- Armia ma służyć narodowi i nie powinno mieć znaczenia, kto jest u steru rządów. A niestety teraz jest tak, że polityką, jak jakąś chorobą, próbuje się zarazić armię. Parę razy powiedziałem dosadnie, co o tym wszystkim myślę - mówi Mirosław Hermaszewski w rozmowie z Magdaleną Rigamonti.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna

Proszę spojrzeć, jakie mam widoki za oknem. Mieszkam w lesie, jeszcze niewyciętym. Sarenki przychodzą. Jeść im daję. 150 kg kukurydzy na całą zimę wystarcza. A dzisiaj rano jabłka dostały. Bardzo lubią jabłka. Wie pani, jestem myśliwym, ale od 10 lat sarny obserwuję tylko przez lornetkę.

Szkoda się ich panu zrobiło.

Coraz częściej mi różnych rzeczy szkoda. Lubię patrzeć, obserwować, fotografować.

Pan mi tu o sarenkach, a ja chcę z panem o poważnych rzeczach rozmawiać.

To są poważne rzeczy.

NASA odkryła planety podobne do Ziemi.

Na tarasie mam teleskop. Od czasu do czasu z wnukami patrzę w niebo.

I czego pan tam szuka?

Chyba ukojenia. Pierwszy raz spojrzałem przez teleskop już po locie w kosmos – na Jowisza. Zobaczyłem tę planetę i jej cztery widoczne księżyce. Wisiały sobie, tak jak i Ziemia, w przestrzeni, z czego często nie zdajemy sobie sprawy. A ja jestem pilotem, kosmonautą, patrzę na to, co się dzieje naprawdę z dużej perspektywy. Wnuki pani pokażę. Robię im zdjęcia, kocham ponad wszystko. Chcę, żeby w lepszej Polsce żyły. No, ale porozmawiajmy o kosmosie.

Przecież rozmawiamy.

Zdaje pani sobie sprawę, jak często ludzie używają słowa kosmos na co dzień. Jak słyszę, że ktoś ma w domu bałagan jak w kosmosie, to myślę sobie – ludzie, tam to jest dopiero porządek ustawiony przez naturę i Boga.

Boga widać?

Jak się dobrze przypatrzeć... Pamiętam, lecimy, koledzy śpią, patrzę przez iluminator i czuję, jakby ktoś tu był, ktoś, kto to wszystko wymyślił, stworzył. Zresztą, gdyby go nie było, to i mnie by tu nie było. Niektórzy moi koledzy przed wylotem w kosmos nie tylko byli ateistami, ale i zatwardziałymi poganami. Jednak wracali stamtąd wyraźnie odmienieni.

Wierzący?

Trudno to opowiedzieć słowami, ale zderzenie tej wielkiej przestrzeni z samym sobą pokazuje kruchość człowieka. Chodzimy po tej ziemi, raz jest dobrze, raz źle, raz noc, raz dzień, raz deszcz, raz piękne słońce – i wszystko to jest nasze. Ale jak wejdziemy w istotę, zdamy sobie sprawę, gdzie jesteśmy, to... Oczywiście, wszyscy wiemy, bo uczą tego w szkołach, że jest Mars, Wenus, Ziemia i tak dalej, że wszystko krąży. No, ale to przecież pierwszy stopień wszechświata. Ziemia wchodzi w skład galaktyki, ogromnej struktury, w której, jak mówią uczeni, jest 200 mld gwiazd podobnych do Słońca. A jej rozmiary to 150 tys. lat świetlnych. A tych galaktyk jest niepoliczalna liczba!

Chce pan powiedzieć, że powinniśmy się wszyscy tu na Ziemi, kochać, wspierać, szanować, bo wróg jest gdzie indziej?

Nie, chcę powiedzieć, że powinniśmy czuć skromność. Nam się wydaje, że jesteśmy jedyni, a jestem przekonany, że nie jesteśmy sami w tym bezmiarze.

Widział tam pan kogoś?

Pani sobie żartuje, a ja mówię poważnie – wystarczy wziąć pod uwagę rachunek prawdopodobieństwa. Albo Boga. Uważa pani, że mając tyle układów słonecznych, tyle planet, ziarno życia zasiałby tylko tu? Teleskop Hubble’a odnajduje galaktyki w odległości nawet 13,5 mld lat świetlnych. Uczeni mówią, że gdzieś powstały nowe, a inne zginęły, choć my jeszcze o tym nie wiemy, bo ich światło do nas jeszcze podąża. To się nie chce mieścić w głowie. Jeśli wzięlibyśmy w palce ziarenko piasku, oddalili od naszych oczu na odległość wyciągniętej ręki i popatrzyli w niebo, to to ziarenko zakryłoby ponad 50 tys. galaktyk. Kosmos, prawda?

Kosmos. Tymczasem u nas w ostatnich miesiącach 30 generałów odeszło z armii.

Nie tylko generałów, skrzywdzonych jest znacznie więcej wśród tych, którzy służyli ojczyźnie. To polityka. Na miarę kosmosu.

No właśnie.

I boję się jednego. By ktoś ze skrzywdzonych nie zrobił kiedyś z tego powodu jakiegoś głupstwa.

O kolegach pan mówi?

O nikim konkretnym. Ale wiem, jakie są nastroje. Jak się spędziło razem 40 lat w samolocie czy na ćwiczeniach, to jest się grupą ludzi, którą coś wiąże. Nie, nie tylko wspomnienia. Teraz się boję, bo przecież to, co się dzieje, w naszej historii nie miało dotąd miejsca. Odeszło 30 generałów i 250 pułkowników, wielu z doświadczeniem wojennym, bo byli na misjach w Kosowie, Iraku, Afganistanie. Na wykształcenie tych ludzi państwo wydało ogromne pieniądze, studiowali nie tylko w Polsce, ale też w Stanach. A na ich miejsce awansowani są inni w sposób wręcz naddźwiękowy, o dwa stopnie na przykład.

Pan jest generałem.

Ale przeszedłem po kolei każdy szczebelek, nigdy nie awansowałem dzień wcześniej, choć byłem w tzw. funduszu przyspieszonego rozwoju. Jak się komuś daje gwiazdkę, to z tego powodu rozumu nie przybywa. Żołnierz musi udowodnić, że jest godzien awansu. Oczywiście pojawią się ludzie, którym będzie imponowało, że ktoś był wczoraj kapitanem, a dziś jest podpułkownikiem. Przestrzegam jednak, bo nie daj Boże przyszedłby czas próby, to tacy szybko awansowani nie sprawdzą się. W przysiędze wojskowej są słowa: nie będę szczędził krwi ani życia. I ci moi koledzy przysięgali, a teraz się tymi ludźmi pomiata. A kiedy się wojskowym pomiata, to on może zareagować tylko w jeden sposób – zdjąć mundur. I ten gest to jest jego płacz. Kiedy niedawno gen. Różański żegnał się z wojskiem, wygłosił piękne przemówienie. Ale nie jestem pewien, czy wszyscy ci, co powinni, zrozumieli sens jego słów.

A jak pan zrozumiał?

Że armia ma służyć narodowi i nie powinno mieć znaczenia, kto jest u steru rządów. A niestety teraz jest tak, że polityką, jak jakąś chorobą, próbuje się zarazić armię. Parę razy powiedziałem dosadnie, co o tym wszystkim myślę. Teraz też wciągnęła mnie pani w tę dyskusję. Jeśli żołnierza wciąga się w politykę, jeśli każe mu się działać pod politycznym naciskiem, to on odchodzi.

Generałowi łatwiej, pułkownikowi też, bo odchodzą na emerytury. Gorzej mają ci niżsi rangą.

Nie. Ci ludzie wiedzą, że są odpowiedzialni za żołnierzy, są dla nich autorytetami, a mimo to honor im nie pozwala dłużej służyć w armii. W wojsku potrzebny jest autorytet. Brak poszanowania dla żołnierza może mieć daleko idące konsekwencje. To wszystko wpływa na morale, a wojsko nawet najlepiej wyposażone, bez morale i bez dowódców jest tylko pospolitym ruszeniem. Nie mówię, że mamy zagrożenie wojenne, ale szanowane są te narody, które są silne. Żołnierz był zawsze do dyspozycji narodu, nie szczędził niczego.

Był też do dyspozycji władzy. W 1970 r. wojsko strzelało do stoczniowców, 13 grudnia 1981 r. czołgi wyjechały na ulice.

To jest smutne i tragiczne. I właśnie wyciągnijmy z tamtych wydarzeń lekcję. Już mi jeden z dziennikarzy zarzucał, że jakoby służyłem w niewłaściwej armii.

Krzysztof Ziemiec. Nie zarzucał, rozmawiał z panem, pytał.

Szkoda mi go trochę, bo ta rozmowa odbyła się ponad pięć lat temu, kiedy nie był on tak jednoznacznie kojarzony politycznie. Przez 40 lat byłem gotów bronić naszego nieba, a on mówi, że w niewłaściwej armii służyłem. Co to za różnica, z której strony z bombami do nas przylecą...

Już panu obniżono emeryturę?

Raz. Za przynależność do Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Ten, kto ma wiedzę, to wie, jak się tam znalazłem, że zostałem włączony do WRON bez swojej zgody i wiedzy. Teraz znowu słyszę, że będą obniżać. Ale jeśli obniżą, to nareszcie będą mieli, cytuję – ostateczne rozwiązanie kwestii Hermaszewskiego.

W ramach ustawy dezubekizacyjnej.

Nie rozumiem tego. Pamiętam, że Stanisław Lem powiedział, że gdybym poleciał we francuskiej czy amerykańskiej rakiecie, to Polacy mieliby dla mnie więcej sympatii. Gdy oceniam zawód, który uprawiałem, to tylko ja wiem, ile to kosztowało nerwów, zdrowia, jakie to było niebezpieczne. Pamiętam, jak wychodzę na loty, pogoda taka, siaka, wracam i nie poznaję żony. Słyszała samolot i nagle cisza. I strach, że się coś stało. Ilekroć wracałem z nocnych lotów, nigdy nie spała. Albo udawała. Podjeżdżamy pod dom, widzę, że się światło pali. Trzaskam drzwiami, głośno, bo to była nyska, żona musiała usłyszeć, bo światło od razu pstryk, zgaszone. Wchodzę do domu, a ona niby śpi, a ja wiem, że czekała. Wie pani, że z mojej promocji trzydziestu kilku chłopaków zginęło. Szlifując rzemiosło. Niech pani tylko nie myśli, że narzekam, bo to, co przeżyłem, jest naprawdę czymś fantastycznym i nikt mi tego nie odbierze. Dzielę się tymi przeżyciami. Wygrać w totolotka można, co i raz ktoś wygrywa, ale polecieć w kosmos to jest dopiero wygrana. Mnie się ten kosmos śni, budzę się i zastanawiam, czy ja tam byłem, czy tylko śniłem.

Ale był pan?

Byłem. Jeden góral mówi: Wy, panocku, zeście boskie prawa narusyli, wom to nie będzie darowane. I pewnie miał trochę racji. Nie jest mi darowane. Ten WRON to była kara. Prokuratura nie dopatrzyła się w mojej obecności czegoś nagannego. I co, i potem posłowie przez podniesienie ręki zagłosowali za tym, żeby mi emeryturę obniżyć. Kilka razy już tak było, że podchodzi do mnie jakiś polityk i mówi: O, dzień dobry panie generale. A ja na to: Panie pośle, pan mnie zna? Pan wie, jaka była moja rola we WRON, to czemuś pan głosował przeciwko mnie. Obruszenie, konsternacja i mówi, że nie pamięta tego głosowania i udaje durnia. Kilka dni temu dostałem ciekawego e-maila od człowieka, który był kiedyś w wojsku. Pisze o WRON. Niech pani przeczyta.

„Dowiedziałem się z mediów, że został pan bez zgody włączony do WRON. Mogę w razie potrzeby poświadczyć, kiedy i skąd przybył pan do Warszawy. 13 grudnia 1981 r. w niedzielę wysłano mnie do DWOPK na lotnisko Warszawa Bemowo. Była to co prawda niedługa podróż spod śmigłowca, prawdopodobnie MI-2, do sztabu korpusu OPK, zaś resztę oficerów, którzy wtedy przylecieli, zawiozłem do DWOPK, lecz pamiętam sporo szczegółów z tego wyjazdu. W pamięci zapadło mi przywitanie z pańską osobą i pana duży bagaż. Mogę potwierdzić fakt, że w momencie wprowadzania stanu wojennego, w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r., pana w Warszawie nie było. Odbywałem wtedy zasadniczą służbę wojskową i byłem kierowcą w zabezpieczeniu JW 1410. Pozdrawiam, starszy szeregowy Andrzej Rosowicz” Do IPN-u pan to złożył?

A po co? I tak prawie za każdym razem muszę tłumaczyć, jak wtedy było. Problem mają młodzi dziennikarze. Przychodzi taki do mnie, siadamy i on zaczyna: Panie generale, niech pan powie, jak tam było na Księżycu. I jeszcze nie wie, ale ja już wiem, że wywiad został właśnie skończony. Albo pewna dziennikarka z Łodzi. Mówi: Panie generale, ależ z mojego radia się ucieszą, będziemy na żywo, będzie wspaniale. Wchodzimy na antenę, ona, że naszym gościem jest gen. Hermaszewski i na pewno nam opowie, jak było na Księżycu. Program na żywo, pani sobie wyobraża, więc ja, że to już było tak dawno, że jej pewnie jeszcze na świecie nie było i owszem byliśmy na Księżycu, jako ludzie, konkretnie 12 osób, w dodatku Amerykanów, ale mnie wśród nich nie było. W Białej Podlaskiej miałem wykład, przychodzi dziennikarka i mówi, że wywiad będziemy robić, rozmawiamy. Potem przychodzi gazeta i jest napisane, że Mirosław Hermaszewski jest 89. człowiekiem, który był na Księżycu.

To może pan był.

I wszyscy o tym wiedzą, tylko nie ja. Dzieciom mówię, że byłem jako drugi Polak, bo pierwszy był Twardowski. Śmieję się z tego. Ludzie niby wiedzą, że mają w Polsce kosmonautę, a tak naprawdę to wszystko im się myli. O przepraszam, telefon, to Rosjanie, film chcą robić o mnie. Porozmawiam, pani wybaczy.

Generał Hermaszewski rozmawia po rosyjsku, ustala termin spotkania w Wołowie, w jego rodzinnym miasteczku na Dolnym Śląsku, mówi, że tam stoi jego samolot, jest aula w liceum jego imienia i że na dwa dni tam można jechać i filmować.

Stopień generalski władza panu zabierze?

Władzą się bywa, a generałem się jest! Słyszę, że są też jakieś projekty cmentarne, niektórym chcą stopnie po śmierci odbierać. Już byłem świadkiem braku szacunku dla byłego dowódcy Wojsk Lotniczych gen. Henryka Michałowskiego. Jakby było mało smutku po śmierci, to jeszcze odmówiono asysty wojskowej.

Kto odmówił? Minister Macierewicz?

Nie wiem, kto. Podobno IPN. Powód, jaki podano, to to, że przez jakiś czas Michałowski był attaché wojskowym w Pradze. Przecież ten generał służył nam wszystkim, a teraz kilku ludzi mówi, kto jest dobry, a kto zły. A w zasadzie jeden człowiek prowadzi politykę personalną w armii. Już widzimy, do czego to zmierza. Szkolenie, gotowość bojowa, polityka personalna to jest domena wojskowych, a nie cywilów.

Jacyś politycy pana słuchają? Na razie o zięcia, Ryszarda Czarneckiego, nie pytam.

Trzeba było niektórych polityków wysłać tam, w kosmos. W jedną stronę. Żartuję. A jeśli chodzi o zięcia – zastrzeżeń nie mam. O polityce w zasadzie nie rozmawiamy.

Nie tak dawno w wywiadzie radiowym nie chciał rozmawiać o obniżeniu emerytur dla oficerów, którzy służyli w wojsku przed 1 września 1990 r., bo jak mówił, unika kłopotów w domu. Boi się pana?

Myślę, że on też trochę żartuje. Jest mężem mojej córki, a więc jesteśmy rodziną i najwięcej rozmawiamy o sprawach rodzinnych, o wnuczku Stasiu.

Ryszard Czarnecki jest w PiS.

Przypuszczam, że swoje zdanie na temat emerytur mógł wyrazić tylko w ten sposób.

O Smoleńsku rozmawiacie?

Już teraz nie. Mamy na tę sprawę swoje poglądy. Kiedyś, w dowództwie wojsk, byłem szefem komisji badania wypadków lotniczych. Znam tę problematykę, metodologię badań, zdarzeń, mam wiedzę i nic mi się nie zgadza z tym, co się obecnie podaje oficjalnie na temat katastrofy w Smoleńsku. Nie ma spójności. Zresztą komisja ostatnio milczy, bo rozumiem, że nie ma nic do powiedzenia. Dla profesjonalisty ta sytuacja od początku jest wiadoma. Pogoda, komendy, stres w kabinie, konfiguracja zderzenia, rozrzucenie szczątków i błąd za błędem, błąd za błędem, słabe wyszkolenie załogi. Na wieży też nerwy. Leci prezydent ościennego państwa na bardzo ważną uroczystość do Katynia. I co, mieli powiedzieć: odchodź, nie ląduj? Mieli zabronić lądowania?

Córka zakochując się w pośle PiS, postawiła pana w trudnej sytuacji.

Zakochała się w Ryszardzie, nie w pośle PiS. Poza tym przecież żadna kobieta nie zakochuje się z rozsądku. Teraz też trochę żartuję, oczywiście. Ten świat się jakoś dziwnie obraca. Muszę rozdzielić sprawy rodzinne od polityki.

Przecież pan próbował wchodzić do polityki i się nie udało.

Nie wszedłem z prostego powodu – mówiłem ludziom prawdę, a najłatwiej jest obiecywać. Ja nic nie obiecywałem, a i tak wówczas, w tym 2005 r., głosowało na mnie ponad 96 tys. ludzi. Ostatnio SLD zaproponowało mi start w wyborach do europarlamentu.

To było w 2014 r.

Zaczęli mnie nachodzić, a ja zacząłem to rozważać. I w zasadzie byli przekonani, że się zgodzę. Zaproponowali drugie miejsce na liście.

A panu chodziło o pierwsze.

Nie, mnie chodziło o to, kto jest na pierwszym. Towarzystwo mi nie odpowiadało.

Towarzystwo Weroniki Pazury?

Zrozumiałem, że chodzi o to, bym ją wsparł. Mnie się taka strategia nie podoba. Podziękowałem. I mówię o tym otwarcie. Wtedy jeden z dziennikarzy mnie zapytał, dlaczego zrezygnowałem z kandydowania. Odpowiedziałem, że z powodów rodzinnych.

A wtedy do europarlamentu kandydował Ryszard Czarnecki.

I historia o tym, jak to nie chciałem konkurować z zięciem – gotowa. A prawda była zupełnie inna. Na pewno nie zrezygnowałem z kandydowania z powodu zięcia, bo w rodzinie wszystko w najlepszym porządku. Czy pani sobie wyobraża, że wnuczek mówi, że jestem najlepszym dziadkiem na świecie? Babcia Emilia też najlepsza na świecie.

W kosmos go pan zabierze?

Są lepsze zawody, żadne lotnictwo. Niech idzie w naukę, niech zostanie inżynierem, może lekarzem, jak kiedyś marzyła moja mama o mnie. Mam na jego punkcie fioła. Zresztą, trzy moje wnuczki też bardzo kocham.

Mam rozumieć, że wtedy w 2014 r. zamknął pan swój rozdział polityczny?

Przecież go nawet nie otwierałem. Polityka nie jest mi potrzebna. O kosmosie rozmawiajmy.

Kolega mi opowiadał, że jak był mały, to pana widział przejeżdżającego przez jego miasteczko specjalnym samochodem.

Specjalnym? Polonezem jechałem. Za lot dostałem poloneza w kolorze zieleń stepowa i czarno-biały telewizor. Myślałem, że nieba sięgnąłem.

On miał wtedy z osiem lat i mówi, że wszyscy wylegli na ulice, by zobaczyć kosmonautę. I choć pan się nie zatrzymał, nawet nie zwolnił, to dla niego i tak to było wielkie przeżycie.

Rosjanie się szczycili swoimi kosmonautami, Amerykanie swoimi i u nas też się szczycono. Musiałem spłacić dług społeczeństwu. Każdy przecież chciał poznać tego faceta, który poleciał w kosmos, zobaczyć go przynajmniej, chociaż jak przejeżdża samochodem. Zresztą, do tej pory tak jest, że ludzie mnie rozpoznają, podchodzą, pytają.

O to, jak jest w kosmosie?

Ludzi to interesuje, a nie polityka... O, żona dzwoni. 51 lat jesteśmy razem. Pochodzimy z tej samej miejscowości, chodziliśmy do jednego liceum, a żeby jeszcze było ciekawiej, to mieszkaliśmy w tym samym budynku, rozmawialiśmy przez ścianę alfabetem Morse'a. Ileż ona ze mną przeżyła. Ale zawsze mnie wspierała. Każdy sukces to nasze wspólne osiągnięcie.

Jej rodzina tak jak pana też pochodzi z Wołynia?

Z kresów, ale nie z Wołynia, a z Wileńszczyzny.

Prezes Jarosław Kaczyński powiedział, że jego zdaniem ukraiński Prawy Sektor, ci czciciele UPA, są finansowani przez Kreml.

A część Ukraińców sądzi, że nasz Sejm też jest wspierany przez Rosjan. Nie ulega wątpliwości, że na drodze do dobrych stosunków polsko-ukraińskich stoi rzeź wołyńska. Uważam, że gdy Ukraina uzyskiwała niepodległość, powinniśmy postawić warunek dotyczący wyjaśnienia rzezi wołyńskiej. Powinniśmy powiedzieć: chcecie do Europy, to bez Bandery i UPA. A my nie dość, że żadnego warunku nie postawiliśmy, to jeszcze jako pierwsi uznaliśmy niepodległość tego kraju. A potem Lech Kaczyński jeździł na Ukrainę, a tam na Majdanie powiewały czarno-czerwone flagi. Te barwy Wołyniakom przypominają upiorne noce. A to, co UPA robiła na Wołyniu z mieszkańcami polskiej mowy i katolickiej wiary, to ludzkie pojęcie przechodzi.

Widział pan projekt pomnika wołyńskiego?

Straszny, nie podoba mi się. Dziecko nabite na tryzub. To, co się tam wydarzyło, co było także moim udziałem, można inaczej artystycznie wyrazić. Wyrazić tę tragedię, ten holokaust. W latach 80. byłem w rodzinnych Lipnikach, wieś zniknęła. Nie ma śladu po zabudowaniach, po pięknych sadach, nie ma lasu, gdzie rosły przylaszczki, jagody i grzyby. Tylko szczere pole. Ktoś kupił te żyzne pola i utworzył gospodarstwo, które nazwał Lipniki. Niedaleko, w ukraińskim Bereźnym, przy starym cmentarzu katolickim, dwa lata temu odsłoniliśmy lapidarium. Na tym cmentarzu jest grób mojego ojca. Wiele lat temu urządzono tam wesołe miasteczko, które teraz jest w ruinie.

Na cmentarzu?

Tak, władze Bereźnego z wielką życzliwością pozwoliły, by obok tego wesołego miasteczka upamiętnić naszych bliskich. W latach 80. to jeszcze grób ojca można było zlokalizować. Dziś nie. Wtedy miejscowi do mnie podchodzili, mówili: Mirosław, ty nasz kosmonauta. A ja myślałem: dlaczego nas wyżynaliście, mordowaliście, jak taki wasz jestem. Strzelaliście do mojej mamy i do mnie, chcieliście nas zabić. Jednak tam, na tym cmentarzu, nie chowano pomordowanych podczas rzezi. Oni przez wiele lat byli pogrzebani na polu jednego z naszych gospodarzy, potem szczątki 182 osób przeniesiono na cmentarz do Białki. Teraz jest tam mosiężna tablica. Byłem tam dwa razy. Pojechałem też do Bereźnego, wchodzimy do Muzeum Etnograficznego. Tu są kolumny, mówię, tam są schody, prowadzą na lewo, potem zakręt, barierka. Pytają, skąd to wiem. Tu była plebania, prawda? Tu mieszkał ksiądz Rossowski. Jak nas spalili, to nas przygarnął i żywił.

Pamięta pan to? Miał pan przecież wtedy trzy latka.

Pamiętam, jak mama zakrywała okna kocami. One miały dziurki, chyba od moli. Wtedy się urodziła moja pierwsza teoria kosmologiczna. Mówiłem mamie, że aniołkowie zakrywają niebo dużymi kocami z dziurkami i przez to robią się gwiazdy... Cudowną matkę miałem. Pani sobie wyobraża, kobieta sama, bez środków do życia i siedmioro dzieci. Obrączkę oddała za dwa bochenki chleba. Gdyby nie ksiądz Rossowski, to pomarlibyśmy z głodu. Bywam na jego grobie w Modlnej koło Ozorkowa. Wcześniej, w zimie, mieszkaliśmy w pomieszczeniu po rzeźni. Podłoga była betonowa. Mama naniosła słomy, spaliśmy jak króliki przytuleni do siebie. Ogrzewaliśmy się małym żelaznym piecykiem. Cud, żeśmy się nie spalili. Obok mieszkała kobieta, nazywali ją Krasa. Zawsze była ubrana na kolorowo, miała dwie kozy. I z tymi kozami chodziła po Bereźnym. Ulitowała się nade mną. Byłem chudziutkim chłopczykiem o płowej łepetynie. Z litości kozę mi ofiarowała. To był wtedy majątek. Dzięki tej kozie ożyłem. Chyba jeszcze raz muszę obejrzeć „Wołyń” Smarzowskiego. Pierwszy raz oglądałem, reżyser mnie zaprosił, i byłem zszokowany. Jak uciekaliśmy ze wsi, to mama mnie miała na rękach. Tata mówił: Nie dajcie się złapać, nie kładźcie się na ziemi, nie dajcie się złapać. Moja siostra Sabina później opowiadała, że jak biegła, to modliła się, żeby od kuli zginąć, a nie od siekiery. Jeden z tych bandytów upowców dobiegł do mamy na parę kroków i strzelił jej w głowę. Kula ślizgnęła się po skroni i rozerwała ucho. Mama straciła przytomność i upadła w zaspę śniegu. Ja wyleciałem z rąk. Wokół pełno krwi. A oni myśleli, że zrobili swoją robotę. Gdybym pisnął, to nie siedzielibyśmy tutaj. Mówię jako cudownie ocalony. I tu mam pretensje do Boga, bo co to znaczy cudownie ocalony, czy to, że ci inni cudownie ginęli w męczarniach, cudownie zostali zamordowani? Gdzie byłeś Boże, dlaczego w tamtej chwili o nas zapomniałeś, porzuciłeś nas?

Szef ukraińskiego odpowiednika IPN w zasadzie neguje rzeź wołyńską.

Bo im wstyd. On ma edukować ukraińskie społeczeństwo, że UPA to bohaterowie, którzy mordując niewinnych, kobiety i dzieci, walczyli o wolną Ukrainę!? Ci, którzy są w Polsce u władzy, doskonale sobie z tego zdają sprawę. Boję się, że to jakieś lobby działa, z którego my sobie nie zdajemy sprawy. Słyszałem w mediach rozmowę z prezydentem Komorowskim. Pytany o Wołyń, powiedział, że to już było dawno... A przecież to nie było dawno. Nie chcę być wyrocznią, nie chcę podpowiadać, ale Ukraina chciałaby wstąpić i do NATO, i do UE. Trzeba postawić warunek, że w ten proces muszą być zaangażowane Stany Zjednoczone. Wiadomo, że Ukraińcy całkowicie nie zrezygnują z mitu Bandery. Nie czuję do nich nienawiści. Potępiam OUN UPA, dowódców i ich rezunów. Pamiętam, kiedy przyjechałem do Gwiezdnego Miasteczka na półtora roku przygotowań do wylotu w kosmos. Spotkałem kosmonautę nr 4, Pawło Popowicza. Okazało się, że to Ukrainiec. A mnie krew zastygała. Później się okazało, że to wspaniały facet. Kosmonautów Ukraińców polubiłem. A teraz, po przemianach oni mówili o Wołyniu: Mirek, my się tego wstydzimy.

Wiedzieli, że jest pan z wołyńskiej rodziny.

Wtedy, w czasach ZSRR o tym się nie mówiło. W życiorysie mi zmienili, że ojca zabili faszyści za współpracę z radzieckimi partyzantami. Inaczej bym się do wojska nie dostał. Ale kiedy wróciłem z kosmosu, to dziennikarze rzucili się nie tylko na mnie, ale i na rodzinę. Przyjechali do mamy, do Wołowa. U mamusi herbatka, ciasteczka, zaczęli pytać i wszystko im powiedziała o tej nocy strasznej. To był 1979 r. Wychodził taki periodyk „Historia stacji Salut 6” i oni wszystko opisali. Byłem w szoku. Przecież jak się coś mówiło źle na Ukraińców, to tak jakby źle się mówiło na radzieckiego człowieka... I cisza. W Polsce tego nie przedrukowano. Zresztą, ja już byłem po locie w kosmos, to co mi mogli zrobić.

Kiedy pan zaczął publicznie mówić o Wołyniu, o tym, co pan przeżył, pana rodzina?

Chyba dopiero po 1989 r. Choć po locie w kosmos czułem się bezpieczniej, pewniej, jeśli ktoś pytał, to opowiadałem. Tu, na półce mam same książki o Wołyniu. Pierwsza wzmianka o mojej tragedii jest w książce „Atamania UPA” z 1988 r. A ja w tym samym roku dostałem nominację generalską. Przeszedłem wszystkie szczeble kariery wojskowej. Jestem 89. człowiekiem, który poleciał w kosmos.

Ilu jest wszystkich?

Ponad 550. To grupa, która widziała więcej niż reszta świata. Pamiętam, kiedy jako dzieciak wchodziłem na najwyższe drzewa. Wdrapywałem się, gałęzie się łamały, ale jak już byłem na górze, to patrzyłem, to była rozkosz. Potem strach, bo zejść trzeba. Mówiłem sobie: jak spadniesz, to nie dość, że się poobijasz, to jeszcze mama wkroi ci za to, że łazisz po drzewach. Tak samo wtedy w kosmosie, ostatnie okrążenie Ziemi, zmęczenie, niewyspanie, bo przecież chciałem jak najwięcej zobaczyć. I nagle myśl, gdzieś ty się wchrzanił, przecież trzeba teraz wrócić na Ziemię. Mama, żona, dzieci czekają. I pytałem siebie: miałeś prawo ryzykować, miałeś prawo narażać swoje życie? Spełniłeś swoje marzenie i co, egoisto?

I co?

W ciągu ośmiu dni w kosmosie straciłem 4,5 kg wagi. To normalne, odwodnienie organizmu, krew się zagęszcza. Ale żona w tym czasie wybeczała sześć kilogramów. A ja dobrze wiem, że wysyłanie męża w kosmos to nie jest metoda na odchudzanie. Tu stoi mój fotel lotniczy, wysiedziany, wymęczony. Tu są pasy fotela i spadochronu jednocześnie. Jak się pilot katapultuje, to ciągnie za te rogi, a potem już się wszystko dzieje automatycznie, fotel wyskakuje do góry, blokują się ręce i nogi. W fotelu, pod spodem są butle tlenowe, dmuchana łódka, zasobnik pozwalający przeżyć w różnych warunkach. Codziennie przez 18 lat trenowałem katapultowanie. Codziennie, żeby samemu działać jak automat, aby przeżyć.

Tu, w domu ma pan też skafander kosmiczny?

Nie, jest w Muzeum Wojska Polskiego. Jest tam też gdzieś schowana kapsuła lądująca mojego statku. Muszę coś pani powiedzieć. Byłem wtedy najwyższym kosmonautą. Kiedy wróciłem, oddałem skafander, żeby mogli w nim trenować wysocy koledzy. Zamiast tego dali mi inny, też z moimi naszywkami, ale na mnie za mały. Albo może wyrosłem.