Nieoficjalnym powodem wymienianym w brukselskich kuluarach jest rzekome podzielenie kadencji szefa Rady Europejskiej na dwie 2,5-roczne, w wyniku czego po pierwszej połowie kandydata socjalistów António Costę miałby zastąpić nominat Europejskiej Partii Ludowej. Po pierwsze, kadencja była dzielona już w przeszłości, o czym boleśnie przekonało się Prawo i Sprawiedliwość, wystawiając bez żadnego trybu i procedury kontrkandydata dla Donalda Tuska. Po drugie, socjaliści nie mają zbyt dobrych kart, żeby licytować cokolwiek więcej, niż zaproponuje im EPP. Osiągnęli gorszy wynik niż pięć lat temu, a ich najważniejsi liderzy – Olaf Scholz czy premier Hiszpanii Pedro Sánchez – przegrali wybory w swoich krajach.

Właściwie wydarzyło się to, co zawsze w UE – przeciąganie stanowisk negocjacyjnych jako standardowa procedura podejmowania decyzji, a nie realnej budowy nowego porządku. Jeśli po poniedziałkowym nieformalnym szczycie miałbym obstawić, jaki będzie ostateczny podział, to w pełni utrzymałbym ten zaproponowany przez głównych negocjatorów – Ursula von der Leyen jako szefowa Komisji, Roberta Metsola jako przewodnicząca Parlamentu Europejskiego przez pół kadencji, Kaja Kallas pokieruje unijną dyplomacją, a António Costa – Radą Europejską. Kwestia tego, czy funkcja szefa Rady zostanie podzielona na dwie kadencje, jest tutaj zupełnie wtórna i nie sądzę, żeby EPP kruszyło o nią kopie. Nie oznacza ona jakiegokolwiek realnego wpływu na unijną legislację, a jako funkcja bardziej reprezentacyjna stanowi raczej symboliczne ukoronowanie kariery. Co istotne, w wyniku poniedziałkowych rozmów nie zostały wyłonione jakiekolwiek inne kandydatury niż te wskazane wyżej, a część liderów, w tym spoza obozu EPP Olaf Scholz czy Emmanuel Macron, publicznie poparła taki porządek.

Z naszej perspektywy istotne jest to, że z szerszej układanki wypadł Radosław Sikorski, który przypomniał, że nie ma żadnego stanowiska komisarza ds. obrony i nawet jeśli zostanie stworzone, to on nigdzie się nie wybiera i nie rezygnuje z funkcji szefa polskiej dyplomacji. Wydaje się to jedynie potwierdzać tezę, że najważniejsze funkcje zostały już przyporządkowane – wątpliwe, żeby nawet mimo bardzo dobrych wyników w kraju Estonka pokierowała dyplomacją, a Polak obronnością. Prawdopodobnie teka ds. obronności będzie albo symboliczna, albo przypadnie innemu państwu. EPP ma też świadomość, że mimo bezspornego sukcesu wyborczego nie może windować swoich oczekiwań w nieskończoność, przejmując wszystkie istotne teki. W tym rozdaniu więc Polsce ze względów w dużej mierze od rządów niezależnych może przypaść mniej eksponowana teka, choć niekoniecznie mniej znacząca – jak chociażby w przypadku rozszerzenia czy części portfolio gospodarczych.

Unijna bańka uwielbia teatr, w którym światowej rangi przywódcy za zamkniętymi drzwiami rozstrzygają o losach milionów ludzi. W istocie jednak najczęściej po wielu godzinach dyskusji uzgodnione zostaje to, co uzgodnione już było, a medialny spektakl ma sprawić wrażenie, że ścierały się wielkie idee w najbardziej demokratycznym z regionów globu. Po części to symboliczne antidotum na upadek mocarstwowej pozycji Europy, a po części przykład, w jaki sposób nie podejmować decyzji w dobie globalnych zawirowań i najtrudniejszej od II wojny światowej pozycji Starego Kontynentu. Wystarczyłoby zorganizowanie jednego, nawet dwudniowego lub trzydniowego, ale oficjalnego szczytu liderów, który zamknąłby spekulacje i dopełnił formalności. Zamiast tego mamy jeszcze półtora tygodnia show, którego zakończenie raczej nikogo nie zszokuje. ©℗