Wypalenie, zmęczenie wojną odegrają gigantyczną rolę, bo to jest bój na wyniszczenie. To, kto się pierwszy zmęczy, kto pierwszy wykrwawi, będzie miało decydujący wpływ na losy konfliktu - mówi w rozmowie z DGP Paweł Pieniążek korespondent wojenny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, autor kilku książek, w tym wydanej właśnie pozycji „Opór. Ukraińcy wobec rosyjskiej inwazji”.

Z Pawłem Pieniążkiem rozmawia Michał Potocki
Zacznijmy od zdjęcia z okładki pańskiej książki: kobieta macha ukraińską flagą, stojąc na dachu samochodu. Cała jej sylwetka wyraża niesamowitą paletę emocji. To Izium?

To akurat Chersoń, którego w książce nie opisuję.

Niech pan opowie, jak powstało.

Do Chersonia dostałem się następnego dnia po tym, jak został odbity. Dostęp do miasta był trudny, bo władze ukraińskie nie chciały za szybko wpuścić tam dziennikarzy, więc tym bardziej mi zależało. Udało mi się przemknąć w aucie policyjnym, tak ominąłem trudne posterunki. Książka była już w redakcji i nie chciałem na siłę czegoś do niej dodawać, zwłaszcza że wyzwolenie okolic Charkowa spinało mi całą opowieść. Mam problem, żeby opisać emocje, które towarzyszyły Chersoniowi. Żadna propaganda nie wymyśliłaby takiej radości. Jakby jednego dnia Ukraina 10 razy wygrała piłkarskie mistrzostwa świata. Ludzie tańczyli, śpiewali, machali flagami, które miesiącami mieli zakopane w ziemi, poukrywane w szufladach, pudełkach po butach. Grała muzyka, dzieciaki tańczyły, każdy żołnierz, który się tam pojawiał, był wyściskiwany. Nie było trudno o emocjonalne zdjęcie. Raj dla dziennikarza. Tym bardziej nie mogłem zrozumieć, że ukraińskie władze ograniczały tam dostęp.

Ponoć nie chciano, by media dotarły do Chersonia przed Wołodymyrem Zełenskim.

Takie magiczne chwile trwają bardzo krótko. Czwartego dnia po wejściu ukraińskiej armii już tego nie było. Wciąż była radość, ale inna. Z kolei entuzjazm w obwodzie charkowskim był przemieszany z melancholią, ze smutkiem. Tam za okupację w dużym stopniu odpowiadali obywatele Ukrainy podlegli Donieckiej Republice Ludowej (DRL). Strasznie gnębili miejscowych. Z kim nie rozmawiałem, trafiałem na okropne historie. W Chersoniu było inaczej, miasto w zasadzie ocalało. Niektórzy też byli doświadczeni torturami czy pobiciami, ale nie na taką skalę jak w Iziumie, w dodatku mocno zniszczonym działaniami wojennymi.

Mówiłem o palecie emocji, bo w oczach tej kobiety stojącej na dachu auta widać nie tylko radość. Jest też gniew.

Okrzyk bitewny.

Dowód determinacji. „Opór” jest w gruncie rzeczy właśnie o niej.

Opowieść o terenach dezokupowanych jest opowieścią o determinacji. Chersoń jest dobrym przykładem. Po wkroczeniu Rosjan ludzie protestowali na jego ulicach, szli z flagami i koktajlami Mołotowa na transportery opancerzone. Nic takiego nie działo się w żadnym mieście zajętym przez Rosjan w 2014 r.

Było wtedy trochę krymskotatarskich demonstracji, ale jeszcze zanim się okazało, co się właściwie dzieje.

Tutaj ludzie wychodzili na ulice i krzyczeli do Rosjan: „Faszyści!”. To musiał być dla nich szok, bo myśleli, że będą radośnie witani. A w obwodzie charkowskim, w Iziumie, miejscowi byli wręcz obrażeni, że ktoś ich może podejrzewać o separatyzm.

Determinacja to też przekonanie, że obrona kraju zależy od każdego. Opisał pan dużo takich historii. Olha, dyżurna ze stacji metra w Charkowie, która – mimo że metro nie działało – stała się opiekunką 800 osób, które na tej stacji koczowały przez długie tygodnie.

Dzięki niej na stacji ChTZ panował porządek i nawet rodzinna atmosfera. Ludzie się uśmiechali, choć koczowali na peronie, choć część straciła mieszkania w ostrzale. Udało jej się zbudować atmosferę względnego spokoju. Okiełznać tę stację, która sama w sobie jest dość nieprzyjazna. Metro budowane w czasach radzieckich jest ciemne, pełne przeciągów. Nie najprzyjemniejsze miejsce do przebywania przez długi czas. A tam jakoś się udało, choć ludzie spali na materacach, przykrywali się kocami. Ktoś rozbił namiot, biegały dzieci, kobiety robiły sałatkę oliwje. Trochę na zasadzie, że skoro znaleźliśmy się w tej beznadziejnej sytuacji, to uczyńmy ją chociaż znośną. Opór to nie tylko walka z bronią w ręku, to też próby zachowania dawnego życia, odzyskiwania jego fragmentów, które wojna zabiera.

Co się robi tygodniami na stacji metra? Jak się zabija czas?

Prostymi rzeczami. Stacja metra to spora powierzchnia, więc jej sprzątanie zajmuje sporo czasu. To dbanie o toalety, robienie trywialnych rzeczy jak gotowanie posiłków, pilnowanie porządku. Olha mówiła, że na początku mieli z tym problemy, bo przychodzili pijani ludzie, szukali problemów. W odpowiedzi powstała służba porządkowa. Ale ogólnie – i to jest szersza opowieść o wojnie – to przede wszystkim nuda. Siedzisz i nie robisz zbyt wiele. Palisz kolejnego papierosa, przeglądasz telefon. Czasami przez wiele godzin nie masz co robić. Dookoła jest wielu innych ludzi, więc gadasz, by czas szybciej zleciał.

Paweł Pieniążek korespondent wojenny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, autor kilku książek, w tym wydanej właśnie pozycji „Opór. Ukraińcy wobec rosyjskiej inwazji” / Dziennik Gazeta Prawna / fot. Wojtek Górski
Olha ustaliła nawet rytm wychodzenia na papierosa.

Na stację wchodziło się przez długi tunel i on był cały w dymie. Olha uznała, że trzeba to unormować. Miała dryg gospodyni czy kierowniczki. Odnalazła się w zupełnie nowej roli. Panie, które siedzą na stacjach metra, zwykle nie wydają się zbyt przyjazne.

Wyjaśnijmy – bo w polskim metrze ich nie ma – że w ukraińskim siedzą w budkach przy schodach ruchomych i pilnują, żeby nie było wypadków. W gruncie rzeczy to jedna z najnudniejszych prac, jakie można sobie wyobrazić. Siedzisz przez cały dzień w budce przy schodach.

Albo przy bramkach i pilnujesz, czy nikt ich nie przeskakuje. Strasznie męcząca praca. Te panie siedzą wymęczone, więc trudno, żeby się uśmiechały. Zawsze więc masz poczucie, że z natury są ponure. A Olha była do rany przyłóż.

Wspomniałeś o aktywnym oporze. To nie tylko wzięcie broni do ręki czy zapisanie się do obrony terytorialnej, lecz także pojechanie na Donbas jako ratownik czy lekarz.

To może być drobniejszy akt. W pierwszych dniach ukraińska armia zwielokrotniła szeregi. Brakowało wszystkiego, więc nawet przyniesienie herbaty żołnierzom było elementem oporu. Dokładasz małą cegiełkę. Nawiązując do sloganu z Majdanu – jesteś kroplą w oceanie. To wszystko tworzy siłę. Skupiałem się na tych elementach, bo to są rzeczy, które od Majdanu w 2013 r. zapadły mi w pamięć. Ukraińskie społeczeństwo ma ogromny potencjał samoorganizacji, trochę dlatego, że na państwo nie można było do końca liczyć. Majdan był państwem w państwie. Miał swoje służbę zdrowia, kuchnię, ochronę, uniwersytet.

Miał nawet własną bezpiekę.
Paweł Pieniążek, „Opór. Ukraińcy wobec rosyjskiej inwazji”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2023 / nieznane

To, co się stało z zaangażowaniem społeczeństwa po 24 lutego, było powtórką z Majdanu na nieporównywalnie większą skalę. Jesteś paramedykiem w Sumach i nagle jedziesz na Donbas pomagać wywozić rannych żołnierzy z frontu. To wynika z poczucia, że musisz coś zrobić. Często rozmawiałem z lekarzami, którzy pracowali w szpitalach polowych. Zazwyczaj mówili, że zgłosili się sami, bo chcieli być potrzebni. To był lejtmotyw, wszyscy powtarzali, że szukali sposobu, żeby się do czegoś przydać. Byli i tacy, którzy się bali, wiedzieli, że są niezdolni do walki, więc wyjeżdżali gdzieś dalej od frontu, ale pracowali, wysyłali pieniądze, organizowali zrzutki.

Chęć bycia przydatnym jest powszechna. Pańska książka mogłaby nosić tytuł „Przydatność”, gdyby nie był taki drętwy.

W takiej sytuacji musisz znaleźć dla siebie miejsce. Jesteś jednym z kawałków puzzli, które trzeba gdzieś wpasować. W Bachmucie do niedawna jeździł taksówkarz, który pomagał wywozić ludzi. Wciąż wywożono też z miasta śmieci.

Można się zastanawiać, po co wywozić śmieci z miasta, które legło w gruzach.

Jeszcze nie, ale z każdym dniem jest coraz bliżej tego stanu.

To też energetycy, którzy po każdym ostrzale infrastruktury wyjeżdżają i ją naprawiają z narażeniem życia. Dzięki temu sytuacja z prądem jest – jak na wojnę – nie najgorsza.

Albo ukraińska kolej, absolutny fenomen, który kojarzył się z punktualnością, ale nie z szybkością, efektywnością. Moloch, który oplata kraj, a w czasie wojny pokazał, co potrafi. Chyba tydzień po wyzwoleniu Chersonia dotarł tam pierwszy pociąg, choć miasto przez prawie osiem miesięcy znajdowało się pod rosyjską kontrolą. Tak samo było w obwodzie charkowskim.

Opisuje pan Bałakliję, dokąd tuż po wyzwoleniu puszczono szynobus, wcześniej kursujący na lotnisko w Boryspolu. Nie znosiłem go, bo był duszny i zatłoczony.

Ukraińska mobilizacja jest przeciekawa. Historyk Jarosław Hrycak mówił, że Ukraina należy do krajów, które nie rozwijają się stabilnie, ale skokowo.

Tak jak my. Świetni w improwizacji, gorzej z planowaniem.

To chyba cecha regionalna.

Kobieta na okładce ma flagę podpisaną zapewne przez żołnierzy, którzy wyzwalali Chersoń. Nad głowami innych ludzi też powiewają niebiesko-żółte sztandary. Musieli je trzymać w ukryciu przez okres okupacji, a to znaczy, że wierzyli w to, że im się wcześniej czy później przydadzą. To nas prowadzi do pytania o wiarę w zwycięstwo. W sondażach deklaruje ją ponad 90 proc. Tak mówią, bo wypada, czy rzeczywiście wiara jest taka powszechna?

Wydaje mi się, że są szczerzy. Chyba nie spotkałem osoby, która by powiedziała, że nie wierzy w zwycięstwo. Ze wszystkich rozmówców to ja jestem zwykle największym pesymistą. Ukraińcom zmienia się perspektywa, bo po wybuchu wojny wszyscy się spodziewali, że sprawa rozwiąże się w ciągu kilku dni czy tygodni. W okolicach kwietnia, maja przyszło zrozumienie, że potrwa to jednak długo. Dzisiaj są obozy tych, którzy twierdzą, że wojna skończy się w ciągu kilku miesięcy, i tych, którzy mówią o latach. Ale wiara w zwycięstwo się utrzymuje, a podsycają ją takie namacalne sukcesy, jak wyzwolenie Chersonia czy obwodu charkowskiego.

Ta wiara jest także tam, gdzie sytuacja jest najtrudniejsza?

Tak, choć akurat Donbas jest regionem dość niejedno znacznym. Wciąż jest tam stosunkowo wiele osób, które wspierały Rosję, albo ludzi, którym jest wszystko jedno. Ale nie brakuje też osób o poglądach proukraińskich. Spotkałem w Bachmucie mężczyznę, który w 1995 r. przeprowadził się tam z Tarnopola, z zachodu kraju, do żony. Tłumaczył, że nie wyjedzie, bo Ukraina wygra. Ci o mniej sprecyzowanych poglądach mówią o perspektywie dogadania się Ukrainy i Rosji, więc też raczej nie zakładają rychłego zwycięstwa Moskwy.

Ktoś panu powiedział wprost, że jest za Rosją?

W Lisiczańsku wokół bloku chodziła kobieta z ikoną i się modliła. Chciałem jej zrobić zdjęcie, a ona się obruszyła, zaczęła dopytywać, skąd jestem i kogo Polska popiera. Gdy odpowiedziałem, że Ukrainę, zaczęła na mnie krzyczeć. Zazwyczaj gdy ktoś na mnie krzyczy, irytuje mnie to, więc odpowiedziałem dość agresywnym pytaniem, kogo ona popiera. To ją zaskoczyło. Miała moment zawahania, po którym powiedziała, że popiera Ukrainę, ale starą. Potem zaczęła sugerować, że to Ukraińcy ostrzeliwują Lisiczańsk. Ludzie o prorosyjskich poglądach zazwyczaj boją się Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, więc wprost nikt nie przyzna, że popiera Moskwę, ale czasem daje się to wyczuć. Spotkałem mężczyznę, który mówił o ukraińskich wojskowych per „faszyści”, więc było raczej jasne, kogo popiera.

Jeden z uderzających wniosków płynących z pańskiej książki jest taki, że kolaboranci z DRL dużo brutalniej traktowali miejscowych niż Rosjanie. Czym to wytłumaczyć?

Tak było w obwodzie charkowskim. Gdy weszła rosyjska armia, stosunki z miejscową ludnością były w miarę poprawne, ale kiedy zastąpiły ich Rosgwardia i DRL, zaczęły się rozboje, pobicia, zabójstwa. Sam nie natknąłem się na relacje o gwałtach, ale w mediach pojawiały się i takie doniesienia. Poczucie bezkarności, że teraz my jesteśmy panami.

I bierzemy rewanż.

To się powtarzało w całym obwodzie charkowskim. Mówili, że cierpieli przez osiem lat i teraz się odwzajemnią.

Kiedy rozmawia się z przedstawicielami władzy lokalnej w regionach zagrożonych działaniami wojennymi, zwykle pojawia się informacja o ok. 10 proc. ludności, która odmawia wyjazdu. W ubiegłym roku wprowadzono teoretycznie obowiązkową ewakuację z zagrożonych miejsc. Jest dużo wolontariuszy i państwowych służb, które podstawiają autobusy, oferują możliwość wyjazdu. Dlaczego ludzie tkwią pod bombami?

To ciekawy aspekt bezradności, bo wielu wolontariuszy najchętniej by tych ludzi zabierało siłą.

W ukraińskiej telewizji oglądałem dyskusję, czy państwo nie powinno odbierać dzieci rodzicom, którzy odmawiają ewakuacji. Wniosek był taki, że to by było nielegalne.

Byłem w Siewierodoniecku, kiedy miasto było już z trzech stron otoczone i ostrzeliwane, a niebawem zostało zajęte przez rosyjską armię. Wszedłem do piwnicy budynku, w który raz czy dwa trafił już pocisk. Zszedłem na dół, nie mogąc się wyprostować. Było ciemno, wilgotno, nieprzyjemnie. Nagle zauważyłem światło latarki. W jednym z zakamarków siedział ojciec z 11-letnią córką i uczył ją matematyki. Zapytałem, czy nie chcą wyjechać. Zwykle unikam tego pytania albo zastrzegam, że wiem, że tego pytania nikt nie lubi, ale chciałbym usłyszeć odpowiedź. Odpowiedzieli, że nie mają dokąd, boją się, a droga jest niebezpieczna. Droga rzeczywiście była ostrzeliwana, ale i tak zdecydowanie bezpieczniejsza niż przesiadywanie w Siewierodoniecku. Dzieci zwykle powtarzają to, co mówią rodzice, więc ta dziewczynka też mówiła, że woli siedzieć w piwnicy. Czasami po prostu czeka się zbyt długo, a potem jesteś jak sparaliżowany, nie jesteś w stanie podjąć decyzji. Nie lubię rosyjskiego określenia „żdun” (czekacz), bo jest pogardliwe, ale spotykałem takich ludzi. Druga grupa to ci, którzy nie wyjeżdżają z powodów rodzinnych. W Siewierodoniecku spotkałem pewną pielęgniarkę. Musiała zostać z matką, która była zbyt schorowana, by wyjechać. W Bachmucie usłyszałem chyba najstraszniejszą historię w życiu. Ten mężczyzna z Tarnopola powiedział, że opiekuje się podchodzącymi pod „90” sąsiadami, których jesienią porzucił syn, bo – jak powiedział, odchodząc – będzie, co ma być. Porzucenie rodziców na pewną śmierć – to już przekracza moją wyobraźnię.

Z drugiej strony opisuje pan historię z charkowskiej Sałtiwki, w której kobieta nadludzkimi wysiłkami przekonuje swoich dziadków, żeby wyjechali. Załatwia im transport, a oni w ostatniej chwili odmawiają.

Czasami bywało i tak. Inny mężczyzna opowiedział mi o ośmiu emerytkach, które zostały w miejscu zagrożonym wkroczeniem Rosjan. Nie chciały wyjeżdżać, ale same sobie nie były w stanie przynieść pomocy humanitarnej, więc chodził do nich i im pomagał.

Powstaje cały łańcuch wolontariuszy, którzy pomagają, często z narażeniem życia. O tym się głośno nie mówi w ukraińskich mediach, ale to też kwestia moralnej odpowiedzialności za decyzje narażające innych na śmierć.

Było wiele przypadków śmierci wolontariuszy. Pytanie o odpowiedzialność jest trudne. Lubię w pracy reporterskiej to, że nie muszę na takie pytania udzielać odpowiedzi, choć mogę się w te dyskusje wsłuchiwać i próbować rozumieć różne racje. Z drugiej strony wolontariusze znają ryzyko.

No i gdyby wszyscy się ewakuowali, nie byłoby takich scen jak ta ze zdjęcia na okładce.

To prawda, chociaż w Chersoniu w zasadzie nie było walk miejskich, a regularny ostrzał zaczął się, dopiero kiedy Rosjanie się stamtąd wycofali. Wtedy sporo ludzi wyjechało z miasta. Ci o najbardziej proukraińskich poglądach najbardziej ufają w to, co mówi rząd. Więc jeżeli władze mówią, żeby się ewakuować, to raczej się ewakuują, jeśli mają taką możliwość.

Nie wszystkich na to stać. Jeśli masz oszczędności albo rodzinę w bezpieczniejszym miejscu, masz mniejszy problem, niż kiedy jesteś sam, bez pieniędzy.

Czasami trudno oczekiwać od ludzi, że rzucą wszystko i wyjadą, zwłaszcza za granicę, skoro często nigdy nie opuszczali własnego obwodu. A są i tacy, którzy zostają, bo czekają na Rosjan.

Ilu ich jest według pańskiego rozeznania?

Niewielu. W Siewierodoniecku ze 100 tys. zostało niecałe 10 tys., ale nie wszyscy byli prorosyjscy. Dodatkowo część osób, które wyjechały na terytoria kontrolowane przez Ukrainę, mogła mieć poglądy prorosyjskie. Słyszałem, że admin jednego z prorosyjskich kanałów na Telegramie z Kramatorska wyjechał do Unii Europejskiej.

Porozmawiajmy o czynnym oporze. W pierwszych dniach po 24 lutego kolejki ustawiały się przed aptekami, bankomatami i komendami uzupełnień. Spotkałem wiele osób, które nie załapały się do obrony terytorialnej, bo po prostu nie było dla nich miejsca. Kolega mieszka na kijowskim Obołoniu. W pierwszych dniach były tam starcia z dywersantami, nie jeździło metro, więc zanim dotarł do komendy, już nie było dla niego broni. Skierowano go do supermarketu, by pilnował, żeby ludzie nie rozkradli alkoholu. Tłumaczył sobie, że to też potrzebne, ale nie na to liczył.

W książce George’a Orwella „Brak tchu” jest opowieść o weteranie I wojny światowej, który trafił do magazynu i przez całą wojnę pilnował jakichś konserw.

To dowód, że sondaże sprzed inwazji o 40 proc. Ukraińców gotowych bronić kraju z bronią w ręku nie były na wyrost.

Tak, choć ostrożnie traktuję takie teoretyczne rozważania. Powiedzenie, że się będzie walczyć, kiedy trwa pokój, ma trochę inną wagę.

Jak to zostało zweryfikowane przez rzeczywistość?

Potwierdziło się. Trudno mi znaleźć drugi przykład takiego zaangażowania obywatelskiego. Może coś podobnego panowało w Armenii podczas wojny o Górski Karabach w 2020 r. Z tym że Ukraina stanęła w obliczu egzystencjalnego zagrożenia, a nie wojny lokalnej, jak w 2014 r., która większości kraju nie dotyczyła. Stawka od początku inwazji była bardzo wysoka. Gdyby w pierwszych trzech dniach w Kijowie coś poszło nie tak, to i sytuacja Lwowa mogła być różna. 21 lutego, trzy dni przed inwazją, byłem w stołecznym sklepie z militariami. Były tłumy jak w supermarkecie przed świętami. Wszystko sprzedawali na pniu, nie nadążali z dostawami.

W jednym z moich ulubionych barów w Kijowie jest półka zwycięstwa. Można kupić butelkę i odstawić na fiestę po pokonaniu Rosji. Pieniądze ze sprzedaży idą na pomoc armii. Zanurzenie się w wolontariat, potrzeba bycia przydatnym, nawet przekonywanie samych siebie, że zwycięstwo jest nieuniknione – to wszystko elementy opanowywania stresu. Jak społeczeństwo sobie z nim radzi?

Nie wszyscy sobie radzą. Ileś osób się wypala, ileś odpadło, nie dało rady dłużej zajmować się pomocą. Na szczęście zmieniła się też skala potrzeb. Już nie jest tak jak w pierwszych dniach, gdy wolontariusze rozwozili jedzenie po Charkowie czy Kijowie. Teraz miasta znów są samowystarczalne. Nawet na Donbasie, poza miejscami typu Bachmut, sklepy są dobrze zaopatrzone. W pierwszych dniach zdarzało się, że zostawały w nich same drogie rzeczy. Można było kupić awokado, ale jabłek i ziemniaków nie było. To się zmieniło. Organizacje pomocowe nauczyły się funkcjonować w nowych warunkach, skupiają się na potrzebach wojskowych albo ludzi z mniejszych miejscowości, gdzie wciąż brakuje podstawowych usług. Wolontariusze nie mogą przez rok pracować przez 24 godziny na dobę. Teraz mimo wszystko żyją w wolniejszym rytmie, mogą sobie pozwolić, żeby wyjechać na krótki odpoczynek do Lwowa czy w Karpaty. Znowu zająć się inną pracą. Wypalenie, zmęczenie wojną odegrają gigantyczną rolę, bo to jest bój na wyniszczenie. To, kto się pierwszy zmęczy, kto pierwszy wykrwawi, będzie miało decydujący wpływ na losy konfliktu. Nikt nie zamierza ustępować, nic nie zapowiada, by którakolwiek ze stron chciała rozmawiać i była gotowa na ustępstwa. Ale myślę też, że najgorsza, najbardziej intensywna faza wojny skończyła się latem. Teraz wszyscy próbują łapać oddech. Przyszło zrozumienie, że to nie jest sprint, lecz maraton, i trzeba inaczej rozkładać siły.

Był pan na wielu wojnach. W Afganistanie, Górskim Karabachu, Syrii. Jak na ich tle wygląda sytuacja zwykłego Ukraińca? Gdzie łatwiej przetrwać?

To trudne pytanie. Nie wiem. W konfliktach takich jak ten w Górskim Karabachu jest o tyle łatwiej niż w Syrii czy Afganistanie, że masz jasno określone czerwone linie. Wiesz, gdzie front, gdzie wróg. Ukrainiec wie, że jeżeli zbliżają się Rosjanie, a on ich nie wspiera, to prawdopodobnie lepiej, żeby się stamtąd zabrać. Trochę inaczej było w pierwszych dniach inwazji, ale teraz linia frontu jest klarowna. W Afganistanie i Syrii było dużo zamachów samobójczych. Nie wiedziałeś, gdzie coś się może wydarzyć. W Kabulu wróg bywał wszędzie, mógł być twoim sąsiadem. W przypadku Ukrainy jasność czerwonych linii sprawia, że potrafisz ten strach zobrazować. Łatwiej go wtedy okiełznać, bo najgorszy jest strach przed czymś nieokreślonym. W tym sensie Ukraińcy mają łatwiej. Z drugiej strony to jest najgorszy konflikt pod względem intensywności. Mierzą się dwa przemysły wojenne. Oba państwa mają gospodarkę ustawioną pod wojnę. Regularne armie prowadzą ją w sposób masowy i zorganizowany. Różnicą w porównaniu z Ukrainą z 2014 r. jest też brak strefy zupełnego bezpieczeństwa. W 2014 r. odjeżdżałeś 50 km od frontu i ryzyko malało praktycznie do zera, nie mówiąc o tym, że jak pojechałeś do Dniepru, Kijowa czy Charkowa, to miałeś święty spokój. Teraz tego nie ma, choć są i takie regiony jak Zakarpacie, gdzie jest bardzo bezpiecznie.

Chociaż i tam rakieta zawsze może uderzyć po raz pierwszy.

Tak, choć musiałbyś mieć wyjątkowego pecha, żeby akurat być w tym miejscu. Reasumując, nie wiem, gdzie jest trudniej, a gdzie łatwiej. Poza tym ludzie się adaptują. Pod tym względem Ukraińcy są lepiej przystosowani niż Polacy. Ukraina była krajem ciągłych kryzysów. Byłem na szkoleniu dla kobiet, jak przetrwać w warunkach działań zbrojnych w mieście. Instruktorzy mówili, że w Stanach Zjednoczonych podczas podobnych treningów jest oddzielny segment poświęcony jedzeniu, robieniu przetworów, kiszonek itd. Praktycznie wszyscy Ukraińcy wiedzą, jak je przygotować. Różne warunki bazowe oznaczają różny stopień przygotowania na sytuacje ekstremalne.

Pewien emeryt mówił mi, że zimowe wyłączenia prądu dla jego pokolenia nie były problemem, bo się je zapowiadało, a w latach 90. wyłączali z zaskoczenia.

Od prądu są uzależnieni młodsi, którzy mają smartfony i pracę przy komputerze. Częsty był błąd mediów, które utożsamiały brak prądu z zimnem, tymczasem ogrzewanie działało. Nie włączysz telewizora, co akurat najbardziej uderza w starszych, ale to nie jest jakiś problem egzystencjalny. ©℗

Zeskanuj kod QR i oceń dzisiejsze wydanie Magazynu