Nie tylko Stany Zjednoczone, lecz także Wielka Brytania i Francja zamierzają wysłać dodatkowe wojska na wschodnią flankę NATO.

Wobec rosnącego napięcia wokół Ukrainy Stany Zjednoczone i sojusznicy starają się odwieść Kreml od agresji wspieraniem Kijowa sprzętem wojskowym i zwiększeniem sił na wschodniej flance NATO. Gdy zamykaliśmy to wydanie, wciąż nie było wiadomo, ilu dokładnie amerykańskich żołnierzy zostanie wysłanych do Europy Środkowo-Wschodniej i jak w geograficznych szczegółach będzie wyglądało ich rozmieszczenie. Prezydent Joe Biden zapewniał jedynie, że do dyslokacji dojdzie w „niedalekiej przyszłości”, a rozmowy o tymczasowym amerykańskim kontyngencie Waszyngton prowadził m.in. z sąsiadującymi z Ukrainą Węgrami.
Wszystko wskazuje jednak, że na Amerykanach się nie skończy. Kolejne oddziały na wschód kontynentu zamierzają wysłać także mocno zaangażowani w konflikt po stronie Kijowa Brytyjczycy. Według doniesień mediów znad Tamizy Londyn rozważa nawet podwojenie liczby żołnierzy rozmieszczonych w Europie Środkowo -Wschodniej. Obecnie Wielka Brytania dysponuje 900 wojskowymi w Estonii, 150 w Polsce oraz ponad 100 na Ukrainie, gdzie prowadzą misję szkoleniową. To nie koniec planów Borisa Johnsona. Brytyjski premier chce w tym tygodniu odwiedzić nasz region oraz odbyć rozmowę telefoniczną z prezydentem Władimirem Putinem. Oprócz tego w poniedziałek brytyjskie MSZ ma zaostrzyć sankcje finansowe wobec rosyjskich podmiotów, uderzając w ich interesy w londyńskim City.
W ostatnich dniach w rozgrywkę aktywniej wchodzi także sprawująca prezydencję w UE Francja, która ogłosiła plan wysłania kilkuset swoich żołnierzy do Rumunii. W sporze Ukraina–Rosja Pałac Elizejski próbuje się ustawić w pozycji mediatora, Emmanuel Macron rozmawiał w ubiegłym tygodniu telefonicznie zarówno z Putinem, jak i z przywódcą Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim. Od numeru jeden na Kremlu usłyszał, że Rosjanie dokładnie przestudiują amerykańską odpowiedź na ich żądania, a następnie zadecydują o dalszych działaniach. Prezydent Rosji powtórzył także to, co mówili już inni rosyjscy politycy, czyli to, że USA i NATO ignorują „podstawowe obawy” Moskwy.
Rosjanie chłodno przyjęli dostarczoną w ubiegłym tygodniu odpowiedź Stanów Zjednoczonych na ich żądania, w tym sprzeciw wobec tego głównego, czyli zatrzaśnięcia drzwi do NATO dla Ukrainy. Obok niewzruszonej retoryki Kreml nie zasygnalizował do tej pory także woli wojskowej deeskalacji. Na zachód Rosji są kierowane kolejne militarne konwoje, a także zapasy krwi. Zgodnie z szacunkami ministerstwa obrony w Kijowie wokół granic Ukrainy stacjonuje obecnie nawet 130 tys. rosyjskiego personelu wojskowego, o 20 tys. więcej niż w grudniu. To – jak szacują Amerykanie – największe zgrupowanie rosyjskiego wojska od czasu zakończenia zimnej wojny.
Wyjątkowa mobilizacja oraz doniesienia wywiadu niepokoją Waszyngton, którzy regularnie ostrzega przed możliwością wybuchu szerokiego i krwawego konfliktu zbrojnego. Widać tu rozdźwięk ze spokojniejszymi sygnałami płynącymi z Kijowa. Otoczenie Zełenskiego – jak donosiła stacja CNN – ma za złe administracji Bidena „przesadną reakcję”, która ma zdaniem Ukraińców wywoływać niepotrzebną panikę i zamieszanie gospodarcze nad Dnieprem. Ukraiński prezydent ma być także niezadowolony z tego, że amerykańscy urzędnicy używają słowa „nadciągająca” w kwestii potencjalnej szerszej rosyjskiej inwazji.
Z doniesień CNN wynika, że będąc wdzięcznym za nieprzerwane transporty ze sprzętem wojskowym, Ukraińcy nie rozumieją, dlaczego Amerykanie tak mocno bijąc na alarm, powstrzymują się jednocześnie od poszerzenia sankcji na gazociąg Nord Stream 2. Waszyngton wychodzi jednak z założenia, że użycie teraz narzędzi sankcyjnych oznaczałoby pozbycie się czynnika odstraszającego Putina od wojskowego zaognienia sporu. Z deklaracji urzędników Departamentu Stanu wynika, że doprowadzając do eskalacji, Rosja ryzykowałaby sankcje znacznie wykraczające poza odpowiedź Zachodu na wydarzenia w 2014 r. ©℗