W środku gorączkowych wysiłków USA, by powstrzymać katastrofę na Bliskim Wschodzie” – tak brzmi tytuł artykułu „New York Times’a”, który opisuje szczegóły tego, jak odwodzono Iran od odwetowego ataku na Izrael.

Nie dowiadujemy się z niego zbyt dużo „ze środka” prócz tego, że „Amerykanie zmobilizowali szerszą koalicję”, sekretarz stanu Antony Blinken pracował niestrudzenie, a Stany Zjednoczone wysłały na Bliski Wschód nowe wojska i końcowo uważają, że osiągnęły sukces. Brzmi znajomo? Powinno. Kadencja Bidena jest przepełniona podobnymi artykułami, np. w sprawie Ukrainy. Choć może są pomniejsze rysy i zgrzyty, to wyłania się z nich obraz administracji profesjonalnej, przejrzystej, łączącej amerykańskie interesy z wartościami. Czasem z elementami wręcz bohaterskimi, jak zdarzało się w opisywaniu pracy Blinkena na Bliskim Wschodzie.

Waszyngton za Bidena wytworzył przy opisywaniu polityki zagranicznej system symbiozy niemalże doskonałej. Na wspólnej karuzeli są dziennikarze wielkich tytułów, główni eksperci waszyngtońskich think tanków i anonimowe źródła z administracji. Każdy wie tu, jak wykonywać swoją pracę, co można, a czego nie, gdzie różnice są akceptowalne, a gdzie kwestionowanie misji czy linii rządu jest już przesadą. W powietrzu unosi się duch niewypowiedzianego – jeśli coś sknocimy, to do miasta przyjdą barbarzyńcy, czyli trumpiści. Tak było już w latach 2017–2021 i Waszyngton nie wspomina tego dobrze. Republikanin układ w stolicy nazywał „bagnem”, wybierał często ludzi na granicy lub spoza systemu, nieoczywistych. Jak oskarżony o okłamanie FBI na temat swoich rozmów z rosyjskim ambasadorem gen. Mike Flynn, który teraz jest… prominentną postacią w ruchu QAnon. Za Trumpa był on przez kilka tygodni prezydenckim doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego.

Zanim pojawią się barbarzyńcy, odchodzący Biden zamierza wykonać jeszcze kilka ruchów na światowej planszy, zbudować sobie pomnik, zapisać na trwałe w historii, stworzyć dziedzictwo. O tym za kulisami opowiada się otwarcie. Wykorzystują to w swoich kampaniach lobbingowych Ukraińcy, którzy wprost mówią, że spuścizna Bidena zależy od tego, czy zgodzi się na użycie przez nich amerykańskich pocisków w głębi Rosji. Czy chodzi jednak naprawdę o dziedzictwo? Złośliwi mogliby stwierdzić, że Bidenowi chodzi po prostu o to, by po sobie posprzątać (warto przypomnieć, że zadowolenie z prezydenta spadło poniżej 50 proc. po katastrofalnym wyjściu z Afganistanu i nigdy już nie wróciło na poziom sprzed sierpnia 2021 r.).

Bo dziedzictwo powinno być budowane konsekwentnie przez lata, a Biden w Białym Domu jest już od początku 2021 r. Było wystarczająco dużo czasu i aż nadto wyzwań na świecie, by się wykazać. Skoro teraz są podejmowane gwałtowne próby, podnoszony temat spuścizny, to chyba oznacza to, że tego dziedzictwa nie ma albo nie wygląda ono tak, jakby chciał tego sam Biden. Załóżmy jednak, że doszło do momentu olśnienia. Chwila porzucenia reelekcyjnych ambicji uwolniła poczucie konieczności realizowania na nowo zdefiniowanej misji, polityki bez przywiązania do kampanijnych więzów. Prezydent uświadomił sobie, że teraz może więcej, otwierają się przed nim nowe drzwi, nowe możliwości. Naturalnie nasuwają się trzy miejsca na mapie świata: Bliski Wschód, Ukraina oraz Chiny.

W pierwszym przypadku o wcześniejszym marzeniu, czyli porozumieniu Arabia Saudyjska–Izrael–USA, nie ma na ten moment mowy. Cel Bidena jest teraz inny i prosty – zawieszenie broni w Strefie Gazy i uwolnienie zakładników. Problem w tym, że przez prawie rok to się nie udało, więc nie do końca wiadomo, dlaczego miałoby się udać teraz. W kolejne komunikaty rzeczników Departamentu Stanu, że Binjamin Netanjahu zgodził się na amerykańskie warunki, nie wierzą już chyba nawet oni sami. Wszystko w znacznej mierze wygląda na rozmowy pozorowane, Blinken we wszystkim uczestniczy chyba tylko, by mieć alibi. Kreatywnych rozwiązań i narzędzia wpływu na Netanjahu nie znaleziono. Tymczasem zawieszenie broni to fundament, na tym musi bazować polityka USA w regionie. Bez tego dalej Huti będą atakować statki, a irackie czy syryjskie milicje bombardować amerykańskie bazy. Ale Netanjahu pomagać Bidenowi nie zamierza, w Białym Domu preferuje Trumpa.

Drugie miejsce, czyli Ukraina. Tutaj w administracji wręcz wrze, w sprawie pocisków są różne zdania. Blokada jest zaprowadzona przez samego Bidena i Jake’a Sullivana, ale wcale nie jest powiedziane, że po 5 listopada, w okresie między wyborami a zaprzysiężeniem, nie dojdzie do przełomu. Okoliczności będą sprzyjające. Łatwo wyobrazić sobie scenariusz, że zgodę wyraża jeszcze stara administracja, a nowa komunikuje, że choć to przesada, to mleko już się rozlało i decyzji cofnąć się nie da. Trzecim miejscem są Chiny. Tu wiadomo, że Biden chce się jeszcze spotkać z Xi Jinpingiem. Prawdopodobnie będzie zabiegać głównie o poszerzenie stałych kanałów wojskowych z Pekinem, do czego Chińczycy wcale nie są przekonani. Nawet jeśli – jakimś cudem – wszystko powyższe wypali, trudno będzie to nazwać wielką spuścizną. Ewentualnie będzie ona nieco mniej piaskowa. ©℗