Idą święta. Czas nie tylko radosny, ale i refleksyjny, więc dziś nieco o lękach. Formalnie Polacy i Niemcy żyją w dwóch różnych światach; państwach o różnych historiach, gospodarkach i temperaturze debaty publicznej. A jednak gdy socjologowie pytają nas o lęki, wychodzi zaskakująco podobny katalog: wojna, ceny, migracje, zdrowie, klimat. Różnica jest subtelna, ale fundamentalna: Niemcy boją się erozji stabilności, Polacy – powrotu chaosu. I, nie do uwierzenia, Niemcy bardziej narzekają na swoje rządy niż my na nasze!

Polacy żyją z wrażeniem, że „dalszy ciąg historii” potrafi przyjść nagle i brutalnie. A Niemcy?

Polski profil lęku sondaże z przełomu 2024 i 2025 roku streszczają mniej więcej tak: „Niech tylko nie będzie wojny, niech wystarczy do pierwszego i niech nikt nie zachoruje.” Zaledwie symboliczny ułamek badanych deklarował, że „nie boi się niczego”. Zdecydowana większość przyznawała otwarcie: „Tak, boję się, i to nie jednej rzeczy, ale całego pakietu”. Tak jest zresztą w obu krajach. I u nas, i za Odrą widać kumulację strachów; ludzie deklarują po kilka, czasem kilkanaście obaw naraz. Różnice zaczynają się w ich hierarchii.

W Niemczech wojna jest ważnym lękiem, ale nie pierwszym. Podstawowy strach to nie ten przed hukiem bomb, ale przed kolejnymi pęknięciami systemu. Tegoroczne wyniki słynnego raportu o lękach Niemców prowadzonego od ponad 30 lat przez ubezpieczyciela R+V pokazują, że na czele listy są rosnące koszty utrzymania, poczucie przeciążenia państwa przez uchodźców, strach przed podwyżkami podatków i cięciami świadczeń, nieosiągalne ceny mieszkań/czynszów. Wojna wisi nad Niemcami jak ciężka chmura, ale nie tak ciężka jak nad głowami Polaków.

To, że w Polsce wojna i bezpieczeństwo są bardzo wysoko, to efekt geografii i historii; granicy z Ukrainą, pamięci o XX wieku, opowieści przekazywanych w rodzinach. Polski lęk to lęk społeczeństwa, które przez blisko trzy dekady wszystko budowało w biegu: demokrację, gospodarkę rynkową, prywatne majątki, kredyty, wakacje za granicą. My żyjemy z wrażeniem, że „dalszy ciąg historii” potrafi przyjść nagle i brutalnie – z czołgiem, nie z raportem giełdowym. Mamy poczucie, że ta świeżo zdobyta normalność jest krucha, że jeden ruch – wojna, kryzys, choroba – może nas cofnąć o kilka etapów. Natomiast niemiecki strach to lęk sytego społeczeństwa. Lęk tych, którzy od dziesięcioleci żyli w świecie przewidywalnych podwyżek, rosnącego dobrobytu i w miarę stabilnej polityki. Teraz boją się, że ten porządek się rozpadnie: pod naporem inflacji, presji migracyjnej, populistów, kryzysu klimatycznego. Marzeniem przeciętnego Niemca jest: „Niech mnie nie zjedzą ceny, niech system się nie rozsypie, niech państwo to wszystko ogarnie.”

Powojenne Niemcy jako „republika lęku”

Strach stał się jednym z głównych paliw polityki. Tym, co media, partie i liderzy mogą albo łagodzić, albo cynicznie podsycać. I tu osobista refleksja: codzienna obowiązkowa niemiecka prasówka nieuchronnie nasuwa pytanie, czy strach naszych sąsiadów przed rozpadem porządku nie jest przypadkiem paranoiczny? Czemu w czwartej gospodarce świata co rusz wieszczą rozpad rządu? I to z powodu gorących dyskusji, niechby były one nawet o wysokość emerytur (nie o wojnę przecież)! To niepoważne, po co te histerie, myśli człowiek. A jednak. Ludzie są naprawdę wkurzeni, nie tylko lękliwi. 76 proc. badanych jest niezadowolonych z rządów Friedricha Merza, jednocześnie 60 proc. Niemców wskazuje gospodarkę jako największy problem kraju, a tylko 17 proc. wierzy, że chadecy i socjaldemokraci pod przywództwem tego kanclerza potrafią rozwiązać problemy gospodarcze. Krytyka bywa stylistycznie histeryczna, ale treściowo jest w jakiejś mierze uzasadniona. Gospodarka realnie kuleje, obciążenia podatkowo-składkowe rosną, inwestycje prywatne stoją, a rząd nie potrafi wyjść z trybu gaszenia pożarów.

Równocześnie trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że Niemcy to naród, który kocha narzekać na własne państwo. Nie chodzi tylko o brak kultury sporu, ujawniający się w ograniczonej zdolności do akceptowania ostrego konfliktu politycznego i w preferowaniu – nawet pozornego – konsensusu. Przyczyną jest też słynna German Angst. Historycy nazywali powojenne Niemcy „republiką lęku”, krajem, który przez dekady żył w cieniu strachu przed powtórką totalitaryzmu, przed wojną atomową, przed ekologiczną katastrofą. I ten właśnie lęk idzie często w parze z perfekcjonizmem: jak coś nie działa modelowo, to od razu rośnie poczucie, że cały system jest zagrożony, że się wali. Zatem z okazji świąt, z przymrużeniem oka, życzymy naszym sąsiadom, by się zrelaksowali. I przyswoili popularne nad Wisłą porzekadło, które głosi, iż nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu.