w ruinach wieżowca przy ul. Wojska Polskiego: „tomy akt Sprawy Obiektowej »Jesień 70« i dokumenty należące do Archiwum byłej Służby Bezpieczeństwa” (przekazano je potem Urzędowi Ochrony Państwa w Warszawie do Zarządu Kontrwywiadu). Przy czym Grzegorowski jednoznacznie sugerował, iż „nielegalnie wytworzone kserokopie” związane z agentem „Bolkiem” wydobyto z mieszkania Adama Hodysza, który mieszkał w zniszczonym przez wybuch bloku.
„Grzegorowski był zamieszany w proces wyparowywania akt obciążających Wałęsę w gdańskim UOP. Został po 16 latach oczyszczony z zarzutów, choć sąd uznał, że do kradzieży akt doszło. Zabrakło dodatkowych twardych dowodów (sprawę opiszę wkrótce)” – informuje Cenckiewicz na FB. Choć dużo ważniejsza dla niego jest inna kwestia. „Dopytywałem: jak to możliwe?! Pewien funkcjonariusz b. SB, ale świetnie ustosunkowany w środowisku UOP/ABW, tłumaczył mi, że w zawalonym bloku mieszkał ppłk Adam Hodysz, którego ekipa prezydenta Lecha Wałęsy z delegatury UOP w Gdańsku podejrzewała o przetrzymywanie kopii dokumentów agenturalnych Wałęsy/Bolka. Upozorowali wybuch gazu – mówił – żeby wyprowadzić później wszystkich mieszkańców i wejść do mieszkania Hodysza. Przesadzili, budynek się zawalił i zginęli ludzie. Ale do mieszkania i tak weszli” – cytuje informatora Cenckiewicz.
Potem zastrzega się, że wcale nie twierdzi, iż 22 gdańszczan zginęło w zamachu sprokurowanym przez Urząd Ochrony Państwa. Notabene takie sugestie zawarł już w artykule „Hodysz – Wallenrod z bezpieki”, opublikowanym w 2008 r. na łamach „Rzeczpospolitej”, Cezary Gmyz. Indagowany przez niego ppłk Hodysz odniósł się do tragedii w Gdańsku-Wrzeszczu jednym zdaniem: „Proszę nie wymieniać przy mnie imienia Bolek. Dwa razy straciłem przez to pracę, a raz ledwie uszedłem z życiem”. Wprost sugerując, kto i za co odpowiada. Gdyby prawda rzeczywiście tak się przedstawiała, aferę Watergate należałoby uznać za zabawę grzecznych dzieci.
Na razie obowiązuje ustalenie Prokuratury Okręgowej w Gdańsku mówiące, iż „rozszczelnienia instalacji gazowej dopuścił się Jerzy S., mieszkaniec budynku, działając zgodnie z wcześniej przyjętym planem. Prawdopodobnie jego celem było zniszczenie stanowiącego jego własność mieszkania i wyłudzenie z tego tytułu ubezpieczenia. Przypuszczalnie nie przewidywał, że jego zachowanie może spowodować aż tak daleko idące następstwa”. Winny wybuchu poniósł śmierć, co zamykało śledztwo. Jednak po nagłośnienieniu przez media rewelacji Cenckiewicza Prokuratura Krajowa podjęła czynności sprawdzające, czy pojawiły się nowe dowody dotyczące przebiegu zdarzeń z feralnego dnia.
Zaś najważniejszy ze świadków – Adam Hodysz – milczy. Choć zważywszy na jego życiowe doświadczenia, trudno mu się dziwić.
Esbek mimo woli
Według tego, co piszą o Hodyszu zarówno Gmyz, jak i Cenckiewicz – został on esbekiem przez przypadek. Po ukończeniu Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku zamierzał uczyć matematyki w szkole. Jednak na początku lat 60., jeśli ktoś chciał dostać mieszkanie, musiał czekać na przydział – nawet kilkanaście lat. Pracownikom aparatu bezpieczeństwa przywilej otrzymania mieszkania przysługiwał poza kolejnością. I tak w 1964 r. Hodysz zaczął pracę w bezpiece, w pionie kontrwywiadowczym.
W tamtych czasach turystów z Zachodu, których SB nadzorowała podczas pobytu, nie przyjeżdżało zbyt wielu i rzadko który zajmował się szpiegowaniem. Młody funkcjonariusz bezpieki mógł więc rozkoszować się sporą ilością wolnego czasu. Wszystko na gorsze zmieniło się po buncie robotników w grudniu 1970 r. Wtedy jeszcze Hodysz nie musiał zajmować się sprawami aresztowanych, choć już wkrótce musiał zająć się inwigilacją rodzącej się na Wybrzeżu opozycji. Ta decyzja przełożonych zaważyła na całym życiu niedoszłego nauczyciela matematyki.
Pierwsze pisma wydawane przez Komitet Obrony Robotników, Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela oraz Wolne Związki Zawodowe trafiały do Hodysza, a ten uważnie je czytał. Nie potrafił też pozostać obojętnym na to, jak oficjalna propaganda coraz bardziej rozmijała się z rzeczywistością PRL. Zamiast obiecywanych sukcesów gospodarczych po 1976 r. społeczeństwo ubożało, a wszelki opór władze brutalnie tłumiły. Jedynie rządząca elita z PZPR i aparatu bezpieczeństwa nadal nie odczuwała skutków kryzysu. Wszystkie te czynniki nadwątliły wiarę Hodysza w to, że stoi po dobrej stronie.
Przyszły twórca Ruchu Młodej Polski Aleksander Hall zapamiętał, jak 12 grudnia 1979 r. trafił po zatrzymaniu do gdańskiej Komendy Wojewódzkiej MO, gdzie czekała go wielka niespodzianka. Krótki areszt zakończyło przesłuchanie na temat planowanych przez opozycję obchodów rocznicy „wypadków grudniowych”. Prowadzący je esbek oświadczył Hallowi, że jest wolny, i odprowadził go do wyjścia. Tam nagle zaczął mówić o swoich rozterkach. „Nie godzę się z tym, co tu się dzieje. Racja moralna jest po waszej stronie” – powiedział zaskoczonemu opozycjoniście. Po czym zaproponował spotkanie w ustronnym miejscu.
Oszołomiony Hall skonsultował sprawę z Bogdanem Borusewiczem i Andrzejem Gwiazdą. Każdy z nich bał się prowokacji, a mimo to postanowili zaryzykować. Hall samotnie poszedł na boisko szkoły zawodowej we Wrzeszczu. Nigdy potem nie żałował tej decyzji. Od nowego znajomego dowiedział się, że wśród założycieli Wolnych Związków Zawodowych jest informator pracujący dla SB. Dzięki niemu bezpieka wiedziała, kogo należy aresztować, żeby uniemożliwić organizację obchodów grudnia 1970.
Po rozmowie Hall uznał, że Hołdysz był z nimi całkowicie szczery. „Ja bym chciał swojej córce spojrzeć kiedyś prosto w oczy. Dlatego będę próbował wam pomagać. Tak jak umiem” – odpowiedział esbek, na pytanie, czemu dokonał tak ryzykownego wyboru.
Nawrócony grzesznik
„W naszym otoczeniu było co najmniej kilkudziesięciu agentów – ocenia Borusewicz. – Wielu z nich ujawnił nam Adam Hodysz” – zapisała w książce „Alina Pieńkowska. Miłość w cieniu polityki” Barbara Szczepuła. A jednym z najbardziej niebezpiecznych okazał się Edwin Myszk. Nie tylko zakładał w kwietniu 1978 r. Wolne Związki Zawodowe, lecz także jego przeszłość studenta seminarium, który zamiast księdzem został robotnikiem stoczniowym, wzbudzała zaufanie. Dzięki czemu wiedział o planach przywódców opozycji, uczestnicząc także w ich tworzeniu. Jednocześnie od 1970 r. pracował dla SB. Wprawdzie sam Hodysz nie prowadził agentów zakonspirowanych w środowiskach opozycyjnych i nie miał dostępu do ich akt, ale koledzy w pracy opowiadali o podopiecznych. Wiedząc od nich o kluczowym znaczeniu Myszka dla bezpieki, postanowił wydać go opozycji. Ta wiadomość zaszokowała kierownictwo WZZ. Bracia Wyszkowscy wzięli Myszka do lasu na rozmowę, a ten szybko pękł i przyznał się do wszystkiego.
Tymczasem kret opozycji w SB miał do przekazania wiele innych ciekawych informacji. „Hodysz parokrotnie sygnalizował mi, że w budynku gdańskiej SB mówi się, że po wydarzeniach grudniowych 1970 r. SB »pracowała nad Wałęsą« i liczyła na jego współpracę. W tym kontekście po raz pierwszy zetknąłem się z pseudonimem »Bolek«” – wspominał w lutym 2005 r. na łamach „Gazety Wyborczej” Hall. Z kolei Wałęsa podczas jednej z rozmów w mieszkaniu Gwiazdów w 1979 r. przyznał, że pomagał esbecji identyfikować robotników sfilmowanych podczas grudniowych protestów. I że coś podpisał, gdy go zatrzymano. Czym niejako potwierdzał informację uzyskaną od Hodysza. Choć nie mógł wówczas o nim słyszeć, bo Hall i Borusewicz dbali o to, żeby nie zdekonspirować cennego źródła wiedzy.
Cała rzecz mocno skomplikowała się po strajkach latem 1980 r. i powstaniu NSZZ „Solidarność”. Działacze KOR, WZZ i Ruchu Młodej Polski z Wybrzeża z miejsca wyrośli na liderów zachodzących zmian i zaczęli być pokazywani w telewizji. Stając się osobami publicznymi. Przemknięcie na dyskretne spotkanie z Hodyszem robiło się przez to coraz trudniejsze. „Hall tracił po kilka godzin na przesiadanie się z tramwaju do autobusu, na jakieś bezsensowne jazdy za miasto, wysiadanie na przystankach i łapanie następnego autobusu. Poprosił więc swojego brata Jurka o znalezienie człowieka zaufanego i odważnego, rozsądnego, ale niezwiązanego z opozycją, czyli takiego, któremu esbecy nie deptali po piętach” – pisze Barbara Szczepuła. Ten ktoś miał się stać łącznikiem między opozycją a Hodyszem. Jerzy Hall wytypował znanego sobie od dawna Jana Reszkę. Przy czym wiedzę, kim jest łącznik, zachował tylko dla siebie. „Z Hodyszem spotykał się głównie w lesie na pograniczu Wrzeszcza i Oliwy. Czasem umawiali się w domu siostry Adama (Hodysza – aut.). Na stole rozkładali książki i w razie wpadki mieli przekonywać, że to lekcja niemieckiego” – dodaje Szczepuła.
Dzięki przestrzeganiu zasad konspiracji SB nie potrafiła namierzyć, kto w jej szeregach jest zdrajcą. Choć już wiosną 1980 r. znajoma Aleksandra Halla, będąca jednocześnie konfidentem bezpieki, doniosła, iż opozycja dostaje instrukcje, jak się zabezpieczać przed inwigilacją od kogoś z gdańskiego SB. Poszukiwania kreta nie dawały rezultatów. Tymczasem za jego sprawą od połowy 1981 r. ludzie z kierownictwa Solidarności wiedzieli, iż władza szykuje się do siłowej rozprawy ze związkiem. Czemu niekoniecznie dawano wiarę.
Ula przeprasza
W sobotę 12 grudnia 1981 r. Aleksander Hall ze znajomymi świętował u rodziców imieniny. Jego brat Jerzy, mając 39 stopni gorączki, wolał łóżko we własnym mieszkaniu. Nagle ok. godz. 17 zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszał głos siostry Hodysza – Ewy. „Ula przeprasza, ale dziś nie przyjedzie” – powiedziała i odłożyła słuchawkę. Już kilka miesięcy wcześniej ustalili, że to zdanie oznacza, iż reżimowe władze PRL zdecydowały się na siłowe rozprawienie się z „S”. Jerzy Hall natychmiast ozdrowiał i zadzwonił do brata, żeby przekazać ostrzeżenie. Wkrótce wszyscy goście z imprezy pobiegli do stoczni im. Lenina, by tam szukać schronienia. Przed chcącymi go aresztować milicjantami umknął też w nocy Borusewicz.
W krótkim czasie ci, którzy uniknęli aresztowań, zaczęli tworzyć konspiracyjne struktury podziemia. Pomoc Hodysza nieodmiennie okazywała się bezcenna, zaś wdzięczne mu wąskie grono osób starannie dbało o to, żeby nie został zdekonspirowany. Jednak Hodysz najbardziej zaszkodził sobie sam. Kiedy koledzy z SB w pocie czoła walczyli z wrogami władzy ludowej, on coraz mniej przykładał się do codziennej pracy. „Zaobserwowano obniżenie osobistego zaangażowania opiniowanego i związany z tym spadek efektywności” – napisał przełożony majora w opinii sporządzonej 22 września 1982 r.
Nie miał pojęcia, że jego podwładny właśnie stara się zorganizować w SB siatkę wywiadowczą pracującą dla podziemia. Na początek Hodysz pozyskał do współpracy referenta operacyjnego Wydziału Dochodzeniowego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Gdańsku Piotra Siedlińskiego. Ten sporządził dokładną listę wszystkich pracowników SB w Trójmieście, a także opisał ich metody prowadzenia śledztw. Wkrótce informację Hodyszowi zaczęli przekazywać także funkcjonariusz kontrwywiadu mjr Wincenty Dembicki oraz porucznik SB Ryszard Olszewski.
Jak się okazywało, nawet w aparacie represji, czyli w najważniejszej dla reżimu podporze władzy, pracowali ludzie niegodzący się z istniejącym porządkiem. Ryzykowali wiele, bo wsypa w stanie wojennym mogła oznaczać nawet wyrok śmierci. A bardzo blisko ujawnienia znaleźli się już w styczniu 1983 r. Siedliński postanowił wciągnąć do konspiracyjnej siatki świeżo rozpoczynającego pracę w Gdańsku por. Macieja Roplewskiego. Kompletnie myląc się w ocenie, czy można mu zaufać. Roplewski, dowiedziawszy się, że w trójmiejskiej bezpiece działają współpracownicy podziemia, natychmiast poinformował o tym przełożonych. Do ich wytropienia skierowano specjalną grupę operacyjną MSW przysłaną ze stolicy. Widząc to Hodysz – po 20 latach pracy i nabyciu praw emerytalnych – na początku września 1984 r. złożył wniosek o zwolnienie ze służby. Już sześć tygodni później aresztowano go. Dwa dni po tym, jak zatrzymano funkcjonariuszy SB odpowiedzialnych za zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki. Wkrótce też trafił do celi Grzegorza Piotrowskiego. Trudno o większą perfidię niż zamknięcie na miesiąc w jednym pomieszczeniu człowieka, który dla Solidarności ryzykował życie, z jej śmiertelnym wrogiem.
Zdaniem adwokat Anny Boguckiej-Skowrońskiej (działaczki Solidarności internowanej po 13 grudnia), która została obrońcą Siedlińskiego, nie wydarzyło się to przypadkiem. W książce „Raport o stanie bezprawia, czyli pamiętnik czasów pogardy” stawia ona tezę, iż słabo rozpracowaną siatkę Hodysza zdjęto zbyt szybko, żeby pokazać społeczeństwu, iż w SB nie pracują tylko bestie, ale także sympatycy opozycji. „Z uwagami pani mecenas należy się zgodzić, gdyż przez 20 miesięcy poza raportem Roplewskiego nie uzyskano nawet śladu dowodu na współpracę Hodysza i Siedlińskiego z podziemiem” – twierdzi w opracowaniu „Sprawa Hodysza i Siedlińskiego” mecenas Edward Stępień.
W każdym razie dowody, jakie przedstawiono sądowi, prezentowały się mizernie. W mieszkaniu Hodysza znaleziono tylko kilka bezdebitowych czasopism, lecz regularnie przeglądali je wszyscy pracownicy SB, zajmujący się podziemiem. Główny zarzut brzmiał także absurdalnie. Dwójkę aresztowanych oskarżono o „udział w nielegalnym związku pod nazwą »Tymczasowa Komisja Koordynacyjna Solidarności« mającym na celu przestępstwo przeciwko podstawowym interesom PRL i ujawnienie w ramach prowadzonej działalności wiadomości stanowiących tajemnicę państwową dotyczącą bezpieczeństwa PRL, jak również tajemnicę służbową”. Jednakże żadnych konkretnych przykładów ujawnienia tejże tajemnicy nie zaprezentowano. Natomiast zarzucano Hodyszowi wręczenie Siedlińskiemu „korzyści majątkowej” w wysokości 100 tys. zł i obiecanie kolejnych, w zamian za przekazywanie informacji.
Akt oskarżenia przygotowany przez prokurator Annę Jackowską, która kilka miesięcy wcześniej usiłowała posłać za kratki księdza Popiełuszkę, nie trzymał się kupy. Dlatego sąd musiał mocno się postarać, żeby orzec wyrok skazujący. Pomogły w tym zeznania Siedlińskiego, bo Hodysz nie przyznawał się do winy i odmawiał składania wyjaśnień. Ostatecznie w listopadzie 1985 r. słupski sąd wojewódzki skazał Siedlińskiego na półtora roku więzienia, zaś głównemu oskarżonemu zasądzono trzy lata odsiadki. Łamiąc prawo, bo rząd PRL ogłosił w tym czasie amnestię i na jej mocy obaj więźniowie powinni wyjść na wolność. O co wnioskowali obrońcy, składając apelację do Sądu Najwyższego. Orzekający w nim sędziowie nie trafili tam jednak dlatego, że dbali o trzymanie się litery prawa. Mając na względzie interes reżimu i zdyscyplinowanie służb specjalnych, łagodny wyrok w marcu 1986 r. zaostrzono. Idący na współpracę Siedliński dostał cztery lata odsiadki, a Hodysz – aż sześć.
Gorzki smak wolności
Początkowo strona solidarnościowa chciała okazać swojemu dobroczyńcy z SB wdzięczność. Dlatego podczas kolejnych akcji protestacyjnych domagano się wypuszczenia Adama Hodysza na wolność. Co udało się osiągnąć pod koniec grudnia 1988 r., tuż przed Okrągłym Stołem. „Solidarność podziwia i dziękuje panu” – przekazał mu wówczas Lech Wałęsa.
Pechowo ich drogi miały się wkrótce skrzyżować. Dawna opozycja, która przejmowała władzę, zorientowała się, że nie dysponuje kompetentnymi kadrami do nadzorowania tajnych służb. Jednocześnie zrezygnowano z opcji zerowej i zbudowania ich od podstaw. Zamiast tego przeprowadzono pobieżną weryfikację pracowników SB, usuwając jedynie tych najbardziej brutalnie zwalczających podziemie. Reszta, jeśli wyraziła taką chęć i nie zajęła się prywatnym biznesem, mogła służyć III RP. Po namowach Halla i Borusewicza emeryt Hodysz zgodził się wrócić do pracy – w 1990 r. został szefem delegatury UOP w Gdańsku.
I tym razem jego chęć służenia dobrej sprawie miała go słono kosztować. Dwa lata później Sejm nakazał szefowi MSW Antoniemu Macierewiczowi przeprowadzenie lustracji osób zajmujących wysokie stanowiska państwowe. Na liście dawnych agentów SB znalazł się prezydent Lech Wałęsa. Burza polityczna, jaka wówczas wybuchła, przyniosła nocą 4 czerwca upadek rządu Jana Olszewskiego. Zawiązana naprędce pod patronatem Wałęsy koalicja szybko odbiła urzędy państwowe. Nowy minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski, jak na zaufanego człowieka prezydenta przystało, zadbał o dobre imię pryncypała. Wspólnie z nowym szefem UOP Jerzym Koniecznym nadzorowali przejęcie wszystkich archiwaliów dotyczących Wałęsy, które wcześniej zgromadziła komisja kierowana przez zdymisjonowanego szefa UOP Piotra Naimskiego. Potem zbiory wypożyczano do Belwederu, do poczytania.
„Materiały osobiście zawieźliśmy Prezydentowi, który pokwitował ich odbiór na odwrocie protokołu zawierającego szczegółowy spis ich zawartości” – zapisał w notatce służbowej szef Zarządu Śledczego UOP płk Wiktor Fonfara. Lektura musiała okazać się nadzwyczaj ciekawa, bo kolejne tomy akt wracały mocno niekompletne. Przy okazji zorientowano się, iż w stworzeniu całego dossier uczestniczył Hodysz. Na wielką ironię zakrawał fakt, że dymisję kretowi Solidarności zawiózł długoletni pracownik wywiadu PRL Gromosław Czempiński, a na stanowisku szefa delegatury UOP zastąpił go kolega z SB mjr Henryk Żabicki. Nadzorujący w latach 80. codzienną obserwację Lecha Wałęsy. Jego zastępcą został kpt. Zbigniew Grzegorowski, również w przeszłości parający się inwigilowaniem rodziny Wałęsów. To na tego ostatniego spadł obowiązek przejrzenia zgromadzonych w Gdańsku akt prezydenta. Ich tajemnicza dekompletacja sprawiła, iż stał się później kozłem ofiarnym, ponieważ tylko jego oskarżono o „czyszczenie” kartoteki Wałęsy. Choć winy mu nie udowodniono.
Pracownicy tajnych służb mają wręcz zakodowane w genach, by w momentach przełomów kopiować akta. Nic zatem dziwnego, że nowa ekipa podejrzewała Hodysza, iż on także ma taką polisę ubezpieczeniową. „17 kwietnia 1995 r. domem przy ulicy Wojska Polskiego w Gdańsku, gdzie mieszkał Hodysz, wstrząsnął wybuch. Dwa pierwsze piętra wieżowca zapadły się. Hodysz przeżył. Budynek postanowiono wysadzić w powietrze. Hodyszowi dano trzy minuty na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy” – opisywał w 2008 r. na łamach „Rzeczpospolitej” Cezary Gmyz. – „Według niepotwierdzonych informacji tuż przed wysadzeniem budynku na miejscu katastrofy pojawili się funkcjonariusze, którzy mieli przeszukiwać mieszkanie Hodysza”.
Notatka ujawniona przez Sławomira Cenckiewicza potwierdza tę dziennikarską spekulację. Ale choć poszlaki zdają się układać w logiczną całość i wskazywać, że 22 ludzi mogło zginąć z powodu nieudanej operacji tajnych służb, to brak na to twardych dowodów. Tak czy inaczej sponiewieranie Adama Hodysza przez esbeków, za zgodą ludzi związanych z solidarnościowym podziemiem, oraz akcja niszczenia akt Wałęsy okazały się tragicznie bezsensownym działaniem. Całą dokumentację związaną z TW „Bolkiem” i tak zabezpieczył dla własnych potrzeb gen. Czesław Kiszczak. Zapewniając żonę, iż niezależnie, kto rządzi w Polsce, to oni mają gwarancję spokojnej emerytury.