24 lutego 2022 r. to cezura. Jasne jest, że Rosja musiała przygotowywać się do inwazji na Ukrainę miesiącami, nawet jeśli scenariusz wojenny był tylko planem B.

Od tej czwartkowej nocy, gdy rosyjskie czołgi przekroczyły granicę Ukrainy gdzieś w obwodzie ługańskim, minęło wystarczająco dużo czasu, by na nowo zinterpretować działania Kremla z okresu poprzedzającego atak. Im bliżej najazdu, tym większe prawdopodobieństwo, że musiały mieć one coś wspólnego z przygotowaniami do wojny.
Nie znamy odpowiedzi na najważniejsze pytanie: kiedy Władimir Putin dał zielone światło wojskowym, by rozpoczęli opracowywanie planu napaści. Nie mam jednak wątpliwości, że w sensie teoretycznym pomysł istniał od lat. Może pojawił się już w 2004 r., gdy część przegrywającego pomarańczową rewolucję obozu władzy przez chwilę zaczęła marzyć, by stworzyć Południowo-Wschodnią Ukraińską Republikę Autonomiczną. Może w 2008 r., gdy rosyjski prezydent opowiadał na szczycie NATO w Bukareszcie, że Ukraina jest „niedopaństwem”, państwem niezaistniałym, z kilkunastoma milionami uciskanych Rosjan, do których zapisał z automatu każdą osobę mówiącą rosyjskim. A może dopiero w 2014 r., bo już wtedy przecież plan maksimum zakładał nie tylko zajęcie Krymu oraz części Zagłębia Donieckiego, ale i oderwanie całej południowo-wschodniej Ukrainy od Odessy przez Zaporoże po Charków.
Siergiej Markow, deputowany Jednej Rosji, mówił mi, że każdy kraj ma plany ewentualno-ściowe. Wy, przekonywał, też pewno macie plan zajęcia Kaliningradu, co nie oznacza, że go zrealizujecie
Jesienią 2014 r. rozmawiałem w Moskwie z Siergiejem Markowem, wieloletnim deputowanym Jednej Rosji. Dopytywałem go, kiedy zaczęto myśleć o aneksji Krymu. Markow odpowiedział, że mogło to nastąpić od razu po pomarańczowej rewolucji, gdy Kreml uznał, że prozachodnie władze w Kijowie mogą spróbować usunąć z półwyspu rosyjską Flotę Czarnomorską, a Sewastopola nie dałoby się łatwo zastąpić jakimś umownym Noworosyjskiem. Ale to przecież nic niezwykłego - dodawał - bo każdy kraj tworzy plany ewentualnościowe. Wy, Polacy - przekonywał Markow - też na pewno macie w szufladzie plan zajęcia obwodu kaliningradzkiego, co nie oznacza, że kiedykolwiek go zrealizujecie. Klasyczna psychologiczna projekcja, przypisywanie innym własnych zachowań, ale jeśli Markow ma rację, to zręby pełnowymiarowej agresji na Ukrainę mogły zacząć być tworzone już 17 lat temu.
Rosjanie nigdy nie realizują wyłącznie jednego scenariusza. W tym sensie Markow miał rację, że szuflada może być pełna planów, które nigdy nie zostaną zrealizowane. Kreml lubi przygotowywać kilka koncepcji naraz, by w razie potrzeby przerzucić się z jednej na drugą. W którymś momencie scenariusz wojenny musiał więc zostać uznany za pierwszoplanowy. Nie musiał to być jeden moment, to mógł być trwający wiele miesięcy proces, w którym Putin dojrzewał do podjęcia ostatecznej decyzji.
Przykręcanie śruby
Pewne przesłanki wskazują, że zamiar zastraszenia Ukrainy groźbą unicestwienia powstał na przełomie 2019 i 2020 r., a decyzja o przejściu od gróźb do ich realizacji zapadła w połowie 2021 r. Doradcy Wołodymyra Zełenskiego dodają, że pod koniec 2020 r. zaczęli odczuwać usztywnienie stanowiska Kremla w sprawie Donbasu, choć wcześniej udawało się kilka poważnych gestów wykonać, na czele z wielką wymianą jeńców w grudniu 2019 r., uznaną w sondażach za największy sukces pierwszego roku prezydentury Zełenskiego, i trwającym kilka miesięcy realnym zawieszeniem broni na Donbasie.
W tym czasie pełną parą szło już dokręcanie śruby przez Kreml w Rosji i na Białorusi, dla której przewidziano rolę wspólnika w agresji. W pierwszej połowie 2020 r. błyskawicznie zaproponowano i przyjęto w drodze referendum nową konstytucję Rosji, czyszczącą Putinowi sytuację z prezydenturą. Ustawa zasadnicza w nowym brzmieniu pozwala mu rządzić do 2036 r., co ucina dyskusje o wyłanianiu następcy, o ile on sam nie zdecyduje inaczej. W sierpniu 2020 r. próbowano zamordować Aleksieja Nawalnego, jedynego lidera opozycji zdolnego docierać do szerszego grona odbiorców niż tylko wielkomiejscy liberałowie, słuchający Echa Moskwy i czytający „Nową gazietę”. W styczniu 2021 r. wracającego z leczenia w Niemczech Nawalnego wtrącono do łagru, a następnie jego obóz polityczny rozbito, zdelegalizowano i częściowo zmuszono do emigracji. Równolegle zaostrzano prawo medialne, uznawano kolejne niezależne redakcje za agentów zagranicznych, co utrudniało im zdobywanie reklam i sponsorów, i przygotowywano grunt pod odcinanie Rosjan od internetu.
Jednocześnie Kreml zdecydowanie wsparł Alaksandra Łukaszenkę, gdy ten w sierpniu 2020 r. stanął w obliczu utraty władzy w wyniku protestów po sfałszowanych wyborach. Po konsultacjach z Moskwą Łukaszenka zdecydował się na radykalny wariant zniszczenia wszelkich środowisk niezależnych. Jesienią 2020 r. na dobre ruszyły procesy polityczne - niektóre zakończyły się drakońskimi wyrokami. Rozbito organizacje pozarządowe i media, nawet takie, jak Tut.by czy „Komsomolskaja prawda w Biełorussii”, które zwykle dość zachowawczo relacjonowały wydarzenia, a w nie tak przecież rzadkich chwilach, gdy Kreml zaczynał zmuszać Łukaszenkę do ustępstw politycznych czy gospodarczych, stawały po stronie suwerenności Białorusi, czyli de facto bywały sytuacyjnymi sojusznikami władzy. Ich likwidacja staje się bardziej zrozumiała, jeśli założymy, że ta ograniczona niezależność mogłaby podważać rosyjską linię propagandową w razie wojny z Ukrainą.
Białoruski dziennikarz Dzmitryj Hurniewicz przeanalizował chronologię spotkań między białoruskimi a rosyjskimi urzędnikami i doszedł do wniosku, że przygotowania do wciągnięcia Mińska w wojnę trwały już od jesieni 2020 r., po stłumieniu protestów przez Łukaszenkę. To wtedy zaczęły się regularne, częstsze niż wcześniej spotkania białoruskiego przywódcy z szefami rosyjskich struktur siłowych. Można się było zastanawiać, dlaczego Putin nie wykorzystuje okazji, by zmusić Mińsk do integracji, choć jeszcze w 2019 r. daleko idące plany opracowane przez rząd Dmitrija Miedwiediewa leżały na stole. Wówczas Łukaszenka miał siłę, by je storpedować, ale rok później był już zdany na łaskę Moskwy. Być może w 2019 r. nie było jeszcze decyzji o inwazji, a w 2020 r. już tak. I wtedy okazało się, że pełzająca aneksja Białorusi wiąże się ze zbyt dużym wysiłkiem politycznym i finansowym, by zajmować się nią równolegle do przygotowań wojennych. Skupiono się więc na integracji wojskowej, czego efektem było powołanie rosyjskich centrów szkoleniowych i plan wykreślenia z konstytucji Białorusi zakazu rozmieszczania broni jądrowej.
Jesienią 2021 r. Moskwa zaczęła rozmawiać językiem ultimatów i stawiać Amerykanom żądania, o których wiedziała, że są niemożliwe do spełnienia
Wtedy już Zełenski nie robił sobie złudzeń, kojarzonych z nim w czasach kampanii wyborczej, że na Donbasie „wystarczy przestać strzelać”. A Moskwa przestała mieć złudzenia co do Zełenskiego, że będzie z nim łatwiej negocjować niż z Petrem Poroszenką, skoro jest niedoświadczony, pozbawiony kontaktów na Zachodzie, mający niejednoznaczny wizerunek w Białym Domu, a w dodatku pochodzi z rosyjskojęzycznej rodziny z Krzywego Rogu i w kampanii odwoływał się do nastrojów „milczącej większości”, zmęczonej wojną i gotowej do kompromisów. Zełenski w 2020 r. coraz bardziej wchodził w buty Poroszenki i coraz bardziej jasne się stawało, że żadnych ustępstw kosztem suwerenności Ukrainy nie będzie.
Nowe żądania
John Bolton, były doradca prezydenta Donalda Trumpa ds. bezpieczeństwa, twierdzi, że Putin czekał z atakiem na Ukrainę na drugą kadencję republikanina z nadzieją, że ten zrealizuje zapowiedzi wyjścia Stanów Zjednoczonych z NATO. Ale Trump przegrał, a nowy prezydent Joe Biden objął urząd w styczniu 2021 r. Po wyborach Moskwa postanowiła spróbować załatwić sprawę Ukrainy w inny sposób. Nie wiadomo, czy decyzja o ataku na Ukrainę została zawieszona. Grunt, że ludzie Putina zaczęli szukać opcji dyplomatycznej.
Pawło Klimkin, wytrawny dyplomata, szef ukraińskiego MSZ za Poroszenki, wyczuł pismo nosem. „Putinowi w rozmowach o Donbasie nie chodzi o Donbas, lecz zachowanie bądź utratę imperialno-radzieckiego statusu, i właśnie o to chce się targować z przyszłą administracją Joego Bidena. Federacja Rosyjska dokłada wszelkich starań, by nawiązać kontakty z demokratami. Niedawne mianowanie Czubajsa na ciekawie sformułowane stanowisko pełnomocnika ds. relacji z organizacjami międzynarodowymi to tylko wierzchołek góry lodowej” - pisał Klimkin w grudniu 2020 r. na łamach „Ukrajinśkiej prawdy”. Notabene Anatolij Czubajs, współautor reform gospodarczych z lat 90., po rozpoczęciu inwazji porzucił stanowisko i wyemigrował z Rosji („Dać się wypluć na własnych warunkach”, Magazyn DGP z 25 marca 2022 r.).
Żądania Kremla były formułowane wprost i w gruncie rzeczy sprowadzały się do dwóch postulatów: uznania Rosji za równe innym mocarstwo, z którym uzgadnia się najważniejsze globalne decyzje, oraz potwierdzenia, że państwa w rodzaju Ukrainy czy Gruzji to jej strefa wpływów, a więc nie mają one prawa swobodnego wyboru sojuszy. Biden rozpoczął kadencję od fatalnych błędów, które skłoniły Putina do uznania, że ma naprzeciw siebie najsłabszego amerykańskiego prezydenta od lat. Po pierwsze, Waszyngton zgodził się bezwarunkowo na przedłużenie traktatu New START o ograniczeniu zbrojeń strategicznych, choć Trump zamierzał postawić Kremlowi warunki w zamian za taką decyzję. Po drugie, dał zielone światło gazociągowi Nord Stream 2. W tej ostatniej kwestii Amerykanom nie chodziło o Rosję, tylko o Niemcy - Trump sankcjami chciał w nie uderzyć, a Biden rezygnacją z nich załatwić nowe otwarcie z Berlinem - ale Kreml tego nie zrozumiał.
Z początkiem roku Rosjanie zaczęli tracić aktywa na Ukrainie. Zełenski, czując zielone światło z Waszyngtonu, zaczął rozbijać prokremlowską opozycję. Zamknął trzy telewizje powiązane z jednym z liderów tego obozu Wiktorem Medwedczukiem, postawił mu zarzut zdrady, wypuścił do mediów nagrania, które Medwedczuka upokorzyły, pokazując, jak miesiącami wisiał u klamek poślednich kremlowskich urzędników, by załatwić sobie spotkanie z kimś ważnym. Wszystko to odbiło się na notowaniach Platformy Opozycyjnej Za Życie (OPZŻ), którą Medwedczuk reprezentował. Uderzenie w OPZŻ w oczach Kremla było uderzeniem w rosyjską piątą kolumnę. Oligarcha latami wyciągał od Rosjan pieniądze na jej utworzenie, by w razie czego kolaboracyjna administracja miała gotowe struktury. Okazało się, że Medwedczuk te środki w dużej mierze wydawał na własne potrzeby, za to karmił Kreml sfałszowanymi sondażami mówiącymi o 40-proc. popularności Putina w Ukrainie. Być może to dzięki nim Putin uwierzył, że okupanci będą witani chlebem i solą od Odessy po Charków.
Wiosną 2021 r. Moskwa zaczęła ściągać wojska na ukraińską granicę, tłumacząc to ćwiczeniami. Jeszcze wówczas inwazja była zapewne planem B, podstawowy scenariusz zaś zakładał zastraszenie Kijowa i Zachodu wojną i zmuszenie Bidena najpierw do rokowań, a potem do ustępstw. Wskazuje na to fakt, że gromadzeniu żołnierzy i sprzętu nie towarzyszyła jeszcze antyukraińska nagonka w mediach państwowych, warunek sine qua non każdej rosyjskiej agresji. W kwietniu Miedwiediew - już jako wiceszef Rady Bezpieczeństwa - opublikował na stronie RIA Nowosti programowy artykuł zatytułowany „Nieprzyswojone lekcje historii”. Apelował w nim o uznanie roli Moskwy jako równorzędnego partnera Waszyngtonu, żądał także naprawy skutków „katastrofy geopolitycznej”, jaką miał być upadek ZSRR, i powrotu do parytetowych relacji z czasów zimnej wojny.
W tym tekście pojawił się jeszcze jeden, interesujący zwłaszcza z perspektywy czasu wątek. Miedwiediew przypomniał kryzys kubański - temat, który od tej pory będzie się regularnie pojawiał w rosyjskich mediach - gdy świat stanął na krawędzi wojny jądrowej, ale - jak pisał eksprezydent - „sytuacja została uratowana dzięki wysiłkom liderów dwóch supermocarstw, którzy zachowali trzeźwość oceny, uznających mądrość kompromisu, a przez to gotowych pójść na ustępstwa”. Nie było do końca jasne, czy w hiperboli Miedwiediewa Ukraina jest amerykańską Kubą, w każdym razie wezwanie było proste: albo Waszyngton pójdzie na ustępstwa, albo świat znajdzie się znów „na pięć minut do wojny”. Rok temu Biały Dom się ugiął i zgodził na zorganizowanie szczytu z Putinem. Rosyjski prezydent triumfował, propaganda krzyknęła o uznaniu roli Rosji jako mocarstwa o znaczeniu globalnym i część wojsk wycofano znad ukraińskich granic. Szybko jednak Kreml się zorientował, że sukces genewski miał głównie znaczenie propagandowe, a nie realne. Amerykanie wprawdzie nie mają nic przeciwko dialogowi, ale nie godzą się na pryncypialne ustępstwa, zwłaszcza wbrew woli sojuszników i partnerów, w tym Ukrainy.
Bez strefy wpływów
Równolegle rozpoczęło się testowanie natowskich procedur kryzysowych. W maju Łukaszenka zaczął ściągać imigrantów z Bliskiego Wschodu i przerzucać ich najpierw na granicę z Litwą, a latem także z Polską. Wymieniałem wówczas na łamach DGP kilka celów migracyjnej awantury. Teraz można je nieco przeformułować, biorąc pod uwagę kontekst przygotowań do wojny. Testowanie zachowania straży granicznych, policji i sił zbrojnych natowskich państw graniczących jednocześnie z Białorusią i Rosją było celem samym w sobie, reszta zaś była uzależniona od ich reakcji. Miękka, w postaci wpuszczenia do Unii Europejskiej wszystkich chętnych, obudziłaby na nowo antyimigranckie nastroje z lat 2015-2016, zwłaszcza że w Polsce rządzi to samo Prawo i Sprawiedliwość, które przed siedmioma laty je podgrzewało. W kontekście szykowanej wojny takie nastroje miałyby się przełożyć na niechęć do uciekających przed inwazją Ukraińców, a co za tym idzie obniżyć poziom solidarności Warszawy (i Wilna) z Kijowem. To się organizatorom kryzysu nie udało, mimo że niechęć do przybyszów z Bliskiego Wschodu faktycznie wzrosła.
Twarda reakcja, na którą zdecydowały się władze Litwy i Polski, prowadziłaby do dwóch celów. Po pierwsze, pogłębienia konfliktu proukraińskiego wschodu UE z centrami siły w postaci Komisji Europejskiej, Francji czy Niemiec, które miałyby zacząć wypominać kolejne naruszenia unijnych przepisów w postaci wywożenia migrantów do lasu i nielegalnych push-backów, czyli wyrzucania przez granicę z powrotem na Białoruś. Po drugie, pozwoliłyby białoruskiej i rosyjskiej propagandzie wytknąć Europejczykom hipokryzję: tyle mówicie o (nie)przestrzeganiu praw człowieka u nas, a sami je łamiecie. Pierwszy cel nie został osiągnięty, bo nastroje w Europie mocno się w ostatnich latach zmieniły, więc instytucje unijne wsparły graniczny stan wyjątkowy i przymknęły oczy na nadużycia władzy ze strony polskich i litewskich służb. Drugi jednak został osiągnięty i był mocno eksploatowany przez propagandę. Odgrzebano stare odwołania do nazizmu (Andrzej Duda zyskał hitlerowski wąsik na okładce reżimowej „Minskiej praudy”), do których Putin wrócił z całą mocą w swojej wojennej mowie z 24 lutego 2022 r.
Jesienią 2021 r. Rosja miała już jasność: Zachód nie zgodzi się na uznanie jej strefy wpływów, a Ukraina - na rezygnację z ambicji transatlantyckich. Na zachodnią granicę Rosji i na Białoruś znów zaczęto ściągać wojska, ale tym razem ruszyła wulgarnie antyukraińska kampania propagandowa. Moskwa zaczęła rozmawiać językiem ultimatów i stawiać Amerykanom żądania, o których wiedziała, że są niemożliwe do spełnienia. By zmniejszyć szanse na wprowadzenie poważnych sankcji energetycznych, tworzyła warunki dla europejskiego kryzysu gazowego i wzrostu inflacji, ograniczając przesył surowca na Zachód i napełnienie tych magazynów, na które Gazprom ma wpływ. Przygotowania do inwazji ruszyły pełną parą, o czym wiemy, bo Amerykanie zdecydowali się ujawniać sojusznikom i mediom ich szczegóły. Na początku grudnia niemiecki „Bild” opublikował mapę planowanej inwazji, która 24 lutego potwierdziła się w zasadzie w całości.
Ten fragment historii nie wymaga większej redefinicji. Ciekawsze jest to, dlaczego Putin nie wsłuchał się w argumenty dowodzące, że pełnowymiarowa inwazja jest niemożliwa do przeprowadzenia z sukcesem. Sam je wymieniałem: znacznie silniejsza niż w 2014 r. ukraińska armia, niespotykana konsolidacja Zachodu, niski poziom promoskiewskich nastrojów, niewystarczające siły. Ale wymieniano je również w samej Rosji. Wystarczy przypomnieć choćby znakomity tekst emerytowanego płk. Michaiła Chodarionoka, opublikowany 3 lutego na łamach branżowego pisma „Niezawisimoje wojennoje obozrienije”, który tłumaczył, dlaczego „blitzkriegu nie będzie”, a „żądni krwi politolodzy” doprowadzą Rosję do katastrofy, jeśli wywołają pełnowymiarową wojnę z Ukrainą. Te ostrzeżenia zostały jednak przez Kreml zignorowane. ©℗