Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. To stare powiedzenie dobrze opisuje powody, dla których rosyjska polityka wciąż może liczyć na zrozumienie, a nawet na poparcie w wielu miejscach na świecie. Wbrew pozorom Moskwa nie ma powodów do optymizmu.

Nie będzie dziś o marzeniach o powrocie do business as usual z Moskwą, wciąż charakterystycznych dla przynajmniej części establishmentu francuskiego, niemieckiego czy włoskiego – bo jednak otwarte popieranie rosyjskiej agresji stało się w tych krajach zdecydowanie źle widziane. Nawet nie o oportunistycznych, motywowanych doraźnymi interesami wyborczymi i ekonomicznymi próbach rozmycia i osłabienia sankcji. Będzie mowa o jednoznacznym odbieraniu Ukrainie prawa do obrony i samostanowienia oraz o zaprzeczaniu oczywistym faktom, takim jak rosyjskie zbrodnie wojenne, a także o czynnym wspieraniu antyzachodniej polityki Władimira Putina.
Gdy patrzymy z polskiej perspektywy – wydaje się to absurdalne i szokujące. Trudno nam zrozumieć, jak można zamykać oczy na brutalność rosyjskiej agresji przeciwko Ukrainie, na zniszczenia i cierpienie cywilnych ofiar, na jawne kpiny Kremla z prawa międzynarodowego i skalę zagrożenia dla stabilności i pokoju w Europie. Ale ta perspektywa nie jest przecież jedyna. Brutalność, gwałty, rabunki i mordowanie niewinnych to przecież codzienność dla wielu ludzi, żyjących z dala od naszej szczęśliwej, europejskiej enklawy. Żołdacy Putina nie robią niczego, co znacząco odbiegałoby od ich własnych doświadczeń. Zagrożenie dla pokoju? Czy nam się to podoba, czy nie – i czy jest obiektywną prawdą, czy mitem – dla wielu w Afryce, Ameryce Łacińskiej, na Bliskim i Środkowym Wschodzie to bynajmniej nie Moskwa, tylko Waszyngton i jego sojusznicy są winowajcami zbiorowych i indywidualnych dramatów, jakich od lat doświadczają oni sami oraz ich bliscy. Trudno się więc nadmiernie dziwić, że dziś, gdy szeroko pojęty Zachód jednoczy się w dziele wspierania walczącej Ukrainy, jego liczni przeciwnicy (w tym jego realne i wyimaginowane ofiary) trzymają kciuki za Rosję. Nawet jeśli w gruncie rzeczy przypomina to odmrażanie sobie uszu na złość babci.
Oczywiście nie całe międzynarodowe poparcie dla Putina i jego ekipy ma taki charakter. Ślepotą, i to groźną w skutkach, byłoby lekceważenie hodowanej latami na wszystkich kontynentach, jeszcze od czasów ZSRR, rzeszy rosyjskich płatnych agentów. A do tego jeszcze liczniejszych pożytecznych idiotów, którzy całkiem za darmo, kierowani przeróżnymi pobudkami natury ideologicznej albo narcystyczną chęcią wyróżnienia się z tłumu czy oryginalności za wszelką cenę, chwalą dziś morderczy, kremlowski reżim, powielają jego propagandową narrację, a nawet podejmują decyzje polityczne i biznesowe zgodne z rosyjskim interesem. To są jednak jednostki – nawet jeśli czasami widoczne i wpływowe, to przecież na dłuższą metę możliwe do wyeliminowania lub zneutralizowania przez kontrwywiad i wymiar sprawiedliwości albo przynajmniej poprzez ostracyzm środowiskowy. Gorzej z tzw. masami. Ich bowiem nie da się izolować ani zlekceważyć, i to one, pchane swymi emocjami, mają wpływ na decyzje rządów. Czasem daleko większy niż paru skorumpowanych albo cynicznych ponad zwykłą miarę polityków, akademicko-salonowych mędrków, przeżartych używkami celebrytów czy internetowych „geopolityków”. Nawet w krajach niedemokratycznych.
Rosja marszowym krokiem zmierza ku pełnej izolacji na arenie międzynarodowej. Jej sojusznicy dzielą się dziś bowiem na nic nieznaczących, niepewnych i tak naprawdę grających w chińskiej drużynie
Miesiąc temu Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych głosowało wniosek o zawieszenie Rosji w roli członka Rady Praw Człowieka ONZ. Oczywiście nie była to najważniejsza z kar nakładanych na Moskwę, ale sprawa miała wymiar symboliczny i nieźle sprawdza się w roli papierka lakmusowego polityki poszczególnych rządów w pierwszej fazie konfliktu. 93 państwa były wówczas za, ale 58 kolejnych wstrzymało się od głosu. 24 kraje zagłosowały przeciw. Czyżby ich przedstawiciele nie wiedzieli o zbrodniach w Ukrainie? Wolne żarty. Uznali raczej, że w ich interesie jest wysłać sygnał o mniej lub bardziej ostrożnym sprzyjaniu Rosji w jej geostrategicznej rozgrywce z Zachodem. I przynajmniej w części przypadków był to ewidentny ukłon salonu w stronę ulicy.
Rosjo, przebacz Latynosom
#PerdonRusia – czyli „przebacz, Rosjo” – to hasztag popularny w hiszpańskojęzycznym internecie, wykorzystywany w masowej (i w znaczącej części jednak zapewne oddolnej) akcji „obalania jankeskiej propagandy” na temat wojny w Ukrainie. O powodach i genezie iberoamerykańskiego antyamerykanizmu można by długo: o niewątpliwych „zasługach” kolejnych rządów USA we wspieraniu krwawych i skorumpowanych dyktatur w wielu państwach Ameryki Południowej i Środkowej, o negatywnych społecznych skutkach neoliberalnych reform ekonomicznych, wdrażanych w tym regionie pod auspicjami Międzynarodowego Funduszu Walutowego czy innych instytucji uważanych za kontrolowane przez Waszyngton. Także upokorzeniach, jakich doznają imigranci szukający u północnego sąsiada swojej życiowej szansy.
Związek Radziecki, a potem Rosja, dołożyły swoje wieloletnią polityką sponsorowania głównie lewicowych ruchów antyamerykańskich na kontynencie, a potem intensywną hiszpańsko- i portugalskojęzyczną propagandą w mediach – tradycyjnych i społecznościowych. Ale nie stworzyły tego trendu, przyszły na gotowe. Zachód, rozumiany jako wspólnota oparta na liberalnej gospodarce, demokracji parlamentarnej i strategicznym sojuszu z USA, nie ma w krajach latynoamerykańskich zbyt wielu szczerych zwolenników.
We wspomnianym głosowaniu w ONZ aż 10 krajów z tego regionu było przeciw wnioskowi lub wstrzymało się od głosu. Były wśród nich państwa kultywujące tradycyjne związki z Moskwą, z lewicowymi rządami, jak Kuba i Nikaragua, ale także rządzona przez mocno radykalną prawicę Brazylia. Władze wielu innych, nawet jeśli wtedy zagłosowały przeciw Rosji, to i tak mają u siebie mocną, podatną na antyamerykańskie resentymenty opozycję ze znaczącym poparciem społecznym. Najlepszym przykładem jest tu Argentyna. I to do tej części latynoskiej opinii publicznej, która alergicznie reaguje na cokolwiek, co robią Stany Zjednoczone, zapewne adresował swój niedawny przekaz argentyński jezuita Jorge Bergoglio, czyli papież Franciszek, powtarzając tezy kremlowskiej propagandy o „NATO szczekającym na Rosję”.
Ukraina i Ukraińcy w tym myśleniu nie istnieją, ewentualnie są bytami odległymi i abstrakcyjnymi. Realność to głód i przemoc w fawelach i slumsach latynoskich metropolii, a także gry o rząd dusz, przyjaźń polityków i intelektualistów oraz o hojność wiernych. Także Rosja w tej układance nie jest bytem całkiem realnym. Jest raczej symbolem, być może chwilowym ucieleśnieniem marzenia o tym, by postawić się znienawidzonym jankesom i ich sojusznikom. Nawet w Hawanie chyba mało kto już wierzy, że Moskwa może w czymkolwiek dopomóc swoim amerykańskim wyznawcom. Ale w tej emocjonalnej kulturze gesty są ważne. Pokazanie Amerykanom środkowego palca bez wątpienia poprawia humor, a niewiele kosztuje, szczególnie gdy Amerykanie patrzą akurat gdzie indziej.
Jak przyjdzie co do czego, ważniejsze są jednak inne kalkulacje. Argentyna dogaduje się z MFW, za cichą zgodą nawet lewicowej opozycji, bo wszyscy wiedzą, że bez tego jej gospodarka runie. Z tego samego powodu o poprawne relacje z Waszyngtonem musi zabiegać prawicowy prezydent Brazylii Jair Bolsonaro, ale też jego lewicowy rywal Lula da Silva. Peru właśnie rezygnuje z rosyjskiego sprzętu wojskowego, bo ma dość problemów z jego jakością i serwisem – przy okazji spora partia wycofanych samolotów MiG-29 w nowoczesnej wersji tajemniczo znika z hangarów (zgaduj-zgadula, gdzie się odnajdą). A wszystkie co racjonalniejsze państwa „niepółnocnych” Ameryk właśnie dokładają starań, by w ramach negocjowanej umowy między Mercosurem (Wspólnym Rynkiem Południa) a UE zapewnić sobie przyzwoite warunki kooperacji handlowej i naukowo-technologicznej z Europą. Z jakiegoś powodu analogiczna współpraca z Rosją jest uważana za mniej obiecującą.
Hasztagi mogą być jednak użytecznym wentylem bezpieczeństwa. Podobnie jak pozornie niezręczne wypowiedzi prominentnych kapłanów.
Na marginesie: w samej Hiszpanii, kraju wciąż ważnym dla latynoskiej świadomości i decyzji politycznych, Rosja przegrała swą szansę, bo po prostu przesadziła. Przez lata całkiem skutecznie inwestowała w tamtejszą lewicę, ale pozwoliła sobie na aroganckie i półjawne wspieranie separatyzmów, czego w Madrycie nie lubi nikt, bez względu na profil ideologiczny, a w dodatku na bardzo ciche (ale znane specjalistom, nie tylko hiszpańskim) zaangażowanie swych służb w destabilizujące działania mafijne na Półwyspie Iberyjskim.
Inszallah
Nieco inaczej wygląda sytuacja z krajami i społecznościami muzułmańskimi. Ich antyamerykanizm (czy szerzej antyzachodniość) to głównie pochodna konfliktu z Izraelem plus resentymenty związane z upokorzeniami ze strony dawnych państw kolonialnych (dziś kluczowych członków Unii Europejskiej), plus psychospołeczne skutki interwencji wojskowych w Afganistanie, Iraku, Libii czy Syrii. Do tego dochodzą oczywiście dekady wsparcia Moskwy dla wielu „postępowych” reżimów arabskich. Ale poza emocjami muzułmańskiej ulicy na korzyść Kremla działa chłodna kalkulacja elit – i politycznych, i biznesowych – w wielu krajach tego kręgu cywilizacyjnego.
Z punktu widzenia Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich świat wielobiegunowy daje większe możliwości manewru niż jednoznaczna dominacja Waszyngtonu i jego sojuszników. Wymuszona przez administrację Donalda Trumpa i z grubsza kontynuowana przez ekipę Joego Bidena polityka normalizacji stosunków pomiędzy Izraelem a konserwatywnymi monarchiami rejonu Zatoki Perskiej wciąż ma tam wielu przeciwników. Po prostu czują się bardziej w zgodzie ze sobą, po cichu wspierając ugrupowania terrorystyczne, a kraje Zachodu traktując jedynie jako miejsce bezpiecznych inwestycji i pochodzenia dóbr luksusowych, nie zaś politycznych partnerów. Swoją wartość mają w tych rachubach partnerstwo i zrozumienie z Rosjanami w ramach OPEC. Przynajmniej taką, żeby jednocześnie kooperując na potęgę z Amerykanami w wielu dziedzinach, od czasu do czasu podkreślić swoją od nich niezależność, a także nie dopuścić do całkowitej implozji rosyjskiego „bieguna geostrategicznego”. A przy okazji schlebić antyzachodnim nastrojom swoich ludów.
Skłócony z sunnickimi szejkami szyicki Iran tym bardziej patrzy na Rosję jak na ważnego sojusznika – partnera dyplomatycznego, handlowego i wywiadowczo-wojskowego, niezwykle istotnego w obliczu utrzymujących się sankcji Zachodu, niestabilności w sąsiednim Afganistanie, na dokładkę stanowiącego wsparcie i zaplecze dla ambitnego programu nuklearnego.
Przypadkiem szczególnym jest Turcja – członek NATO jawnie wspierający krymskich Tatarów i wyrażający solidarność z Ukrainą, ale skłócony z krajami zachodnimi m.in. na tle ochrony praw człowieka i powiązany z Rosją licznymi zależnościami natury biznesowej, a w efekcie zajmujący często niejednoznaczne stanowisko.
– Inszallah, jeśli Bóg pozwoli, być może kiedyś pojmiemy wszystkie zawiłości polityki państw islamskich względem Rosji, ale na razie chyba one same ich nie pojmują – westchnął niedawno podczas branżowego seminarium jeden ze znawców Bliskiego Wschodu.
Kuriozalne wypowiedzi rosyjskiego ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa o żydowskim pochodzeniu Hitlera i pośredniej współodpowiedzialności Żydów za Holokaust (jako części uzasadnienia dla „denazyfikacji” Ukrainy) mogły być oczywiście skutkiem demencji, głupoty lub nadmiernego spożycia alkoholu. Mogły być także elementem planu, by wzmocnić emocjonalne więzi między polityką Moskwy a dążeniami tych muzułmanów, dla których każdy cios w uczucia społeczności żydowskiej jest powodem do radości. Cyniczne? Tak. Czy politycznie skuteczne? Z jednej strony pewnie spodobało się i na przedmieściach Jerozolimy, i w podparyskich banlieues, a nawet (być może) wśród wyznających islam mieszkańców dawnych środkowoazjatyckich republik ZSRR i samej Federacji Rosyjskiej. W krótkiej perspektywie przyniosło jednak Kremlowi ciężkie straty – od furii wpływowej żydowskiej diaspory w USA i Europie (a jej przedstawiciele mają niebagatelny wpływ na kształt i skalę uchwalanych właśnie kolejnych transz sankcji) po decyzję władz Izraela, by jednak odblokować sprzedaż broni dla Ukrainy. I w ten to sposób, znów na własną prośbę, Rosja straciła jednego z cichych, choć ważnych sojuszników (bo de facto Izrael w takiej roli występował do tej pory).
Swoją drogą, ta kolejna wyjątkowo nieprofesjonalna z punktu widzenia kanonów dyplomacji szarża Ławrowa może kosztować nie tylko życie rosyjskich żołnierzy, których czołgi zostaną trafione izraelskimi pociskami Spike po zlokalizowaniu przez izraelskie drony, lecz również resztki reputacji ich ojczyzny jako kraju względnie cywilizowanego. Tak otwarta gra nutą antysemicką, i to w wykonaniu najwyższych funkcjonariuszy państwowych, przypomina bowiem boleśnie mroczne czasy pogromów i nagonek znane z epoki carów i ZSRR.
Chiński ślad, rosyjski termometr
Kluczowe pytanie dzisiaj brzmi następująco: które z krajów zachowujących co najmniej dystans wobec zachodnich sankcji przeciwko Rosji albo bardziej otwarcie wspierających politykę Putina czynią to w imię swoich bezpośrednich relacji z Kremlem, ewentualnie z uwagi na prorosyjskie emocje części swoich społeczeństw, które zaś patrzą głównie za plecy Moskwy, czyli na Pekin?
Ta druga sytuacja dotyczy zapewne większości państw afrykańskich, które zajęły ostrożne stanowisko. Rola Rosji w ich polityce jest już i tak drugo- albo i trzeciorzędna. Chin – wręcz przeciwnie, bo azjatyckie mocarstwo jest dla nich źródłem inwestycji, technologii, a w wielu przypadkach także pomocy wojskowej. W zamian za solidarność na arenie międzynarodowej oferuje także wybranym przedstawicielom tamtejszych elit dostatnie życie na miejscu oraz szanse na imponujące kariery w organizacjach międzynarodowych, czego znanym przykładem jest choćby elekcja Etiopczyka Tedrosa Adhanoma Ghebreyesusa na stanowisko szefa Światowej Organizacji Zdrowia. Nic więc dziwnego, że wraz z Chinami w newralgicznych głosowaniach w ONZ współdziałają nie tylko Etiopia, lecz także Sudan, Kongo czy Gabon.
Podobnie rzecz ma się z niektórymi państwami Azji Południowo-Wschodniej, a zwłaszcza Środkowej, od „ludowo-demokratycznej” Korei przez Pakistan, aż po Kazachstan czy Kirgistan. Są tam rządy – w różnym stopniu – uzależnione od Pekinu. Okazjonalne gesty poparcia dla Rosji (albo przynajmniej brak jednoznacznego poparcia dla Zachodu w jego działaniach przeciwko Moskwie), które z tamtejszych stolic pochodzą, trudno więc traktować inaczej niż tylko jak pochodną stanowiska Pekinu.
Samej zaś Chińskiej Republiki Ludowej nie można postrzegać jako przyjaciółki Rosji. To raczej drapieżnik, który czatuje nad konającym zwierzęciem. A jeśli odpędza od niego innych mięsożerców, to tylko po to, by więcej spodziewanego łupu zachować dla siebie. Owszem, kibicuje Moskwie w jej niektórych poczynaniach, ale wyłącznie do tego momentu, do którego Pekin uważa je za realnie osłabiające Stany Zjednoczone i ich sojuszników. Jednocześnie Chiny muszą się bardzo pilnować, by nie przekroczyć granicy, za którą groziłyby im sankcje ekonomiczne. Najwyraźniej jeszcze nie są na nie gotowe (i oby ten stan utrzymał się jak najdłużej).
Pochodną relacji z Chinami jest też okazjonalne wsparcie polityczne udzielane Rosji przez Indie czy Wietnam. Oba te państwa tradycyjnie miały dobre stosunki z Moskwą, a złe z Pekinem. Wyraźnie bardziej agresywnych Chińczyków obawiają się ostatnio coraz mocniej, a jednocześnie czujnie obserwują, jak słabnie potencjał Rosji, a ona sama osuwa się do roli wasala Państwa Środka. Wynik tego procesu jest dość przewidywalny: tak Nowe Delhi, jak i Hanoi będą – bez entuzjazmu – dryfować w kierunku sojuszu z Zachodem. Zapewne będzie to rozłożone w czasie i mało ostentacyjne, ale warto już teraz odnotować dostawy amerykańskich kanonierek dla wietnamskiej straży przybrzeżnej i znacząco wzrastającą wymianę handlową Hanoi z takimi partnerami jak Japonia, Korea Południowa czy Australia. Podobnie jak kolejne udane manewry morskie Hindusów, Amerykanów, Australijczyków i Japończyków w ramach grupy QUAD oraz sukcesy niedawnej wizyty brytyjskiego premiera Borisa Johnsona w Indiach (podczas której podpisano wiele umów gospodarczych i opublikowano kluczową zapowiedź pomocy Londynu w rozwoju indyjskich programów zbrojeniowych).
Mimo mniej lub bardziej otwartego poparcia ze strony niektórych państw czy społeczeństw Rosja marszowym krokiem zmierza ku pełnej izolacji na arenie międzynarodowej. Jej sojusznicy dzielą się dziś bowiem na nic nieznaczących i też izolowanych (vide: Białoruś czy Syria), niepewnych (bo lawirujących między nastrojami ulicy a twardymi koniecznościami kooperacji z Zachodem – jak kraje latynoskie i część islamskich) i grających tak naprawdę w chińskiej drużynie. W interesie Pekinu jeszcze przez jakiś czas będzie co prawda podtrzymywanie fikcji zatytułowanej „Rosja jako jeden z biegunów światowego ładu”, ale rzeczywistość pewnie szybko ją zweryfikuje, i to boleśnie dla Moskwy. Rosyjskie elity mają już bardzo niewiele czasu na to, by wyhamować i odwrócić trendy spychające ich kraj w przepaść.
Na razie jednak chyba koncentrują się na czymś dokładnie przeciwnym. Między innymi na zadaniowaniu trolli i agentów, by głosili Rosji i światu, że wcale nie jest beznadziejnie, że Moskwa wygrywa wojnę, prawie wszyscy ją kochają lub przynajmniej się jej boją, zaś polityka NATO jest coraz powszechniej kontestowana od Falklandów po Psią Wólkę. W tłuczeniu termometrów trawiony gorączką rosyjski pacjent wciąż jest bezkonkurencyjny. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji