Trzystu może walczyć tak dzielnie, że wydają się całą armią, ale trudno liczyć, by w pojedynkę wygrali wojnę. Uczono nas na wszystkich kursach skakać przez dziurę w dnie samolotu. A tu raptem, kiedy mamy za kilka godzin odbyć nasz właściwy bojowy skok, okazuje się, że ten samolot nie ma dziury w podłodze” – głowił się nocą 16 lutego 1941 r. rotmistrz Józef Zabielski „Żbik”.
Używane podczas kursu maszyny szkoleniowe posiadały specjalne dziury dla spadochroniarzy. Tymczasem samolot transportowy Armstrong Whitworth Whitley, lecący z Zabielskim oraz Stanisławem Krzymowskim „Kostką” i Czesławem Raczkowskim „Orkanem” w stronę okupowanej Polski miał jedynie boczne drzwi. Mimo to trójce pasażerów nie wypadało stchórzyć. W końcu wszyscy byli ochotnikami i wybrano ich spośród najlepszych. Wracali do ojczyzny, żeby pomóc rodakom w walce z okupantem. Rozpoczynając 75 lat temu pisanie historii trzystu cichociemnych.
Pomysł na miarę wojny
Kapitanowie Maciej Kalenkiewicz i Jan Górski długo i bezskutecznie usiłowali przekonać zwierzchników, że rozpoczęta pół roku wcześnie wojna światowa wymaga niestandardowych działań. Postulat, aby stworzyć na Zachodzie elitarną jednostkę, która szkoliłaby specjalistów od walki partyzanckiej i sabotażu, długo pozostawały bez echa. Dopiero, gdy skapitulowała Francja i polski rząd, wraz z resztkami armii ewakuował się do Wielkiej Brytanii, pomysły dwóch młodych oficerów zainteresowały gen. Władysława Sikorskiego.
Premier rządu na uchodźstwie i zarazem Wódz Naczelny wiedział, że Winston Churchill 16 lipca 1940 r. zlecił ministrowi wojny ekonomicznej Hugh Daltonowi utworzenie instytucji o nazwie Special Operation Executive (Kierownictwo Operacji Specjalnych). Nakazując, by SOE „podpaliło Europę” za pomocą akcji sabotażowych przeciw Niemcom na całym kontynencie. Co znakomicie współgrało z pomysłami Kalenkiewicza i Górskiego.
Generał Sikorski zdecydował się odbyć z nimi rozmowę. „Dziś fantastyczny dzień. Wczoraj skończyłem referat o desantach. Rano niespodziewany telefon. P. Leśniowska prosi na śniadanie” – zapisał w pamiętniku Kalenkiewicz. Zofia Leśniowska, córka, a zarazem sekretarka Sikorskiego, zorganizowała dla ojca mały wykład. „Po kawie kobiety dyskretnie znikają. Zwyciężam na całego. Po południu robota odchodzi też już na całego” – notował kapitan. Przekonany do nowatorskich pomysłów Wódz Naczelny wydał decyzję o sformowaniu złożonej z polskich żołnierzy jednostki desantowej oraz utworzeniu w sztabie wydziału studiów i szkolenia wojsk specjalnych, nazywanych wówczas spadochronowymi.
Jego szefem został ppłk Wilhelm Heinrich, wspierali go Kalenkiewicz i Górski. Wkrótce opracowali plany kształcenia dywersantów oraz przerzucania ich do kraju. Pierwszych zaczęto przygotowywać do akcji już w październiku 1940 r. Jednak pełna niezależność od Anglików okazała się niemożliwa. Polskie siły specjalne zostały włączone do SOE, co okazywało się początkowo bardzo korzystnym rozwiązaniem. Brytyjczycy dysponowali sprzętem, świetnie wyposażonymi ośrodkami szkoleniowymi, a przede wszystkim zapewniali transport lotniczy. Rządowi na uchodźstwie udało się wywalczyć dla polskiej sekcji SOE (odwrotnie niż przedstawicielom innych podbitych państw) szeroką autonomię. Doboru ochotników dokonywali wydelegowani przez polski sztab dowódcy, podobnie rzecz się miała z decyzjami o tym, w jakich operacjach komandosi wezmą udział. Natomiast większość instruktorów, prowadzanych szkolenie, zapewniały angielskie siły zbrojne. Miało to wiele zalet. Anglicy dbali o serwowanie żołnierzom wyczerpującej zaprawy fizycznej i naukę różnych technik walki wręcz, z postawieniem największego nacisku na dżiu-dżitsu. Kursanci doskonalili się też w używaniu każdego rodzaju broni oraz szybkim strzelaniu z biodra rewolwerem marki Colt. Tak jak to robili rewolwerowcy na Dzikim Zachodzie. A na koniec musieli zaliczyć kurs skoków spadochronowych. Oprócz sprawności fizycznej dbano, by nabyli umiejętności powalające przetrwać w trudnym terenie, zachować zimną krew niezalenie od sytuacji, umieć błyskawicznie podejmować decyzje. Tak kształtowano nowoczesnego komandosa.
W tym procesie pomagać miała surowa selekcja. Podczas werbunku zgłosiło się 2413 ochotników, na szkolenie zakwalifikowało się tylko 579 osób. Do Polski przerzucono 316 żołnierzy. Od początku działali tak głęboko zakonspirowani, że do dziś nie ma pewności, kto wymyślił nazwę „cichociemni”. Jeden z instruktorów prowadzących kursy skoczków spadochronowych por. Władysław Stasiak w książce „W locie szumią spadochrony” wspominał, że koledzy z polskiej armii wielokrotnie zamęczali go pytaniami, co robi. Wtedy zawsze zasłaniał się tajemnicą wojskową. Ale pewnego razu publicznie zaczął wypytywać o dzień zajęć instruktor por. Józef Wijas. „Odpowiedziałem mu, że przecież dobrze wie, że mamy siedzieć cicho” – wspominał Stasiak. Porucznik Wijas odparł: „Ty ciemniaku nawet mnie nie ufasz? Taki jesteś cicho-ciemniak!” – rzucił, ostentacyjnie kreśląc palcem kółko na czole. „Z biegiem czasu wszystkich uczestników szkolenia zaczęto nazywać cicho-ciemnymi” – twierdził Klemens Stasiak.
Wpuszczeni w kanał
W ekspresowo krótkim czasie udało się wyszkolić grupę komandosów rwących się do walki. Lecz problemem nie byli żołnierze, tylko światowi przywódcy oraz sytuacja polityczna. Kiedy w połowie lutego 1941 r. kurier rządu na uchodźstwie Czesław Raczkowski leciał do kraju w obstawie dwóch cichociemnych Stanisława Krzymowskiego i Józefa Zabielskiego, wydawało się, że wkrótce oddziały specjalne staną się trzonem przyszłej powstańczej armii. Notabene pierwszy zrzut poszedł fatalnie, bo pilot zboczył z kursu i spadochroniarze wylądowali pod Cieszynem, za granicą Generalnej Guberni. Zamiast zostać przejęci przez partyzantów, sami musieli przedzierać się do Warszawy. Cichociemnym się udało, lecz Raczkowski wpadł w ręce straży granicznej. Na szczęście tak przekonująco udawał przemytnika, że wlepiono mu jedynie trzy miesiące aresztu.
Tymczasem radykalnie zmieniła się sytuacja polityczna, ponieważ 22 czerwca 1941 r. III Rzesza i jej sojusznicy uderzyli na Związek Radziecki. Dotychczasowy przyjaciel Hitlera z dnia na dzień stał się najcenniejszym sojusznikiem Wielkiej Brytanii. Wówczas Churchill zażądał, aby SOE na wszelkie sposoby wspierało przegrywających wojnę Sowietów. Generał Sikorski zgodził się rzucić cichociemnych do akcji dywersyjnych na zapleczu frontu wschodniego. Tak zaczęła się operacja „Wachlarz”. Na terenach Polesia, Białorusi i Ukrainy małe oddziały dywersyjne, które organizowali na miejscu cichociemni, starały się uderzać w czułe punkty wroga. Wykazując się przy tym brawurową odwagą i wielką chęcią do działania. Tak jak choćby w przypadku zablokowania Kanału Królewskiego.
W niedzielę wielkanocną 5 kwietnia 1942 r. do komendanta III Odcinka „Wachlarza” Alfreda Paczkowskiego, ps. „Wania”, dotarł krótki meldunek. „Na Kanale Królewskim między Antopolem a Horodcem utknął na mieliźnie monitor i załoga hitlerowska czeka na holownik, który by go ściągnął” – meldował dowódca bazy nr 1 w Brześciu por. Zbigniew Piasecki, ps. Topór. Paczkowski dostrzegł okazję, którą grzechem byłoby nie wykorzystać. Kanał stanowił bowiem główny szlak komunikacyjny przez Polesie, łączący Bug z Dnieprem. „Wania” rozkazał więc „Toporowi”, by przygotował plan zniszczenia rzecznego okrętu. Pod Antopol wyprawiała się grupa dywersantów, żeby zrobić rozpoznanie terenu. Statek stał przy południowym brzegu kanału, na jego pokładzie wartę pełniło dziewięciu Niemców. „Topór” odnotował, że jednostka była uzbrojona w dzieło i dwa karabiny maszynowe. Taka siła ognia wykluczała bezpośredni atak. Postanowiono zatem skrycie podłożyć ładunek wybuchowy przy burcie jednostki i dopiero po wybuchu uderzyć. Przygotowanie miny magnetycznej zajęło cichociemnym cztery dni. Tymczasem od obserwatora napłynął kolejny meldunek. „Widać kręcących się marynarzy, liczby nie można ustalić, strzelają do każdego bez uprzedzenia” – pisał. Pozostawanie tak długo na wrogim terenie najwyraźniej wzbudzało coraz większe obawy wśród niemieckiej załogi. I były one jak najzupełniej słuszne.
Paczkowski zdecydował, że atak nastąpi w sobotni wieczór 11 kwietnia 1942 r. Na miejsce akcji wyruszyły osobno dwie grupy dywersyjne, w sumie dziesięciu żołnierzy. Spotkali się nieopodal Kanału Królewskiego zgodnie z planem o godz. 21. Plecak z bombą „Wania” niósł osobiście. Także po zdjęciu ubrania on pierwszy wszedł do wody, za nim podążył jedynie Antoni Langner. „Rewolwer wsadziłem za pasek skórzany, który założyłem sobie na brzuchu. Langer z automatem szedł obok mnie, ramię w ramię” – zapisał we wspomnieniach Paczkowski. „Szliśmy bardzo powoli, minuty upływały (...) Przygotowanymi sznurkami przywiązaliśmy plecak poniżej wysokości linii wodnej. Na pokładzie było cicho i pusto. Kilka dużych magnesów, przyczepionych do plecaka, nie chciało trzymać się kadłuba” – narzekał „Wania”. Mimo to udało się dobrze przymocować minę, zrobioną z dwóch kostek trotylu i rolki plastiku. Zapalnik czasowy, czyli zwykły budzik, ustawiono na 30 min. Potem obaj dywersanci po cichutku ruszyli w stronę brzegu. Eksplozja nastąpiła, gdy znajdowali się tuż przed nim. „Upadłem do wody, ale nie straciłem przytomności” – zapamiętał Paczkowski. Podwładni wyciągnęli go na brzeg.
Siła wybuchu podrzuciła okręt i ustawiła go w poprzek kanału. Do ataku ruszyła wówczas sześcioosobowa grupa szturmowa, dowodzona przez Bolesława Piaseckiego ps. „Szablewski”, prując z broni maszynowej w stronę pokładu. Odpowiedziała im cisza. Dopiero kiedy dywersanci rozbiegli się po okręcie, rozległy się strzały z pobliskiej wsi. Jak się okazało niemieccy marynarze, wiedzeni zbawiennym przeczuciem, na noc przenieśli się do kwatery na lądzie. „W ten sposób akcja bojowa stała się dobrym ćwiczeniem w stylu cichociemnych” – zapisał Paczkowski. Tak też uważał komendant „Wachlarza” ppłk Adam Grocholski ps. „Doktor”. Zniszczenie niemieckiego okrętu zaraportował szefostwu AK jako akcję szkoleniową. Choć przecież na kilka miesięcy zablokowano Kanał Królewski.
Na piechotę
Dowództwo „Wachlarza” po rozkazach płynących z Londynu musiało w lecie 1942 r. zwiększyć liczbę akcji dywersyjnych. Trwała niemiecka ofensywa w kierunku Stalingradu, która mogła przesądzić o wyniku wojny. Narada odbyła się pod koniec czerwca 1942 r. w Warszawie. Brali w niej udział ppłk Grocholski, Paczkowski, szef sztabu „Wachlarza” kpt. Stefan Rychter oraz por. Adolf Moczulski. Zapadła wówczas decyzja o przerwaniu linii kolejowej Brześć – Homel. Acz dla lepszego efektu postanowiono wysadzić na niej w powietrze jakiś transport wojskowy.
Jako punkt ataku wybrano nasyp niedaleko wsi Kopcewicze. Decyzję podjęto bez oglądania się nawet na to, że brakowało akurat materiałów wybuchowych. Wygrzebano jedynie z zapasów dziesięć kilogramów szedytu. Sporządzano go, mieszając chloran potasu z tłuszczami roślinnymi i nitrozwiązkami. „Zawsze był pod ręką – to była jego jedyna zaleta” – opisuje w książce „Cichociemni. Elita polskiej dywersji” Kacper Śledziński. Przeprowadzenie ataku powierzono ppor. Janowi Markowi ps. „Bebi”. Dobrał sobie grupę ośmiu dywersantów z podziemia, których w większości sam wyszkolił, po czym wyruszył do Brześcia. Tam czekały na nich niezbyt krzepiące raporty od czujek rezydujących w miejscowościach na Polesiu. Wynikało z nich, że wszystkie główne drogi zabezpieczono punktami kontrolnymi ukraińskiej i białoruskiej policji. Często też pojawiały się niemieckie patrole.
Niezrażony tym „Bebi” postanowił kontynuować akcję, licząc na doskonale podrobione przepustki. Faktycznie dywersanci bez problemu przedostali się samochodami do Dawidgródka. Stamtąd wyruszyli w stronę Kopcewicz 1 lipca, okrężną drogą na piechotę. W ciągu 36 godzin, unikając dróg, przeszli 80 km. Po krótkim odpoczynku założyli na szynach ładunek wybuchowy i czekali na pociąg. Nie czekali długo, bo wkrótce nadjechał. Wówczas odpalono minę. „Lokomotywa wyskoczyła z szyn, przechyliła się na bok i stoczyła z wysokiego nasypu, pociągając za sobą kilka pierwszych wagonów. Zgrzyt metalu, brzęk tłuczonego szkła szyb, krzyki ludzi i syk pary zamieszały się z terkotem karabinów maszynowych i pojedynczymi, lecz częstymi, strzałami z karabinów i pistoletów” – opisuje Kacper Śledziński.
Ludzie Jana Marka zaatakowali pociąg, licząc na łatwe zdobycie broni z transportu. Tymczasem okazało się, że pozostałe na torach wagony są pełne żołnierzy. Widząc to, „Bebi” nakazał odwrót. Co gorsza zaatakowani Niemcy szybko zorganizowali obławę i dywersanci musieli błyskawicznie oddalić się od miejsca akcji. Szli więc bez odpoczynku, klucząc i starając się zmylić pościg. W pierwszej dobie ucieczki wpadli na patrol ukraińskiej policji zaczajony przy bagnach. Po krótkiej wymianie strzałów Ukraińcy uciekli. Następnego dnia wygrano potyczkę, tym razem z białoruska policją. Ale zginął w niej ppor. Mikołaj Socewicz. Po trzech dniach marszu bez zatrzymywania się na sen ludzie „Bebiego” byli całkowicie wyczerpani. Jednak cichociemny nie pozwalał im odpocząć. W końcu jednak zdecydował, że podzielą się na trzy grupy i każda z osobna zamelduje się w Brześciu. Dotarli tam wszyscy, poza podchorążym Michałem Żołnierowiczem, który zginął zastrzelony w zasadzce.
Po tych przejściach kierownictwo „Wachlarza” doszło do wniosku, że improwizowanie przy akcji dywersyjnych jest bardzo niebezpieczne. Postanowiono, iż zawsze najpierw zostanie przeprowadzone dokładne rozpoznanie i szczegółowe zaplanowanie operacji. Mimo to Paczkowski i tak optował za zamknięciem „Wachlarza”. „Za sobą, niestety mamy kilka miesięcy i bilansując, nie widzę żadnych wyników naszej pracy, gorzej – bo same niepowodzenia tragiczne i olbrzymie wydatki” – pisał w meldunku z 17 listopada 1942 r. „Zdaję sobie całkowicie sprawę z tego, że we wszelkiej akcji przewiduje się ofiary, ale należy przeliczyć wartość obiektu na walutę ludzkiego życia” – dodawał. Ppłk. Grocholski po przeczytani raportu zaczął przemyśliwać o tym, żeby zdjąć Paczkowskiego i zaczął szukać jego następcy na stanowisko komendanta Odcinka III. Tymczasem „Wania”, w najgłupszy z możliwych sposobów, po prostu wpadł w ręce Niemców.
Z pińskiej opresji
Paczkowski znów osobiście postanowił wyprawić się na akcję dywersyjną. Towarzyszyli mu Piotr Downar „Azor” oraz cichociemny Mieczysław Eckhard „Bocian”. Nocą 18 listopada, podczas przechodzenia przez strumień, nagle pod „Wanią” załamał się lód. Cichociemny, upadając złamał nogę. Podkomendni, nie mogąc go wziąć ze sobą, znaleźli szałas, w którym Paczkowski miał poczekać na pomoc. Sami zaś poszli do pobliskiego Dawidgródka, gdzie rezydował por. Marian Czarnecki „Ryś”. Niestety zamiast wrócić z wozem i końmi, sami wpadli w ręce miejscowej policji i to podczas wyrabiania przepustki. Co gorsza, pod posterunek podjechali zaprzęgiem pożyczonym od „Rysia”, więc miejscowe gestapo równie szybko namierzyło jego właściciela.
Kompromitująca wsypa mogła przynieść jeszcze dalej idące konsekwencje. W niemieckich rękach znalazł się dysponujący ogromną wiedzą komendant najlepiej funkcjonującego III Odcinka „Wachlarza”. Na szczęście gestapo nie wiedziało, z kim ma do czynienia, a Paczkowski, choć go torturowano, nie zaczął sypać. Drugą z najcenniejszych zdobyczy, cichociemnego „Bociana”, podczas przesłuchań zamęczono na śmierć. Tymczasem pani Eckhard, szukając odpowiedzi, co się stało z mężem, zdobyła kontakt do adiutanta samego gen. Stefana Roweckiego. „Grot” dzięki temu dowiedział się, że coś się złego stało z ludźmi kierującymi III Odcinkiem „Wachlarza”. Wkrótce komendant Armii Krajowej uzyskał od podwładnych informację, że Paczkowski, Downar i Czarnecki siedzą w więzieniu w Pińsku. Rozkaz ich odbicia otrzymał por. Jan Piwnik, ps. „Ponury”.
Akcję musiano przeprowadzić jak najszybciej, bo więźniowie mogli w każdej chwili zginąć lub zacząć wydawać członków podziemia. Tymczasem więzienie w Pińsku było dobrze strzeżone, a liczbę stacjonujących w mieście żołnierzy Wermachtu i policji ukraińskiej oceniano na ponad 3 tys. Pomysł odbicia więźniów wyglądał więc na próbę popełnienia zbiorowego samobójstwa. Ale w zaledwie trzy tygodnie cichociemny „Ponury” przygotował perfekcyjny plan operacji. Podobnie rzecz się miała z realizacją. Najpierw dokładnie rozpoznało teren. „W Pińsku nawiązałem kontakt z Antonim, z Jeliną – przy pomocy którego prowadziłem rozpoznanie więzienia i z innymi ludźmi z odcinka, których zorganizowałem do wykonywania czynności pomocniczych” – zapisał w swoim raporcie „Ponury”. Na szczęście AK miało wśród więziennych strażników swoich ludzi (część wartowników pracowała tam jeszcze przed wojną) i łatwo zdobyto plany budynku. Wiedziano też, ilu jest strażników i gdzie się ich spodziewać. „Na zmianie dziennej pełni służbę od 7 do 8 strażników (jeden posterunek przy bramie nr 1, jeden posterunek przy bramie nr 2, jeden klucznik, jeden obserwator od ulicy Brzeskiej, róg Poleskiej, jeden idzie z więźniami na roboty, reszta w rezerwie). Na zmianie nocnej pełni służbę 10 wartowników” – odnotował por. Piwnik. Decydując, że atak musi nastąpić tuż po zapadnięciu mroku, lecz przed końcem dziennej zmiany, czyli o piątej po południu.
Dokładnie o tej godzinie 17 stycznia 1943 r. pod bramę pińskiego więzienia podjechał opel. Wyskoczył z niego Zygmunt Sulima, ps. „Esesman”, płynnie posługujący się niemieckim. „W tym momencie strażnik przy bramie usłyszał pracę motoru, przez judasza wygląda na ulicę i widzi samochód ze znakami policyjnymi i podoficera gestapo. Do strażnika po niemiecku SS (Sulima – przyp. aut.) mówi, że: policja SD i każe otworzyć bramę” – opisywał „Ponury”. Fortel się powiódł i przez uchylone wrota opel wpadł na pierwszy dziedziniec. Za nim przemknęli w mroku dwaj cichociemni z pistoletami maszynowymi. Pierwszego strażnika błyskawicznie zlikwidowano i auto stanęło przed drugą bramą. W tym czasie dwie grupy dywersantów, używając drabinek sznurowych i zaczepów, sforsowały pięciometrowy mur. Pierwsza z grup wpadła do budynku kancelarii, gdzie urzędowali komendant więzienia i jego zastępca. Obaj próbowali się bronić, więc ich zastrzelono. Huk usłyszeli wartownicy i próbowali wezwać pomoc, ale linie telefoniczne były już dawno przecięte. Nie zauważono też, kiedy grupa cichociemnych błyskawicznie zsunęła się po długim na osiem metrów sznurze obok wewnętrznej bramy. Strażnicy się zorientowali, w czym rzecz, kiedy usłyszeli za plecami komendę, że mają rzucić broń.
Dwadzieścia pięć minut po rozpoczęciu akcji Opel z trzema odbitymi więźniami opuścił teren więzienia. Po minucie ruszyła za nim ciężarówka, która stała nieopodal wjazdowej bramy, a kierowca uparcie reperował silnik przez całe pół godziny. Choć po ulicy kręciły się niemieckie patrole, to nikt nie zauważył, jak na pakę załadował się cały oddział polskich komandosów. Podobnie bezskutecznie próbowano ich ścigać. Paczkowski wraz z dwom uratowanymi podwładnymi bezpiecznie został odtransportowany do Warszawy.
Krew w piach
Pod koniec wojny cichociemni pełnili coraz ważniejsze funkcje w strukturach Armii Krajowej. Zarówno w Komendzie Głównej, jak i dowodząc oddziałami zbrojnymi. „Ponury” kierował partyzantką na Kielecczyźnie, a potem, nim zginął, na Nowogródczyźnie. Wreszcie cichociemny gen. Leopold Okulicki został komendantem głównym AK. To, co go spotkało, chyba najlepiej obrazuje, jak tragicznie los zakpił sobie z całej formacji. Wypełniając płynące z Londynu rozkazy cichociemni najwięcej operacyjnego wysiłku włożyli w akcje dywersyjne na zapleczu frontu wschodniego, wspierając Armię Czerwoną. Ale gdy ta wkroczyła na tereny polskie, stali się najzacieklej tropionymi przez NKWD wrogami.
Sam gen. Okulicki, kiedy Rosjanie 9 marca 1945 r. przysłali list adresowany do władz polskiego państwa podziemnego z propozycją rozmów, był im stanowczo przeciwny – podejrzewał podstęp. Mimo iż Sowieci dawali gwarancje bezpieczeństwa, a negocjacje miały dotyczyć tylko zapewnienia spokoju na tyłach Armii Czerwonej. „Byłem wśród tych, którzy go przekonywali (do spotkania – przyp. aut.) i żyję teraz ciągle z bolesnym poczuciem krzywdy, którą mu wyrządziłem” – wspominał zastępca delegata Rządu RP Adam Bień.
Ostatecznie delegat Rządu na Kraj Jan Stanisław Jankowski rozkazał Okulickiemu, by dołączył do piętnastu innych przywódców podziemnego państwa. Tymczasem w Pruszkowie czekała już zasadzka zastawiona przez gen. NKWD Iwana Sierowa. Ostatni komendant AK wraz z innymi został porwany do Związku Radzieckiego i już stamtąd nie wrócił.
Łącznie z rąk komunistów zginęło 10 cichociemnych, z ogólnej ich liczby 108 poległych. Pozostali, jeśli osiedli w kraju, starannie ukryli swoją tożsamość. Przystosowując się do życia w czasach, po wojnie, którą mimo swego bohaterstwa przegrali.
Za sobą, niestety, mamy kilka miesięcy i bilansując, nie widzę żadnych wyników naszej pracy, gorzej – bo same niepowodzenia, tragiczne i olbrzymie wydatki