Zbyt wielu prezydentów przychodziło i odchodziło, próbując nikomu się nie narazić. Skuteczność powinna wreszcie zastąpić polityczną poprawność
Czy wejście Donalda Trumpa do wyborczego wyścigu to pocałunek śmierci dla Partii Republikańskiej? Już od pierwszej minuty debata polityków ubiegających się o prezydencką nominację Partii Republikańskiej stała się gorąca. – Kto z was ślubuje, że nie wystartuje jako kandydat niezależny, jeśli to inna osoba z waszego grona zyska nominację? Proszę podnieść rękę, jeśli nie chcecie składać takiego ślubu – zaczął współprowadzący debatę Chris Wallace. Donald Trump natychmiast wyrzucił ramię w górę. Jako jedyny.
Stadion Quicken Loans Arena, gdzie w obecności tysięcy zwolenników partii odbywała się debata, przyjął to buczeniem, ale na miliarderze nie zrobiło to wrażenia. Nie musi się przejmować: na rynku nieruchomości zarobił od 4 mld dol. („Forbes”) do 9 mld dol. (własne szacunki Trumpa). Na uwagę Wallace’a, że to rozproszy głosy i może przyczynić się do zwycięstwa demokratów, wzruszył ramionami. – Mogę złożyć przyrzeczenie, że jeśli zostanę nominowany, nie wystartuję jako niezależny – skwitował.
Ale Trump dopiero się rozkręcał. Po zestawie pytań Wallace’a pałeczkę przejęła współgospodyni Megyn Kelly. – Powiedziałeś, że nie lubisz tłustych świń, psów, żarłoków i odrażających zwierząt – zaczęła. – E, nie lubię tylko Rosie O’Donnell – wciął się Trump, przywołując nazwisko popularnej, znanej z liberalnych poglądów i sympatii dla demokratów – oraz puszystej – aktorki komediowej i gospodyni programów telewizyjnych. Wtręt nie zmieszał Kelly. – Pewnego razu, prowadząc program „Celebrity Apprentice”, powiedziałeś jego uczestniczce, że to byłby piękny widok zobaczyć ją na kolanach – ciągnęła. – Wielkim problemem tego kraju jest to, że jest politycznie poprawny. A ja nie mam czasu na polityczną poprawność – skwitował ten wywód Trump. – Megyn, jeśli ci się to nie podoba, to przykro mi – uciął.
Wymiana takich „grzeczności” trwała jeszcze chwilę – przy aplauzie tłumu – ale najmocniejszą frazą miliarder popisał się już po debacie, na antenie telewizyjnej stacji CNN. – Wyskoczyła i zaczęła mi zadawać te głupie pytania wszelkiego rodzaju – skarżył się w rozmowie z prezenterem Donem Lemonem. – Można było zobaczyć, jak krew tryskała jej z oczu, krew tryskała z jej... – tu się zawahał – ...skąd-tam-bądź.
Cytat nie utonął w potoku słów, jakie wyrzucał z siebie Trump, rozmawiając z kolejnymi stacjami. Aluzja do menstruacji znalazła się na Twitterze i zaczęła żyć własnym życiem. W szeregach republikanów zawrzało: zaczęto pisać listy z wyrazami oburzenia i odwoływać zaproszenia na partyjne konwencje. Ten szedł w zaparte: twierdził, że nie menstruację Kelly miał na myśli, lecz jej kiepskie kwalifikacje jako dziennikarki. – W zasadzie to nie ja powinienem przepraszać – powtarzał.
Analitycy prześcigali się w typowaniu tych, którzy najlepiej wypadli w debacie: Carly Fiorina, Ted Cruz, Marco Rubio, Jeb Bush? Po czym ośrodki sondażowe wylały na ich głowy wiadro zimnej wody. W gronie kandydatów do nominacji Partii Republikańskiej prowadzi Trump. I to z gigantyczną przewagą.
Mówię, jak jest. Albo powiem później
32 proc. osób deklarujących się jako elektorat Grand Old Party lub przynajmniej z nią sympatyzujących najchętniej oddałoby głos na Donalda Trumpa. Skandal mu nie zaszkodził: poparcie dla miliardera podskoczyło o 7 pkt. Na drugiego w przeprowadzonym przez agencję Morning Consult sondażu Jeba Busha głos oddałoby 11 proc. ankietowanych. Pozostali mają poparcie nieprzekraczające kilku procent.
Wyniki badań opinii społecznej – bo nie tylko o jeden sondaż tu chodzi – to dla republikanów potężny zgryz. Z jednej strony elektorat – ten żelazny i ledwie przychylny – zaczyna jednoznacznie wskazywać, z kim sympatyzuje. Z drugiej strony nominacja Trumpa mogłaby się stać dla republikanów pocałunkiem śmierci. Co prawda Trump próbował wybrnąć z „kobiecej” gafy, zapewniając w programie prezenterki Miki Brzezinskiej, że byłby „największym” prezydentem dla Amerykanek. Zapytany jednak o szczegóły, uciął temat. – Nie chcę o tym dyskutować w telewizyjnym show – stwierdził. – Ujawnię jeszcze szczegóły w tej sprawie. Ale zrażenie do siebie kobiet to jeszcze nic, bo Trump skutecznie zniechęca do siebie wyborców pochodzenia latynoskiego. – Meksykańscy imigranci przywożą tu narkotyki, przywożą tu przestępczość, to gwałciciele – błysnął w jednym z przemówień inaugurujących kampanię. Polityka miliardera wobec sąsiadów zza południowych granic sprowadza się do budowy muru na wzór tego, którym Izrael odciął się od Autonomii Palestyńskiej. – Budowa takiego muru jest łatwa i stosunkowo niedroga – komentował swoją potencjalną politykę Trump. – To nie jest takie trudne, jeśli się wie, co się robi – dodał.
Jakby odpychania dwóch najbardziej perspektywicznych grup elektoratu było mało, miliarder skutecznie potrafi zniechęcić do siebie partyjny establishment. Na wzmiankę o byłym kandydacie w wyścigu prezydenckim i weteranie wojny w Wietnamie, przez lata więzionym przez Wietkong, Johnie McCainie, Trump odpowiedział krótko. – Lubię ludzi, którzy nie dają się złapać. Jasne?
Do tych wszystkich berlusconizmów należałoby dodać zapowiedź przyszłej polityki zagranicznej. O Baracku Obamie Trump ma wiele do powiedzenia, choćby to, że relacje z Rosją są tak fatalne, ponieważ Władimir Putin Obamy nie szanuje (co skądinąd prawdopodobnie nie mija się z prawdą). – Gdybym to ja był prezydentem, myślę, że dogadywalibyśmy się bardzo, bardzo dobrze – skwitował. O Chińczykach powiedział, że „gwałcą ten kraj”. Ostatnio zmienił zdanie. – Nie mówię przecież, że są głupi. Lubię Chiny. Ostatnio sprzedałem apartament za 15 mln dol. komuś z Chin. Dlaczego miałbym ich nie lubić? – perorował. Do tego można dorzucić wszystkie absurdy, jakimi żywi się stacja Fox News: Obama nie urodził się na terytorium USA, OPEC się z nas śmieje, szczepionki wywołują u dzieci autyzm.
Sytuacja jest więc co najmniej schizofreniczna: Trump jest najpopularniejszym kandydatem do prezydentury wśród republikanów, a jednocześnie ma największy i najbardziej wpływowy elektorat negatywny – w tej samej grupie. Wystawienie go do rywalizacji z Clinton oznaczałoby niemal pewną porażkę, odesłanie do narożnika – zgłoszenie przez niego niezależnej kandydatury, która rozproszyłaby republikański elektorat. Absurd jest tym mocniejszy, że Trump nie ukrywa, iż w przeszłości dotował kampanie Hillary Clinton. – Dlatego musiała przyjść na mój ślub (dodajmy trzeci) – puentował.
– W tym wszystkim to właśnie ta publiczna walka z Fox News może na dłuższą metę osłabić szanse Trumpa na nominację – twierdzi Dean Debnam, biznesmen i zarazem szef sondażowni Public Policy Polling. – Trumpiści, najbardziej oddani zwolennicy miliardera, to zwykle wierna widownia tej stacji – sekundują mu inni eksperci. – Mężczyźni rasy białej, raczej z niższym poziomem wykształcenia – precyzuje z kolei Emily Ekins, ekspertka waszyngtońskiego Cato Institute. To grupa wyborców od lat karmiona prostymi receptami gospodarczymi, teoriami spiskowymi, bezpardonową publicystyką polityczną. Przemawia do niej model polityka w stylu autsajdera, typ „mówię, jak jest”. Trafiają do niej hasła Trumpa: obniżyć podatki dochodowe do poziomu 1-5-10-15 procent, wprowadzić podatek od importu (20 proc.), zliberalizować rynek energii, służbę zdrowia, edukację. Wzmocnić potencjał nuklearny, dogadać się z Rosją, zerwać porozumienie z Iranem. – Wybombardować ich z pól naftowych – przedstawił lapidarnie Trump swój pomysł na walkę z Państwem Islamskim. Plus tradycyjna krytyka aborcji, związków partnerskich i Obamacare. Ten pakiet haseł wystarcza, podobnie, jak w przypadku programu politycznego dla kobiet, szczegóły miliarder ujawni „później”.
Pozwać OPEC, opodatkować chińszczyznę
Od niemal trzech dekad Trump przymierzał się do walki o Biały Dom. Jeszcze jako trzydziestolatek wsparł kampanię Ronalda Reagana. Dwie kadencje później zapowiadał start w prezydenckim wyścigu. Wreszcie u schyłku rządów Clintona wystarał się o wystawienie swojej kandydatury przez Partię Reformatorską – tyleż słynną, co niszową partię założoną przez innego miliardera Rossa Perota. W 1999 r. Perot najwyraźniej miał już dosyć polityki, Trump próbował więc wejść w jego buty. Bez powodzenia: kampania ekscentrycznego magnata rynku nieruchomości została przerwana po czterech miesiącach. – Ta partia to totalny bałagan. Macie tu prawicowca Buchanana i komunistkę Fulani – komentował.
Politykę odpuścił na niemal dekadę. W 2009 r. wstąpił do Partii Republikańskiej – choć regularnie dofinansowywał obie partie amerykańskiego politycznego spektrum. Dwa lata później prawdopodobnie sondował polityczny „rynek”: pojawił się w rankingach kandydatów do nominacji, wydał też – jak większość zainteresowanych prezydenturą – własny manifest. „Time to Get Tough. Making America No. 1 Again” (Czas, by być twardym. Jak ponownie uczynić Amerykę Numerem Jeden) to zbiór powtarzanych również dzisiaj politycznych haseł. „Na początek toniemy w 15-bilionowym długu. Pozwólcie, że przyciągnę waszą uwagę do tej liczby. Jeśli jakimś cudem tak zwani liderzy w Waszyngtonie znaleźliby sposób, żeby zaoszczędzić KAŻDEGO DNIA miliard dolarów z waszych podatków, spłacenie tego długu zajęłoby 38 lat. (...) Nie mamy 38 lat. Tak, jak ja to widzę, mamy cztery, najwyżej osiem lat” – dowodził, chyba nie przypadkiem licząc czas spłaty kadencjami prezydenckimi.
„Każdego dnia, robiąc interesy, widzę, jak Ameryka jest obdzierana i napastowana. Staliśmy się pośmiewiskiem, łkającym chłopięciem świata, winionym za wszystko, któremu nie przypisuje się niczego dobrego, niedarzonym szacunkiem. Widzicie i czujecie to wokół siebie, podobnie jak ja” – podkreślał Trump. Dzisiaj do tej frustracji miliarder dorzuca niezadowolenie z porażek, jakich Grand Old Party doświadczyła w ostatnich latach, zwłaszcza w walce o Biały Dom. Pakiet zaleceń politycznych jest stosunkowo prosty i – zgodnie z nastrojami elektoratu – radykalny. „Pozwać OPEC”, „Opodatkować chińszczyznę”, „Waszyngton marnuje wasze pieniądze”, „Obamacare zabija miejsca pracy” – poszczególne rady wypunktowane już w „Time to Get Tough” zgodnie z filozofią „mówię, jak jest” układają się dziś w mapę frustracji przeciętnego trumpisty. Ba, niemal dwustustronicową pracę domyka na poły esej, na poły recenzja kwalifikacji zawodowych znanych telewizyjnych prezenterów (co ciekawe, o publicystach prasowych czy ekonomistach Trump nie wspomina). Innymi słowy, „mówię wam, co macie oglądać”.
Oczywiście najlepiej oglądać show Trumpa „Celebrity Apprentice”. „Jak zapewne wiecie, mój show był jednym z największych hitów sieci NBC i zarobił mnóstwo pieniędzy w ciągu jedenastu sezonów” – podkreśla z wrodzoną skromnością Trump w zakończeniu swoich wywodów na temat mizerii współczesnej Ameryki. „Mam mnóstwo bogatych przyjaciół, którzy twierdzą, że zabiliby, żeby mieć własny reality show. Nie dla pieniędzy, ale dlatego, że to pozwala zaistnieć i daje wiele zabawy. Mówię im: no to róbcie show. Ale z różnych powodów – braku osobowości, wyglądu, obaw przed publicznymi wystąpieniami – nie chcą. W ostatnim sezonie «The Apprentice» zwykle był numerem jeden w paśmie po dziesiątej wieczorem, najważniejszym, bo wprowadza serwis z lokalnymi wiadomościami. To show od początku było skazane na powodzenie”. Cóż, reklamy nigdy dosyć.
Sztuka podnoszenia się z upadków
Skądinąd Trump właściwie też był skazany na powodzenie. „Częstokroć, kiedy spałem z jedną z top modelek, mówiłem do siebie, przypominając sobie tego chłopaka z dzielnicy Queens: uwierzysz, co mi się trafiło?” – wzdychał co prawda na kartach poradnika „Think Big: Make It Happen in Business and Life”, ale można uznać to za charakterystyczną dla miliardera kokieterię.
Z Queens czy sąsiednim Bronxem Trump nie miał jednak wiele wspólnego, jego celem był Manhattan. Jego ojciec z powodzeniem prowadził spółkę Elizabeth Trump & Son, zajmującą się handlem nieruchomościami, i mógł pozwolić sobie na wysłanie syna do nieco lepszych szkół, a być może i kolejne cztery odroczenia służby, którą młody Donald musiałby odbyć w Wietnamie (co wypomniano mu ostatnio, po jego komentarzu dotyczącym Johna McCaina). Firma, która w latach 50. i 60. specjalizowała się w ofercie adresowanej do klasy średniej, w latach 70., pod wodzą energicznego trzydziestolatka, świeżo po opuszczeniu szeregów armii, zaczęła chwytać się coraz bardziej prestiżowych zleceń i odgrywać główną rolę na rynku luksusowych nowojorskich nieruchomości.
Seria udanych transakcji nazbyt ośmieliła Trumpa – w latach 80. przeszarżował i z końcem dekady otarł się o bankructwo. Wydobywał się z niego przez dekadę, układając się z wierzycielami co do tempa spłaty długów, umorzenia części odsetek i wykładania pieniędzy na nowe pomysły. Udało się: wykończona w 2001 r. Trump World Tower na Manhattanie i kilka innych apartamentowców postawionych w prestiżowych punktach metropolii uratowały finanse ekscentryka. A jednocześnie nigdy nie brakowało mu pomysłów na spieniężanie sławy, jaką się cieszył. W 1989 r. była to planszówka, której „patronował”, rodzaj „Monopoly” – dzisiaj są to rozsiane po Ameryce pola golfowe czy konkurs Miss Ameryka.
O ironio, do tego Trump napisał jeszcze niemałą stertę poradników biznesowych (zawierających równie wyrafinowane rady jak jego polityczny manifest) od „twoich pierwszych dziewięćdziesięciu dni w biznesie” po „rolę nieformalnej edukacji w osiąganiu sukcesu” i „sztukę podnoszenia się z upadków”. Pierwsza z nich, wydana jeszcze w 1987 r. „Trump: The Art Of Deal” (Trump: Sztuka zawierania umów) przez niemal rok utrzymywała się na topie listy bestsellerów gazety „The New York Times”. I choć kolejne lata podważyły opinię o Trumpie jako biznesowym geniuszu, w sumie wyprodukował blisko dwadzieścia pozycji. Ukoronowaniem był reality show, którego uczestnicy próbowali swoich sił w biznesie, a surowym recenzentem ich działań był nie kto inny jak Donald Trump. – Wszystkie kobiety w „Apprentice” flirtowały ze mną, świadomie lub nie – skwitował swój urok gospodarz programu. – Tego należało się zresztą spodziewać.
„Kocham Amerykę. A kiedy coś kochasz, bronisz tego namiętnie, nawet gwałtownie” – głosi Trump na kartach swojego manifestu. – „Szkody, jakie demokraci, słabi republikanie i ten prezydent-katastrofa wywołują w Ameryce, zepchnęły nas w bałagan, jakiego jeszcze w życiu nie doświadczyliśmy. Żeby rozwiązać problem, musimy być mądrzy i twardzi. Nie ma czasu do stracenia” – zagrzewa autor. Bez względu na to, jak bełkotliwe mogą wydawać się wywody ekscentrycznego magnata, zbyt wcześnie, by postawić na nim kreskę. Trump może zapewne liczyć na wsparcie Mitta Romneya – kandydata republikanów sprzed czterech lat – potrafi też obłaskawiać skrajną frakcję partii, pamiętną Tea Party, ale i mrugnąć porozumiewawczo do lewaków z ruchu Occupy Wall Street.
W końcu w historii Stanów Zjednoczonych nie brakowało prezydentów-biznesmenów. Bush senior i Bush junior to wychowankowie branży naftowej. Jimmy Carter zarządzał uprawą fistaszków, Harry Truman miał sklep z modą męską, Franklin Delano Roosevelt – funkcjonujące do dziś centrum rehabilitacji, Herbert Hoover – firmę zajmującą się inżynierią górniczą, Warren G. Harding – swego czasu kupił gazetę w Ohio. Doskonałym przykładem kariery politycznej, której swego czasu nie wywróżono, był wieloletni burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg (nowojorscy republikanie bezskutecznie proponowali Trumpowi posadę gubernatora stanu Nowy Jork). Niezłe wyniki w biznesie mają wspomniani już Mitt Romney czy niegdysiejszy patron Trumpa, Ross Perot. Na zapleczu Grand Old Party możemy znaleźć też innego miliardera – Davida H. Kocha, współwłaściciela konglomeratu Koch Industries i zaciętego przeciwnika demokratów, który w 1980 r. ubiegał się o stanowisko wiceprezydenta z ramienia Partii Libertariańskiej.
Z tej strony Atlantyku Trump może więc wydawać się egzotyczną ciekawostką. Po tamtej stronie – realną alternatywą. – Czuję, że on rzeczywiście mógłby robić różnicę – napisał jeden z trumpistów na stronach portalu Reddit. – Zbyt wielu prezydentów przychodziło i odchodziło, próbując nikomu się nie narazić. Skuteczność powinna wreszcie zastąpić polityczną poprawność, myślę, że to ten rodzaj zmiany, jakiego potrzebuje Ameryka – podsumowywał.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama