Niemiecki plan interwencji na rynku energii i wsparcia przedsiębiorców i konsumentów na kwotę 200 mld euro w ciągu dwóch lat jest dziś traktowany nie tylko przez Europę Środkowo-Wschodnią, ale prawie wszystkie kraje UE jako potencjalne zagrożenie dla jednolitego rynku.

Słowo „solidarność” zostało już odmienione w UE przez wszystkie przypadki setki razy od wybuchu wojny w Ukrainie. Mamy solidarnościowe mechanizmy, solidarnościowe platformy, oczywiście solidarnie powinniśmy wspierać Ukrainę i solidarnie walczyć z kryzysem. To, że wzniosłe hasła i idee zazwyczaj nie przeżywają starcia z praktyką polityczną i ekonomiczną, nie powinno dziwić nikogo, kto poświęca choć kilka minut dziennie na sprawdzenie aktualnych wydarzeń ze świata. Tym razem jednak słuszna i europejska u podstaw idea solidarności w walce z kryzysem energetycznym ma znacznie większy ciężar i może rzutować na przyszłość Unii nie tylko w wymiarze symbolicznym, ale tym najbardziej realnym, gospodarczym.
Niemiecki plan interwencji na rynku energii i wsparcia przedsiębiorców i konsumentów na kwotę 200 mld euro w ciągu dwóch lat jest dziś traktowany nie tylko przez Europę Środkowo-Wschodnią, ale prawie wszystkie kraje UE jako potencjalne zagrożenie dla jednolitego rynku. Premier Mateusz Morawiecki wprost oskarżył kanclerza Niemiec Olafa Scholza o chęć zyskania przewagi konkurencyjnej dzięki wojnie i kryzysowi. Zarazem Scholz robi dokładnie to, co słyszymy codziennie z ust przedstawicieli partii rządzącej w Polsce – dba o interesy swoich obywateli. Tylko tyle i aż tyle. Dlaczego robi to na bezprecedensową skalę, dystansując pozostałe 26 państw UE? Bo może. Bo Niemców na to stać, w przeciwieństwie do całej reszty Europy. I choć byłbym skłonny zgodzić się z twierdzeniem szefa polskiego rządu, to trudno oskarżać Scholza o to, że próbuje w najlepszy i możliwie najbardziej efektywny sposób pomóc Niemcom wyjść z kryzysu. Choć w następstwie tej interwencji za każdym razem, kiedy niemiecki kanclerz będzie wypowiadał zwrot „solidarność europejska”, w tle powinien pojawiać sięśmiech.
Prawdziwym wyzwaniem będzie jednak kwestia zezwolenia przez Komisję Europejską na wcielenie bezprecedensowego niemieckiego planu w życie. Oczywiście dziś, w trakcie wojny i narastającego kryzysu, trudno przewidzieć, jakie dokładnie reperkusje wywoła ten plan na jednolitym europejskim rynku, ale Bruksela będzie musiała w jakiś sposób odpowiedzieć na obawy praktycznie całej Unii. A odpowiedź nadejdzie wraz z nowymi wytycznymi dotyczącymi dozwolonego wspierania przedsiębiorstw przez państwa. Od tygodnia trwają konsultacje komisarz ds. konkurencji Margrethe Vestager z państwami członkowskimi. We wczorajszym wywiadzie dla Deutsche Welle Vestager zadeklarowała ona, że misją Komisji jest niedopuszczenie do rozdrobnienia jednolitego rynku. I to właśnie będzie testem nie tylko dla KE, ale i całej „27” – czy mityczna solidarność stanie się rzeczywistą podstawą dla jednolitego rynku, czy też zostanie on ukonstytuowany i wprost oparty na sile i efekcie skali, w którym funkcjonowanie „Unii dwóch prędkości” będzie stanem normalnym.
Oliwy do ognia dolewa oczywiście sprzeciw Berlina wobec wprowadzenia limitów cen gazu, czego domagają się już według niektórych unijnych liderów aż 24 państwa, oraz wobec zwiększenia wspólnego europejskiego długu. W obu przypadkach spodziewam się, że Niemcy ostatecznie ulegną, godząc się na jakąś formę limitowania cen gazu i zwiększenia wspólnego zadłużenia, ale nie ze względu na jakąkolwiek presję, jak będzie chciała to przedstawiać część stolic, ale w zamian za akceptację swojego, pewnie nieco zmodyfikowanego, planu interwencji. Niezależnie od wytycznych przedstawionych przez KE klucz do europejskiej solidarności wciąż jest w Berlinie. A dziś gra już nie toczy się o to, czy bardzo dobrze prosperujące gospodarki będą znakomicie prosperującymi gospodarkami, lecz o to, czy i jak najbardziej dotknięte państwa wyjdą z kryzysu, co przyznaje również Vestager. Warto też na koniec zauważyć, że gdyby nie jednolity rynek i znaczne rozszerzenie UE, dyskusja wokół niemieckiego planu nie miałaby żadnego znaczenia. Berlin wsparłby niemieckie przedsiębiorstwa na 200 mld euro, dystansując resztę Europy, a cały nasz region mógłby jedynie patrzeć, jak odjeżdża niemieckipociąg. ©℗