- Byłem kiedyś konferansjerem na plenerowym koncercie. Obok było wesołe miasteczko. Poszedłem je obejrzeć, a przy karuzeli napis: „Podczas występu artystów karuzela gratis”. Uważam, że to powinien być standard - mówi Artur Andrus w rozmowie z Robertem Mazurkiem.
MAGAZYN DGP / DGP
Chałturzysz?
Pod wpływem znajomości ze Stefanią Grodzieńską i jej „Wspomnień chałturzystki” uznałem, że też chcę być chałturzystą.
Teraz chałturą są te wszystkie Dni Lasu, Dni Ziemniaka...
I Święto Świni. To podczas tego święta pewną bardzo znaną piosenkarkę bardzo chciał zapowiedzieć miejscowy wójt. Wyszedł na scenę i wypalił: „A teraz nasza gwiazda, ktoś, bez kogo trudno sobie wyobrazić Święto Świni!” i tu podał nazwisko gwiazdy.
Ciebie na Święcie Świni nie było.
Ale za to zaproszono mnie na kilka naprawdę dziwnych imprez.
Najdziwniejsza?
Początki kariery. Zapowiadałem fakira i kobietę – gumę...
Daj się wyśmiać.
Już później Andrzej Poniedzielski poprosił mnie, bym razem z nim gdzieś wystąpił. Jedziemy na imprezę, okazuje się, że jest w skansenie i na wiatraku widzimy wielki baner z naszymi twarzami i napis: „IV Uniejowski Gęsi Pipek”. Spytałem Poniedzielskiego, który z nas jest bohaterem tytułowym imprezy, która notabene okazała się całkiem sympatyczna.
A nie zawsze jest tak miło.
Czasem jest po prostu śmiesznie. Byłem kiedyś konferansjerem na plenerowym koncercie, głównie poezja śpiewana, artyści liryczni, takie klimaty, i obok było wesołe miasteczko. Poszedłem je obejrzeć, patrzę, a przy karuzeli napis: „Podczas występu artystów karuzela gratis”. Uważam zresztą, że to powinien być standard.
To nie tam występowałeś z Boney M.?
Nie tam, ale faktycznie grałem razem z nimi. Przed koncertem przyszedł do mnie menedżer i wyjaśnił, jak ich zapowiedzieć, bo obecnie na świecie koncertuje kilka grup Boney M. i każda ma sądownie wyznaczoną nazwę w stylu Coś Tam & Boney M.
My tu mówimy o chałturach, ale samo słowo zmieniło znaczenie.
Kiedyś to była po prostu dodatkowa praca. Stefania Grodzieńska pisała, że to nie było coś złego, czego należałoby się wstydzić, tylko dodatkowe zajęcie, jeszcze jedno miejsce zarobkowania.
I nie tylko artyści mieli chałtury.
Mieli je lekarze, budowlańcy – a, nie, oni akurat mieli fuchy – w każdym razie ludzie różnych zawodów. I masz rację, zmieniło się znaczenie słowa, bo od ładnych paru lat ma ono zabarwienie pejoratywne. Nikt się nie chce przyznać do chałturzenia.
To my spróbujmy to odczarować. Twoja pierwsza chałtura?
Prowadziłem kabaretowe występy w klubie „Harenda” i jeden z fanów namówił mnie, bym poprowadził imprezę dla jego firmy. Podał honorarium, zgodziłem się i nie zapytałem o nic innego. Nie tknęło mnie nawet, że to na poligonie...
Żartujesz?
To było tak: poligon niedaleko Warszawy, dojeżdżam swoim maluchem i pierwszy obrazek – dwie pijane zakonnice...
Słucham?
Naprawdę. Co się okazało? Że to amerykańska firma, której szef postanowił uszczęśliwić pracowników trzydniowym obozem survivalu. Mieszkali w namiotach, bez wody, za to z programem artystycznym wieczorami. I w dniu mojego przyjazdu był dzień przebrań i owe panie wybrały strój zakonnicy.
Ty też się miałeś przebrać?
Nie, miałem zapowiedzieć występ karate. Pytam, gdzie będzie ten występ, a organizator pokazuje mi jakieś błoto i mówi: „O, tutaj.” Rozglądam się, a tam żadnego nagłośnienia, prowizorycznej sceny, nic. Dali mi tubę i mówią: „To niech pan wszystkich zwoła i powie, że za chwilę karate. „Uciekłem stamtąd upokorzony i w ten sposób nie zarobiłem swoich pierwszych dużych pieniędzy.
Trzeba było zostać.
Ha, teraz bym został. Wtedy, wiesz, młody idealista, robiłem to dla sztuki. Najzabawniejsze jest to, że jak się czyta te „Wspomnienia chałturzystki” Grodzieńskiej, to poza telefonami i e-mailami w zasadzie wszystko się zgadza. Jest identycznie. To są te same mechanizmy i te same zagrożenia.
Jakie zagrożenia? Na co ja, początkujący chałturzysta, muszę zwrócić uwagę?
O której godzinie wchodzisz na scenę. Bo jak ci zaproponują, byś wystąpił koło północy, a wcześniej były tańce, to wiesz, czym to się skończy. Mnie też w to próbowano wmontować. Najpierw tańce, niech się ludzie pobawią, a potem pan Andrus. Tu nic nie przebije słynnego występu Jerzego Dobrowolskiego...
Wielkiego i uwielbianego aktora i satyryka.
Jego skusili gigantycznym honorarium za występ w konińskim amfiteatrze na wielkiej imprezie Derby. Nie potrafił odmówić, ale okazało się, że zaczynają jakoś w południe, a on ma być drugi.
Już jest słabo.
Tak, tylko że przed nim wystąpiła grupa striptizerek. Panie schodzą ze sceny, a Dobrowolskiego wita jeden wielki gwizd. Zupełnie mnie to nie dziwi, bo podejrzewam, że nie miał widzom do zaproponowania niczego podobnego. Gwizdy nie milkły, więc w połowie Dobrowolski przerwał i powiedział: „Słuchajcie, ja mam w umowie napisane 15 minut, więc choćbyście nie wiem co robili, to ja wcześniej ze sceny nie zejdę”. I swoje dograł.
Ty ze striptizem nie występowałeś?
Ze striptizem nie, ale z baletem „Independent”, który zawiązał się na dzień czy dwa przed występem i pewnie dlatego tańczył nierówno, ale za to dziewczęta były mocno roznegliżowane.
Wróćmy do poradnika chałturzysty. Striptiz – nie, jedzenie – nie, alkohol?
Albo jakaś lampka przed, albo niech piją po występie, nigdy w trakcie. Jeśli występujesz podczas imprezy kilkudniowej – i nie mówię tu o festiwalu, tylko zjeździe lekarzy czy wydarzeniu firmowym – to lepiej grać pierwszego dnia niż ostatniego. Poza tym musisz zwrócić uwagę na oświetlenie i nagłośnienie.
Ale to chyba wszyscy wiedzą.
Jeszcze niedawno Kabaret Ani Mru-Mru pojechał gdzieś na koncert i pytają o mikrofony. „A, to wy mikrofonów potrzebujecie?”. I dali im dwa, żeby się wymieniali. Chłopaki pytają o statywy do mikrofonów. „Statywów to my nie mamy. Zrobimy tak, że ja tu przed wami kucnę i będę trzymał ten mikrofon” – zaproponował organizator.
Trzeba wszystko wpisywać do umowy?
Żadne zabezpieczenia nie pomogą, bo życie człowieka zaskakuje. Kilka miesięcy temu zostałem poproszony o poprowadzenie gali biznesu. Wchodzę na salę i widzę, że scena jest okrągła, stoi pośrodku i wszędzie dookoła są stoliki. Pytam organizatorów, jak mam grać, skoro zawsze będę stał do kogoś tyłem. Wytłumaczono mi, że to są prezesi firm, którzy się serdecznie nienawidzą i nikt nie może usiąść w drugim rzędzie, bo poczuje się dotknięty.
Czasem artyści występują w dość obciachowych okolicznościach nie ze swojej winy. Po prostu organizatorzy tak ustawili.
Dlatego trzeba swoje przeżyć, by wiedzieć, na co zwracać uwagę i zastrzegać to w kontrakcie, choć i tu pomysłowość ludzka nie zna granic. Ja mam wyraźnie w umowie napisane, że nie występuję w trakcie posiłków. No i swego czasu okazało się, że nie ma innej sali, więc ja występuję po kolacji.
To chyba do zaakceptowania?
Jeszcze przed występem kierownik sali zapewnia mnie: „Tak, wiem, żadnego jedzenia, nie roznosimy posiłków”. Wchodzę na scenę, zaczynam, a na sali pojawia się piętnastu kelnerów i przez cały występ stukają talerzami. Schodzę wściekły z pretensjami i słyszę „Ale my niczego nie roznosiliśmy, myśmy tylko znosili!”.
Teraz masz to w umowie?
Teraz staramy się wymóc, że występ jest w innej sali niż konsumpcja. Wiesz, dlaczego to ważne? Kiedyś Krzysiek Piasecki umówił się, że podczas koncertu dla lekarzy nie może być jedzenia. Wychodzi na scenę i patrzy, a przed każdym widzem stoi zupa, ale nikt nie je. W końcu w połowie występu nie wytrzymał i spytał: „Przepraszam, ale państwo nie jesteście głodni”. „Jesteśmy!”. „To czemu nie jecie?”. „Bo nie mamy łyżek”. Notabene organizator tej imprezy jakiś czas później z dumą w głosie tłumaczył mi, że oni rozumieją, że artystom przeszkadza, jak ludzie jedzą w trakcie, dlatego wymyślili „taki świetny patent, że nie dajemy sztućców.” Mówiłem ci, że raz mój występ dla firmy skończył się skandalem i grożono mi sądem?
Tego nie znam. Obraziłeś prezesa?
Gorzej, całą firmę przesyłającą gaz. Na imprezie rozdawali swoje śpiewniki i ja zobaczyłem ich hymn – na melodię „Glory, glory, Hallelujah!” był refren „Glory, glory, nasze rury/ Od Bałtyku aż po góry”. Tak mi się to spodobało, że opowiedziałem o tym ze sceny, co odebrano jako wyśmiewanie firmy.
Trzeba uważać.
Na szczęście inne doświadczenie mówi, że nie można dać się ponieść pierwszemu wrażeniu. Kiedyś zanosiło się na kompletny dramat, bo wiem, że mam zagrać dla sympozjum naukowego w restauracji. Wchodzimy, a tam co prawda nie ma kolacji, ale za to scenka maleńka, ledwo się zmieściłem z dwoma muzykami. Patrzę na salę, a ona wielkości większego pokoju. Pytam: „A gdzie będzie publiczność?”. „Tutaj, to 12 osób”. Okazało się, że to miało być 13 profesorów medycyny, tylko że dwóch zachorowało, a jeden nie przyszedł. I zagrałem dla dziewięciu widzów, ale za to jakich. Było bardzo miło, jednak od tego czasu pytam, dla ilu widzów ma być występ.
Żeby nie było, że ci lekarze to cię tak lubią...
Kiedyś prowadziłem cykl imprez dla kardiochirurgów i przed ostatnią organizatorka zadzwoniła, że występ odwołany. Potem wyjaśniła mi, co się stało. Otóż zadzwonił do niej lekarz reprezentujący tych kardiochirurgów i powiedział w imieniu grupy, że oni „rezygnują z artystów i za wszystko proszę kupić alkohol”. I pewnie dobrze się bawili.
No właśnie, może chirurdzy nie potrzebowali kabaretu?
Czasem ludzie oczekują czegoś innego, niż dostają. Tak było podobno z Kaliną Jędrusik, która występowała dla zakładów pracy i zbierała wielkie brawa na wejście i sporo skromniejsze po występie. Dlaczego? Bo zamiast rozerotyzowanego wampa publiczność dostawała liryczną artystkę.
To mniej więcej tak, jakby zaproszono Dodę, a ona zaśpiewałaby Norwida.
Pewnie woleliby jednak striptiz.
Z Norwidem?
Najlepiej, żeby w ogóle nie śpiewała.
To może duet Doda z Andrusem?
Rozważę tę propozycję.
Mówiłeś, że w porównaniu z PRL niewiele się w chałturach zmieniło.
Jedna rzecz się jednak zmieniła – już nikt nie wyjeżdża w tak długie trasy jak kiedyś. Starsi koledzy opowiadają, że wyjeżdżali na miesiąc w Polskę, grali po trzy koncerty jednego dnia w jednym miejscu, potem hotel i następne miasto. I tak dzień w dzień. Rekordzista opowiadał, że jednego dnia mieli osiem koncertów.
Nie wierzę.
Zaczynali rano dla zakładów pracy, a potem już seryjnie.
Jak oni byli w stanie się skoncentrować?
Grało ich piętnastu, to na te swoje pięć czy dziesięć minut każdy się jakoś koncentrował. Czasami gorzej było z publiką. Już nie pamiętam, ale to chyba Grodzieńska opowiadała, że kiedyś grali o dziewiątej rano. Zastanawiali się, co to za publiczność i okazało się, że mają występ dla stróżów nocnych. Oni o ósmej kończyli pracę...
I chcieli się wyspać.
Więc spali na widowni, ale władza ludowa zorganizowała im kulturalną rozrywkę. Ja sam się kiedyś wrobiłem w przedpołudniowy występ. Rzeszów, Teatr im. Siemaszkowej, dziewiąta rano – próba, jedenasta – występ.
Dla szkół?
Nie, dla listonoszów, Dzień Pocztowca. Program dnia wyglądał tak, że o dziesiątej oni mieli mszę świętą, potem szli do teatru, ale jeszcze przed występem miało być wręczenie odznaczeń. No i poproszono mnie o odczytanie nazwisk uhonorowanych. Zgodziłem się i przed występem dostaję książeczkę do ręki. „A którzy to ci odznaczeni?”. „No, wszyscy, 330 osób”. Wręczali je trzy godziny i kiedy weszliśmy na scenę, publiczność patrzyła na nas błagalnym wzrokiem, żebyśmy jak najszybciej skończyli.
Wróćmy do tych długich tournée.
Organizatorzy bywali zaskakująco obrotni...
To mnie nie dziwi.
Czasem aż za bardzo. W latach 80. na Pomorzu pojawił się pan, który ogłaszał wszędzie koncerty „Gwiazd Sopotu”, na których mieli być wszyscy: Karel Gott, Ałła Pugaczowa, Maryla Rodowicz. Oczywiście wszystkie te koncerty odwoływał, a kasa zwracała pieniądze. Jak zarabiał? Niemal wszystkie bilety sprzedawały należące do gangu koniki – kasa zwracała stawkę nominalną, a resztą się dzielili. Zdaje się, że skończyło się sądem.
Obrotny był, to fakt.
Wtedy znana była też gra „na zakładki”. To znaczy ten sam skład artystów zaczynał o tej samej godzinie grać w różnych miejscach oddalonych od siebie o 20–30 kilometrów. Ci, którzy już skończyli grać w jednym miejscu, jechali do drugiego i wchodzili na scenę w miejsce kolegów, którzy jechali do miasta, w którym oni zaczynali. Było to oczywiście ryzykowne, bo jak się coś stało, to ktoś, kto miał być na scenie kwadrans, stał pięćdziesiąt minut i czekał.
Korki na drogach były mniejsze, to dawali radę.
Te wielodniowe trasy miały też takie niebezpieczeństwo, że człowiek nie wiedział, gdzie jest. Nasz wspólny przyjaciel Paweł Sito prowadząc pod koniec lat 80. serię koncertów rockowych, będąc w Toruniu, przywitał publiczność okrzykiem „Witamy w Bydgoszczy!”. Wtedy dotarło do niego, gdzie jest i wybrnął z tego tak, że powiedział: „Witamy w Bydgoszczy – mówiliśmy wczoraj, witamy we Włocławku – powiemy jutro, a dziś witamy w Toruniu”.
Zakładamy, że konferansjer był trzeźwy.
Był, choć to prawda, że te trasy koncertowe służyły rozwojowi życia towarzyskiego, bo jak się wieczorem jechało do hotelu, to cóż było robić? Otwarta tylko knajpa, więc się piło. Teraz po koncercie często wraca się do Warszawy.
Nie sypiasz w hotelach?
Jak kończę występ nawet o godz. 22 w Łodzi czy Lublinie, to wolę wsiąść w samochód i wrócić do Warszawy, ale kiedyś było inaczej, a poza tym niektórzy nie lubią jeździć.
Wolą hotele?
Znajoma została menedżerką Hanki Bielickiej i mieli przez cztery dni koncerty w Lublinie i okolicy. Nie wiedziała, gdzie tam spać, ja jej nie pomogłem, znalazła jakiś pensjonat. W nocy okazało się, że śpią w regularnym, co tu kryć, burdelu. Znajoma przerażona, papieros za papierosem i szuka w książce telefonicznej – bo to czasy przedinternetowe – jakiegoś hotelu na pozostałe noce. Rano na śniadanie pierwszy schodzi pianista z podkrążonymi oczami i awanturą, że gdzie ona załatwiła nocleg, że tu się nie da spać. Ona już wie, co ją czeka, jak zejdzie gwiazda. I po pół godzinie przychodzi Bielicka wyfiokowana, w kapelusiku, uśmiechnięta. Menedżerka błaga o przebaczenie i mówi, że ma już nowy hotel, ale pani Bielicka przerywa jej i mówi: „A co ty, dziecko, nie wiesz, po co się do hoteli jeździ? Mnie się tu podoba, zostajemy”.
Chałturzą nie tylko kabareciarze.
Kiedyś przed występem okazało się, że pianino jest w strasznym stanie i trzeba szybko znaleźć stroiciela. Przyjechał starszy pan, sprawę załatwił i opowiedział mi historię, jak to jeździł po Polsce z finalistami Konkursu Chopinowskiego. Z pewnym pianistą radzieckim zajechali do domu kultury, a tam instrument w strasznym stanie. Zagląda do środka i widzi, że połamane jest 12 młoteczków. On miał trzy, w domu kultury cudem znaleziono trzy następne, zainstalował to i pokazał pianiście, że ma grać odtąd dotąd i w ten sposób zagrał Chopina.
To teraz porozmawiajmy o pieniądzach.
Zdziwię cię, ale nie ma jakiejś stawki. To znaczy menedżer zawsze jakąś podaje w zależności od rodzaju imprezy, lecz jeśli to robi ktoś, kogo znamy i komu ufamy, to możemy się dogadać. Za to mam różne doświadczenia z koncertami charytatywnymi, bo bywało tak, że byliśmy jedynymi, którzy za koncert nie dostawali pieniędzy. Wyobraź sobie wielki koncert dla 3 tys. ludzi, a po koncercie na zakup karetki pogotowia przekazano ze 3 tys. zł. Dlatego albo sprawdzamy, kto to robi, albo proponujemy – wy nam płacicie normalną stawkę, a my się zobowiązujemy wpłacić ją na konto.
Teraz wszyscy grają na imprezach niebiletowanych, prawda?
Właśnie teraz już nie, tendencja się odwróciła. Sam bardzo rzadko pojawiam się na eventach firmowych, gram swoje biletowane imprezy i pojawiam się na festiwalach. Zresztą ludzie sami chyba zobaczyli, że jak kupią sobie bilety i przyjdą na kabaret, to bawią się lepiej niż w towarzystwie panów pijących piąte piwo na Święcie Grilla.