Zestaw rozmaitych dotyczących Ukraińców działań i zapowiedzi prezydenta niekoniecznie trzeba przyjmować jako sprzedaż wiązaną. Można też, jak na przykład ja, zgadzać się z zaanonsowaną inicjatywą prawnego zakazania w Polsce symboliki banderowskiej, i jednocześnie oceniać krytycznie weto wobec ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy.
Między innymi dlatego, że pierwsze będzie działaniem broniącym polskiej wrażliwości historycznej przed czymś, co – jeśli czynione świadomie – trudno odebrać inaczej niż jako naigrywanie się na terytorium Polski z polskich ofiar ludobójstwa. Natomiast drugie ma być teoretycznie przeciwdziałaniem rzekomemu uprzywilejowaniu Ukraińców wobec Polaków, które jednak jest w ogromnym stopniu mitem.
Choć jednak poszczególne elementy tego zespołu spraw można, jak napisałem, oceniać różnie, to w całości są one elementem dynamiki, zmierzającej w kierunku bardzo złym.
Polska droga od ukrainofilii do ukrainofobii
Dynamika ta, mówiąc najprościej, wiedzie ku przebudowie tożsamości Polaków w stronę narodu postrzegającego się jako wieczna – i kiedyś, i teraz – ofiara krzywd i niesprawiedliwości, wyrządzanych mu przez obcych. Jako wieczny obiekt dominacji. Takie myślenie, takie odczuwanie świata zawsze istniało w Polsce, było jednak równoważone przez rozmaite inne czynniki. Był to polski romantyzm w jego politycznej wersji, niekoniecznie zawsze najlepiej służący interesowi kraju, ale niosący zarazem potencjał otwarcia na tych obcych, którzy podzielają z nami pewne minimum założeń. Były efekty polskiego sukcesu gospodarczego, nawarstwiające się od lat 90., sprzyjające bardziej, generalnie, przychylnemu spojrzeniu na otaczający świat.
Realistyczne poczucie zagrożenia przez Rosję również wzmagało tendencje ku szerokiemu szukaniu sojuszników, a więc i do jakiegoś rodzaju otwartości na ich wrażliwość.
Dziś z tego wszystkiego nie pozostało nic. Przy czym nie chodzi, niestety, tylko o to, że wahadło społecznej histerii bujnęło się od przesadnej i miejscami infantylnej (architekci polskiej polityki i liderzy opinii bardzo wtedy chcieli postrzegać partnera przez pryzmat własnych idealistycznych oczekiwań) ukrainofilii z roku 2022 ku niemniej infantylnej ukrainofobii roku 2025. Proces jest szerszy i głębszy.
Idziemy drogą Węgier i Serbii
Bo niezależnie od wszystkiego, co polskiemu stanowi świadomości, takiemu, jaki istniał jeszcze niedawno, ale też 10 i nawet 20 lat temu, można zarzucić, cechowało nas przeświadczenie, że jesteśmy na fali wznoszącej i możemy w rozmaitych dziejących się na świecie procesach odegrać liczącą się rolę. Widzieliśmy się jako kraj przyszłości. Czasem (użyjmy tego słowa po raz drugi w tym tekście) naiwnie, ale z reguły optymistycznie, jako jakiś ośrodek czegoś większego. Jakiejś siły.Platformerska doktryna Polski jako prymusa Unii i PiS-owska wizja rebelianckiego Międzymorza były sprzeczne, jednak miały ten jeden wspólny element – wyjątkowości Polski i jej szansy na niepospolitą przyszłość.
Otóż tego zachowało się już niewiele, a resztki dziejowego optymizmu wyparowują na naszych oczach. Polska przestaje być krajem mającym nadzieje na przyszłość. Zaczyna natomiast coraz bardziej przypominać Węgry czy Serbię. Kraje dawno temu znaczące i wierzące w siebie, które jednak na skutek i własnych błędów, i niekorzystnych procesów dziejowych same zredukowały się do poziomu wiecznie rozpamiętujących doznane historyczne krzywdy etnosów.Które abdykowały z szerszego myślenia na rzecz kultywowania prawdziwych i urojonych uraz i upokorzeń.
Polski nacjonalizm może maskować brak rozwoju
Nacjonalistyczny dryf polskiej opinii jest faktem. Ale nacjonalizm, jak uczy historia, bywa różny. Może towarzyszyć rośnięciu państwa czy narodu, być jego ideowym wyrazem, nawet napędem. Ale może też być elementem i objawem historycznego zjazdu w dół po różnego rodzaju równiach pochyłych. Może być swego rodzaju przepaską, jaką narody zakładają sobie na oczy, żeby tego swojego zjazdu nie widzieć.
Polska klasa polityczna jako całość wyraźnie wyzbyła się ambicji przewodzenia wspólnocie, nadawania jej kierunku. Bardzo wyraźnie chce jej tylko asystować i schlebiać – żeby nie stracić pozycji.
Obawiam się, że historycy przyszłości mogą ją porównać do kogoś w rodzaju mistrza ceremonii sterującego obrzędem zbiorowego samobójstwa. Kolejne pokolenia Polaków zajmowały się niegdyś zastanawianiem się, kto z ich przodków zawinił i doprowadził do rozbiorów. Rozbiorów w sensie XVIII-wiecznym oczywiście nie będzie, ale mam ponure wrażenie, że dyskusje nad tym, kto zawinił, będą musiały stać się ulubionym zajęciem również naszych dzieci i wnuków. ©℗