Pochodzę z tej szczęśliwej generacji, która miała szansę dorastać w zbyt krótkim interregnum po seksualnej rewolucji, ale sprzed AIDS, które przekształciło seks w scenę zbrodni zaludnioną zbrodniarzami i ofiarami, z czasów, w których seks, nawet jeśli nieudany czy przepłacony złamanym sercem, należał jednak do kategorii życiowych doświadczeń”. Tymi słowy Laura Kipnis, feministka, pisarka, wykładowczyni Northwestern University, przedstawiała się w 2015 r. czytelnikom swojego obrazoburczego, jak się później okazało, tekstu o znamiennym tytule „Paranoja seksualna uderza w świat akademicki”

Magazyn DGP z 8 grudnia 2017 r. / DGP
Dziennik Gazeta Prawna
Tekst opublikowany w branżowej prasie dotyczył procedur, które uniwersytety wprowadziły w imię walki z molestowaniem seksualnym. Na mocy tychże wszelkie kontakty erotyczne między pracownikami wyższych uczelni a studentami zostały zakazane, dopuszczone jedynie w przypadku doktorantów, a i to pod warunkiem uprzedniego zgłoszenia administracji uczelni. Wszystko tytułem „dysproporcji władzy” oraz „ryzyka wymuszenia”, które miałyby tu zachodzić. Kipnis otwarcie wyszydziła i reguły, i przecenianie profesorskiej mocy, podkreślając, że to, co naprawdę stanowi problem, to nie hierarchiczne relacje student – profesor, lecz równe z założenia kontakty międzystudenckie, dalece częściej brutalne i prowadzące do nadużyć. Co się zaś tyczy reguł, to pierwsza z nich, stworzona na potrzeby macierzystej uczelni Kipnis, brzmiała: „Nie składaj niechcianych ofert seksualnych”. „Ale skąd mam wiedzieć, że są niechciane, zanim nie sprawdzę? Czyżby ludzie mieli pożądanie wypisane na czole?” – odpowiadała Kipnis, przytomnie charakteryzując seksualność jako sferę ambiwalencji, pełną niespodzianek, tyleż przyjemnych, co nierzadko odpychających, coś nad czym nigdy żaden racjonalizatorski umysł nie zapanuje, choćby nawet bardzo chciał.
Na tym nie koniec. Prawdziwym clou wspomnianego tekstu był opis dwóch przypadków, które miały służyć za uzasadnienie drakońskiego prawa. W pierwszym 21-letnia ofiara udała się z miejscowym profesorem filozofii najpierw na wystawę, potem do baru, a na końcu do niego do domu. Miał ją przemocą upić do nieprzytomności, następnie zawlec do łóżka i macać. Seksu nie było, ale wskutek owych zajść rozwinęła się u niej depresja oraz syndrom stresu bojowego prowadzące do absencji w zajęciach. Ofiara, czego chyba nie trzeba dodawać, pozwała zarówno profesora, jak i uczelnię, domagając się zadośćuczynienia i zwrotu czesnego. Oskarżony tymczasem twierdził, że to ona chciała iść na tę wystawę, piła sama, a gdy padli za obopólną zgodą na barłóg (w ubraniu i na kołdrze), to ona napierała, a on się wzbraniał. Seksu nie było, ale i on założył parę spraw – przeciwko kolegom, którzy mieli go szkalować i przeciwko lokalnej gazecie, która pisząc o sprawie, użyła słowa „gwałt”. „Co za bałagan – podsumowywała Kipnis. – I jaka równia pochyła, gdzie z rzekomego obmacywacza w mig stajesz się gwałcicielem. A problem z tymi oskarżeniami jest taki, że to melodramat. Jestem pewna, że profesorowie mogą być świntuchami. Ale jakoś nie do końca wierzę, że którykolwiek byłby w stanie spić do nieprzytomności wzbraniającą się studentkę. Bo niby jakimi siłami?”.
Druga z opisywanych przez Kipnis spraw odbiła się szerokim echem w amerykańskich mediach. Tym razem chodziło o Uniwersytet Stanforda, 21-letnią studentkę, oraz 29-letniego asystenta. On prowadził się zajęcia, na które ona chodziła, ale znali się wcześniej, spotykali, podróżowali, przedstawiali się rodzinom i snuli małżeńskie plany. A gdy te wzięły w łeb, ona oskarżyła jego o emocjonalny kidnaping stwierdzając, że każdorazowy seks między nimi był gwałtem. Nie trzeba dodawać, że na niej. „Jasne, że niektóre 21-latki są kruche i emocjonalnie niedojrzałe, ale czy to ma być współczesna normatywna koncepcja osobowości? 21-latka niezdolna do świadomego wyrażenia zgody?” – pytała w swoim tekście Kipnis.
Czy już jest jasne, dlaczego to wszystko przywołuję? Finale grande polskiej wersji #metoo to przecież podobne tony. Oto cztery kobiety z kręgów młodej lewicy oskarżają dwóch relatywnie młodych mężczyzn z tych samych kręgów o gwałt, bicie, molestowanie seksualne i poniżenie. Z tym ostatnim jest bodaj największy problem, bo trochę nie wiadomo, czy krytyka czyjegoś statusu na fejsbuku to od razu takie znowu wielkie poniżenie, ale umieszczone w powyższym kontekście od razu wygląda jakoś mroczniej. Choć i cała reszta jest dziwna. Bo co to za gwałt, który został uświadomiony zgwałconej przez samego gwałciciela i w dodatku potraktowany przez nią jak czyn popełniony z rozpędu, niejako na dobry początek znajomości (która skądinąd faktycznie przeszła w dłuższy związek). I o co chodzi z tym biciem, w ramach kary za odrzuconą ofertę matrymonialną? Sama pobita, z sińcami na twarzy i strupami na „rozwalonej szklanymi drzwiami ręce” miała potem krzywdziciela usprawiedliwiać, żartować, chociaż „coś w niej wyło”. Rozumiałbym, gdyby była to postać z powieści Charlotte Brontë, ale litości, mówimy o kobiecie żyjącej współcześnie, obracającej się we względnie wydolnych intelektualnie kręgach, w których tematy takie jak równouprawnienie, prawa kobiet, przeciwdziałanie przemocy, feminizm wałkowane są na okrągło i odmieniane przez wszystkie przypadki. Jeżeli ktoś pobity nie jest w stanie zinterpretować swojego doświadczenia jako przemocy, to z czym, do licha, mamy tutaj do czynienia? Mamy do czynienia z kimś, kto wie, co mu się przytrafia, czy też z kimś, kto mówi i myśli tak, jak w danej chwili większość znajomych na fejsie?
To jest melodramat – chce się powtórzyć za Laurą Kipnis. I zapytać: czy to ma być nowa norma? Dorosłe kobiety uświadamiają sobie gwałty i napaści sprzed lat, które wówczas jawiły im się jako coś z gruntu odmiennego? Rozliczenia w postaci statusów fejsbukowych? Kulawych tekstów na nutę surrealistycznej „gry w trupa” (składamy karteczkę na czworo, pierwsza osoba rysuje kawałek ludzika, reszta domalowuje swoje, rozkładamy i już mamy podobizny dwóch lewicowych publicystów), bo czyż nie tak powstał głośny tekst opublikowany przez „Codziennik Feministyczny”? Tak się będziemy teraz zabawiać?
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Przemoc wobec kobiet jest w Polsce czymś przygnębiająco powszechnym. Ale jakoś nie wierzę, by te, które jej doświadczają naprawdę, nie zdawały sobie sprawy z tego, co staje się ich udziałem. Rozumiem, że niejednokrotnie mogą tłumaczyć sprawców. Ale tu nie działa żadna emocjonalna magia. To raczej konsekwencja głębokich, często wieloletnich, toksycznych więzi, nierzadko wielu zależności, w tym ekonomicznych, wspólnoty majątkowej, opieki nad dziećmi etc. Podobnie z molestowaniem. Wszyscy pamiętamy sprawę Leppera i Anety Krawczyk. Myślicie, że to historia z przeszłości, która dzisiaj nie ma szansy się wydarzyć? Wolne żarty. Fakt, że #metoo nie przyniosło w Polsce żadnych rozliczeń świadczy pewnie o przeświadczeniu, że żadne ujawnianie tu nic nie da, a jeszcze można sobie nagrabić. I to jest tak poważne i tak przygnębiające, że umieszczanie w tym kontekście szarpanin, pretensji i urazów w gronie wczorajszych poliamorystów wydaje się nie tylko nieroztropne. Jest po prostu szkodliwe. Podobnie jak przedziwna psychoterapia, którą Alicja Długołęcka, w imię dobrostanu narodu kobiecego, przeprowadziła na dziennikarce Annie Śmigulec. Rozmowa, która z początku miała dotyczyć przekraczania granic, koniec końców stała się jaskrawym przykładem tegoż, gdzie rozmówca kręci dziennikarzem młynka, wmawiając mu swoją własną interpretację przeżyć, wyduszając na koniec, niby to w charakterze wyczekiwanego katharsis, cenne nazwisko. Zupełnie jakby od tego, czy Śmigulec powie, że chodziło o Rudnickiego, zależało nie tylko uleczenie jej traumy, lecz także dalszy los milionów kobiet. Jakby naprawdę kawiarniane wulgaryzmy prowadziły w prostej (i krótkiej) linii do jednoznacznych nadużyć czy przestępstw seksualnych, pozostając zarazem czynem, z którym przeciętnie inteligentna kobieta nie jest i nigdy nie będzie w stanie sobie poradzić.
„Poprzez poszerzanie pojęcia gwałtu o sytuacje niejasne, niedoprecyzowane czy ambiwaletne wzmagamy tylko poczucie seksualnego zagrożenia” – mówiła po publikacji swojego tekstu Laura Kipnis. I argumentowała, że przedstawiając kobiety jako nieświadome szmaciane lalki, których interpretacja wydarzeń nigdy nie jest do końca jasna dla nich samych – w gruncie rzeczy sprzeniewierzamy wielkie osiągnięcia emancypacji. Kobieta jako samodzielna, świadoma swoich działań i doświadczeń jednostka, odpowiadająca za samą siebie, zostaje wyparta przez wiktoriański obrazek kobiety dziecka w głębokiej potrzebie wsparcia, zrozumienia i paternalistycznej ochrony. Dziecka cierpiącego i czystego, bo niezdolnego do mówienia nieprawdy. To wielki paradoks współczesnego feminizmu – że czyniąc z patriarchalnej przemocy wobec kobiet swoiste wyznanie wiary, wyłączył z obszaru rozumienia oczywistą oczywistość – że nie wszystkie kobiety grają fair, a oskarżenie o doznaną przemoc może się stać tyleż wołaniem o pomoc, co i orężem w walce. Użytecznym, bo uświęconym przez siostry feministki, a jednocześnie dobrym do zastosowania w dowolnej, w gruncie rzeczy, sytuacji i w dowolnych celach.
Do tamtego tekstu i tamtych wypowiedzi życie dopisało dość ponurą puentę. Laurę Kipnis wnet po publikacji oskarżono na mocy przepisów, których sens w swoim tekście zakwestionowała. Skargę wniosły studentki, argumentując, że Kipnis podczas swoich zajęć wytwarza klimat seksualnej wrogości. Zarzuty oddalono, sprawa upadła. Ale zarazem pokazała słuszność przedstawianych tez. Wejście w rolę ofiary to nie to samo, co bycie ofiarą. Czasem to po prostu walka o to, czyje na wierzchu, kto tu miał gorzej, kto się bardziej nacierpiał, kto w co wierzy i tak dalej. Tylko po to, by koniec końców uzyskać tę narcystyczną rentę, wypłacaną w lajkach na fejsbuku i komentarzach koleżanek i kolegów z własnej społecznej bańki, omdlewających z podziwu. A że przy okazji ośmieszono ważną sprawę? Jakie ośmieszono i jaką ważną? To ja tu jestem ważna!