Im dłużej trwa wojna, im większa liczba rosyjskich ofiar, tym słabsza pozycja przetargowa Moskwy. Może to oznaczać, że kolejna faza inwazji będzie bardziej krwawa niż to, co dotąd obserwowaliśmy.

Marek Budzisz, historyk, ekspert ds. Rosji i krajów postsowieckich
"To wojna, której Władimir Putin nie może wygrać, niezależnie od tego, jak długo trwa i jak okrutne są jego metody” – napisał pod koniec pierwszego tygodnia rosyjskiej agresji na Ukrainę prof. Lawrence Freedman, wielki autorytet w dziedzinie studiów strategicznych z Kings College London. Nie chodzi w tym wypadku o kwestie wojskowe, lecz o polityczny sukces. Wojna, powtarzając przesłanie Carla von Clausewitza, jest tylko narzędziem polityki, choć narzędziem brutalnym i krwawym.
W opinii Freedmana rosyjscy stratedzy, planując od miesięcy operację przeciw Ukrainie, popełnili fundamentalny błąd arogancji. Uważali się za tak silnych, a przeciwnika za tak słabego, że przygotowali plan operacji wojskowej, która nie mogła się udać. Chyba że Rosjanie – co brzmi nieprawdopodobnie, zwłaszcza w obliczu powszechnego przekonania o sprawności ich służb wywiadowczych – uwierzyli w propagandę, że Ukraina jest państwem z tektury, które rozpadnie się zaraz po wejściu rosyjskich oddziałów: rząd ucieknie, a zwykli ludzie będą witać kwiatami przybywających „wyzwolicieli”. O tym, że Moskwa chciała już w minioną niedzielę ogłosić zwycięstwo, świadczy zarówno to, że zapowiedziano tego dnia telewizyjne wystąpienie Putina do narodu (szybko zresztą odwołane), jak i przedwcześnie opublikowane na stronach rosyjskich mediów triumfalistyczne teksty propagandowe. Peter Akopow, jeden z ich czołowych autorów, w artykule zamieszczonym w Sputniku (też szybko wycofanym) napisał: „Ukraina wróciła do Rosji. Nie oznacza to, że jej państwowość zostanie zlikwidowana, ale zostanie ona zreorganizowana, przebudowana i przywrócona do naturalnego stanu jako części rosyjskiego świata”. Rosyjski propagandysta przekonywał też, że Putinowi udaje się w ten sposób „przezwyciężyć tragedię 1991 r.”, kiedy to rozpadł się Związek Sowiecki. Jak się wydaje, Moskwa nie zrezygnowała z symboliki nawiązującej do tych wydarzeń, o czym świadczyć może fakt, że druga tura negocjacji ukraińsko-rosyjskich w sprawie ewentualnego zawieszenia broni ma się odbywać w tej samej rezydencji w Puszczy Białowieskiej, w której zdecydowano o rozwiązaniu ZSRR.
Freedman jest zdania, że wojna wkracza obecnie w swą fazę C. Pierwszy, nieudany etap, był – bezskuteczną – próbą przeprowadzenia blitzkriegu. W drugiej fazie ukraińskie siły zbrojne zatrzymały postępy wroga. Teraz mamy do czynienia z trzecim etapem, który oznacza eskalację działań wojennych, nieliczenie się z ofiarami wśród ludności cywilnej, zmasowane ostrzały i grożenie Zełenskiemu perspektywą katastrofy humanitarnej. Franz-Stefan Gady, ekspert think tanku International Institute for Strategic Studies (IISS), napisał, że Rosjanie powoli przegrupowują swoje siły na południu, na północy przygotowują się do rozstrzygającego uderzenia na ukraińskie lotnictwo. Obrona przeciwlotnicza jest powoli, lecz systematycznie niszczona przez agresora. W opinii eksperta IISS w tej sytuacji zdobycie przez rosyjskie siły zbrojne pełnej dominacji w powietrzu jest tylko kwestią czasu. To z kolei oznacza przejście do kolejnej fazy konfliktu: zmasowanego uderzenia przy użyciu wszystkich posiadanych sił. Również Freedmann spodziewa się, że następny etap (D) będzie charakteryzował się eskalacją nalotów i uderzeń rakietowych. Zauważa jednak, że wejście rosyjskich kolumn pancernych do ukraińskiego miasta nie oznacza jego opanowania i sprawowania kontroli nad danym obszarem. O tym decyduje nie tylko siła oporu zbrojnego, ale przede wszystkim postawa ludności, która jest kolejnym zaskoczeniem – nie tylko dla zachodnich ekspertów, lecz przede wszystkim strategów Kremla. Poza nielicznymi lokalnymi politykami, którzy próbowali iść na współpracę z Rosjanami, właściwie nie możemy na razie mówić o pęknięciach w ukraińskiej klasie politycznej, na co agresorzy bardzo liczyli. Do tej pory pojawiły się jedynie informacje o zatrzymaniu mera miasteczka Piwdenne nieopodal Charkowa za chęć rozmów z najeźdźcami oraz podobnym incydencie związanym z szefem jednej z gmin w obwodzie zaporoskim na południu kraju. To zdecydowanie zbyt mało, aby Rosjanie byli w stanie przeprowadzić swój „plan polityczny”.
O jakiego rodzaju rozwiązaniach myślano w Moskwie? Sugestią może być rodzaj manifestu opublikowanego na stronie internetowej Rossotrudniczestwa, federalnej agencji ds. WNP, na czele którego stoi Jewgenij Primakow, wnuk byłego premiera. Tekst jest rzekomo sygnowany przez ukraińskich deputowanych lokalnego szczebla z różnych regionów. Zawiera on wezwanie do ustanowienia na obszarze Ukrainy „niezależnych republik”, które potem stworzą federację. Nie oznacza to wykluczenia scenariusza inkorporacyjnego, czyli przyłączenia części z nich do Federacji Rosyjskiej – wręcz zakłada taki obrót spraw, zwłaszcza jeśli tego rodzaju „republiki” będą orientowały się na sąsiednie państwa. Moskwa zresztą byłaby szczęśliwa, gdyby Węgry, wykazujące do tej pory niepokojącą wstrzemięźliwość w ocenie agresji, dały się skusić i zaczęły podnosić kwestię Zakarpacia.
Wydaje się jednak, że ten plan polityczny jest już niemożliwy do wprowadzenia w życie. Po pierwsze, decyduje o tym stanowcza i niebudząca wątpliwości postawa społeczeństwa ukraińskiego, nawet na terenach rosyjskojęzycznych, uznawanych przez napastnika za potencjalnie łatwy łup. Wola oporu jest wielka, prezydent Zełenski cieszy się 90-procentowym poparciem i nikt zdaje się nie myśleć o ustępstwach, tym bardziej o kapitulacji. Drugim kluczowym problemem dla Moskwy jest sam Zełenski, pogardzany przez rosyjskie elity „komediant”, który dzięki swej niezłomności stał się przywódcą narodu. Gdyby w pierwszych dniach konfliktu zdecydował się na ewakuację (co zresztą proponowali mu Amerykanie), najprawdopodobniej byłoby już po wojnie. Trzecim czynnikiem jest postawa Zachodu. I nawet nie chodzi o podejście Stanów Zjednoczonych, lecz przede wszystkim Europy, która – jak zauważył Timofiej Bardaczow, dyrektor programowy Klubu Wałdajskiego – „staje się głównym przeciwnikiem Rosji”. Oburzone inwazją społeczeństwa wywierają wielką presję zarówno na swoje rządy, jak i na skłonny do kooperacji z Moskwą biznes. Jeśli taka postawa okaże się trwała, to będzie najlepszym gwarantem utrzymania sankcji przeciwko Rosji przez dłuższy czas (a trzeba pamiętać, że Europa też niemało za nie zapłaci).
Reakcja władz i społeczeństwa rosyjskiego jest zgodna z przewidywaniami. Protestuje młodzież i inteligencja, zaś poparcie dla Putina i jego „operacji” (tak nazywa się tam wojnę z Ukrainą) rośnie. Tatiana Stanovaya, mieszkająca we Francji rosyjska analityczka z dobrymi kontaktami na Kremlu, napisała, że w Moskwie „nie ma nastrojów kapitulacyjnych”. Wręcz przeciwnie, panuje przekonanie, że wojnę da się wygrać. Może potrwa ona dłużej, będzie kosztowniejsza i przyniesie więcej ofiar, więc bardziej należy zjednoczyć się wokół władzy.
Pierwsze posunięcia rządu i Dumy pokazują, na czym to może polegać. Wiaczesław Wołodin, spiker parlamentu, zażądał od twórców i artystów, aby „do poniedziałku się określili, czy są za czy przeciw operacji na Ukrainie”. A jeśli chcą protestować, to jego zdaniem powinni odejść z finansowanych przez państwo instytucji kultury. Niepokorne media są właśnie likwidowane. Rada Dyrektorów radiostacji Echo Moskwy, pierwszej niezależnej rosyjskiej stacji radiowej, podjęła decyzję o jej likwidacji. Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej przypomniał, że za kolportowanie niesprawdzonych informacji – a o tym, co jest prawdą, decyduje przecież władza – grozi do 15 lat więzienia.
Z kolei Sergiej Ławrow stwierdził, że trzeba się przygotować do życia za żelazną kurtyną. Decyzje podjęte w ostatnich dniach przez rosyjski rząd i bank centralny świadczą o tym, że Moskwa została zaskoczona siłą i skalą reakcji Zachodu, sygnalizują, w jaki sposób zamierza reagować: na sankcje chce odpowiadać kontrsankcjami, a na zagrożenie destabilizacji rynku walutowego wzrostem interwencji państwowej. De facto zamrożono już własność międzynarodowego kapitału, wprowadzono ograniczenia w transferze walut i wypłacaniu dywidendy dla zagranicznych właścicieli akcji rosyjskich firm. Jeśli Rosji uda się przetrwać sankcje, to rola państwa w gospodarce na pewno wzrośnie. Leonid Nowosielski, prezes Gradinet, jednej z wiodących firm sektora towarów konsumpcyjnych, powiedział „Nowej Gazietie”, że kraj zapewne przeżyje, ale „będzie gospodarką naturalną”, a nie rynkową. Stanie się – jak prognozują przedstawiciele rosyjskiej inteligencji protestujący przeciwko wojnie – izolowanym i coraz wolniej rozwijającym się państwem, drugim Iranem, a może nawet Koreą Północną.
Czy polityczny scenariusz rozwiązania konfliktu jest zatem w ogóle możliwy? Na razie wydaje się to dość wątpliwe. Putin wniósł właśnie pod obrady Dumy projekt poprawki do porozumienia regulującego przeprowadzanie operacji pokojowych przez ODKB, kontrolowaną przez Moskwę organizację wojskową państw przestrzeni postsowieckiej. Zmiana polega na wprowadzeniu kategorii „państwa koordynującego operację”, które dowodzi i nadzoruje taką misję. Wygląda na to, że Rosja będzie chciała doprowadzić do kapitulacji Ukrainy, a okupację kraju rozpocząć pod przykrywką „misji pokojowej”. Problemem jest oczywiście to, że Zełenski nie ma zamiaru się poddawać i wie, iż czas nie pracuje na rzecz Kremla. Im dłużej trwa wojna, im większa liczba ofiar po stronie rosyjskiej, tym słabsza pozycja przetargowa Moskwy w czasie ewentualnych rokowań. Wiedzą o tym rosyjscy sztabowcy, co oznaczać może tylko jedno. Faza D wojny, o której pisał Lawrence Freedman, może być bardziej krwawa niż to, co dotąd obserwowaliśmy. Pojawiły się też w rosyjskiej narracji nowe akcenty. Putin polecił podnieść gotowość sił jądrowych, a Ławrow ponownie zażądał, aby Stany Zjednoczone wycofały swoją broń nuklearną z Europy. Fiodor Łukianow z Klubu Wałdajskiego, ekspert zbliżony do Kremla, pisze o perspektywie eskalacji nuklearnej, trochę na wzór kryzysu kubańskiego. Doprowadzenie do takiego scenariusza miałoby „pomóc” Zachodowi uznać rosyjskie porządki na Ukrainie.
Ekspert zbliżony do Kremla pisze o perspektywie eskalacji nuklearnej, trochę na wzór kryzysu kubańskiego. Doprowadzenie do takiego scenariusza miałoby „pomóc” Zachodowi uznać rosyjskie porządki na Ukrainie