Grzegorz Schetyna mówił przed laty, że wybory wygrywa się w Końskich. Gdyby brać to za pewnik, prezydentem zostałby najpewniej Karol Nawrocki – w I turze w gminie Końskie różnica pomiędzy dwoma głównymi kandydatami wyniosła ponad 12,5 p.p. na korzyść kandydata Prawa i Sprawiedliwości.
ikona lupy />
dr Maciej Onasz, politolog z Katedry Systemów Politycznych na Uniwersytecie Łódzkim, ekspert ds. inżynierii wyborczej / Materiały prasowe / fot. Materiały prasowe

To nie jest takie proste. Grzegorz Schetyna mówił to w 2016 r. po przegranych przez Platformę Obywatelską wyborach parlamentarnych. Od tego czasu zmieniła się struktura głosujących, inaczej wyglądają również proporcje poparcia na wsi oraz w miastach średniej i dużej wielkości. Podział jest oczywiście dalej mocno zarysowany, ale Rafałowi Trzaskowskiemu udało się odbić nieco poparcia na terenach wiejskich.

Myśl zawarta w słowach Schetyny dalej się jednak sprawdza – bazowanie wyłącznie na wyborcach wielkomiejskich – mieszkańcach Warszawy, Poznania, Łodzi, Wrocławia i innych aglomeracji – nie wystarczy, aby wygrać. Potwierdzają to wszystkie ostatnie wybory. Jeśli ktoś myśli, że można „olać” mieszkańców mniejszych miejscowości, dyskredytować ich potrzeby i oczekiwania – a takie tezy wysnuwa nawet część profesorów wypowiadających się w mediach – może się srogo zawieść na końcowych wynikach.

Co wiemy przed II turą wyborów? Średnia sondażowa z ostatniego tygodnia pokazuje różnicę pomiędzy kandydatami na poziomie ok. 1 p.p.

Wiemy, że nic nie wiemy. Taka jest brutalna prawda. Patrząc na wyniki sondaży, można dostrzec nie tylko pokaźną grupę niezdecydowanych, lecz także sporą liczbę odmów odpowiedzi. Przy tak małej różnicy sondażowej ma to ogromne znaczenie dla końcowego rezultatu. Poza tym nie jesteśmy w stanie ocenić, jak duża jest część respondentów, która po prostu wprowadza ankieterów w błąd. Wynika to z prostego faktu – respondenci mają tendencję do udzielania takich odpowiedzi, których uważają, że się od nich oczekuje.

Działa to w obie strony. Pracownik dużej korporacji mieszkający w stolicy ma poczucie, że powinien głosować na Rafała Trzaskowskiego. I taką odpowiedź może wskazać w badaniu, mimo że tak naprawdę wie, że głos odda na Karola Nawrockiego. Odwrotnie jest w przypadku mieszkańców wsi i mniejszych miejscowości, choć – w mojej opinii – w tych wyborach zjawisko to bardziej dotyczy faktycznych wyborców Nawrockiego, a szerzej – wyborców głosujących ostatecznie na kandydatów osadzonych znacznie bardziej po prawej stronie sceny politycznej. Wynika to z dominacji mediów liberalnych – czasami błędnie nazywanych lewicowymi, co nie jest prawdą – w medialnym mainstreamie.

Jeśli się spojrzy na wyniki I tury, prosta matematyka wskazuje, że przewagę ma Karol Nawrocki. To on wygra wybory, gdy zgarnie głosy pozostałych prawicowych kandydatów. Pytanie, na ile takie założenia są w ogóle uprawnione.

Faktycznie, można powiedzieć, że 52–53 proc. wyborców w I turze wskazało kandydatów konserwatywnych. Tylko wielkość zasobów to jedno, drugie to łatwość ich pozyskania. Rafał Trzaskowski faktycznie ma mniejszy zasób, ale o wiele łatwiej sięga po ich głosy. Możemy niemal z pewnością założyć, że wyborcy kandydatów wchodzących w skład koalicji rządzącej – Magdaleny Biejat i Szymona Hołowni – gremialnie pójdą do urn i wskażą kandydata Platformy. W dużej części dotyczy to także wyborców Adriana Zandberga, który co prawda do koalicji rządzącej nie należy, ale jego wyborcom zdecydowanie bliżej do Trzaskowskiego niż Nawrockiego.

Inaczej jest w przypadku kandydatów prawicowych. To, że niemal żaden wyborca Grzegorza Brauna nie zagłosuje na Rafała Trzaskowskiego, nie oznacza od razu, że 100 proc. z nich poprze Karola Nawrockiego. Część może zostać w domu, bo np. Nawrocki jest dla nich zbyt umiarkowany. I to może przesądzić o końcowym wyniku.

Wiemy, jak duża może być to grupa?

Nie wiemy. Jeszcze trudniejsze jest oszacowanie, co zrobi elektorat Sławomira Mentzena. Wrzucanie prawie 3 mln osób do jednego worka byłoby dużym błędem, szczególnie że jest to grono bardzo mocno zróżnicowane. Jedną z grup są tzw. wyborcy poszukujący, czyli elektorat szukający czegoś nowego poza PiS i PO. Doświadczenia z ostatnich lat pokazują, że zawsze istnieje spora grupa, która jest gotowa zagłosować czy to na Pawła Kukiza w 2015 r., czy na Szymona Hołownię w 2020 r. W pewnym momencie czerpał z niej również Robert Biedroń, budując Wiosnę. To oczywiście niekoniecznie są ci sami ludzie, ale przy każdych wyborach znajduje się spora liczba osób, która kontestuje aktualny model polityki. Chce po prostu czegoś innego niż wybór między PiS i Platformą.

Oprócz tego wokół Konfederacji skupieni są też m.in. wyborcy skrajnie konserwatywni, narodowi, związani z Krzysztofem Bosakiem. Im bliżej jest zdecydowanie do Karola Nawrockiego.

Pięć lat temu wyborcy Bosaka podzielili się niemal po równo – 51,5 proc. zagłosowało na Andrzeja Dudę, 48,5 proc. na Rafała Trzaskowskiego. W tym roku rozkład głosów Konfederatów może być podobny?

Niekoniecznie. W 2020 r. PiS był kojarzony jednoznacznie jako partia władzy. Głos na Trzaskowskiego był wyrazem sprzeciwu wobec rządzących. Część elektoratu Bosaka zagłosowała na kandydata Platformy, bo nie zgadzała się z władzą. Dziś tego efektu już nie będzie, bo PO nie jest już opozycją. Gdybym miał szacować, to przynajmniej dwie trzecie wyborców Mentzena zagłosuje na Karola Nawrockiego, a nie więcej niż jedna trzecia – na Trzaskowskiego. Oczywiście mówimy o proporcjach, nie wiemy, jak duża część zostanie w domu.

Na ile mobilizacja lub jej brak odegra ważną rolę?

Od dawna wiemy, że będzie kluczowa. I tu wśród analityków panuje powszechna zgoda – im wyższa frekwencja, im większy napływ nowych wyborców, którzy nie głosowali w I turze, tym większe szanse na zwycięstwo ma Rafał Trzaskowski.

Potwierdzają to zresztą poprzednie lata. Świetnie widoczne było to w wyborach parlamentarnych w 2023 r. Po stronie prawicowej duża część wyborców głosowała na PiS i Konfederację, bo wierzyła w swoje ugrupowania. Po stronie koalicji rządzącej było już inaczej – do urn poszła masa wyborców tylko dlatego, że bali się, że wygra PiS. Koalicja 15 października rządzi dziś dlatego, że udało się zmobilizować elektorat, który zazwyczaj zostaje w domu.

Na ile znaczenie dla wyborców mają wątpliwości wokół przeszłości Karola Nawrockiego? Kwestii do wyjaśnienia jest sporo: afera mieszkaniowa z Jerzym Ż., ustawki, praca w sopockim Grand Hotelu.

Czysto teoretycznie można byłoby odnieść wrażenie, że powinno to Nawrockiego osłabić, a przynajmniej zniechęcić miękkich wyborców, prawda? Jest jednak parę zagrożeń. Przede wszystkim takie, że tych informacji w mediach jest bardzo dużo. I tutaj pojawia się efekt oblężonej twierdzy, który działa bardzo mobilizująco na twardy elektorat. Wyborcy wychodzą wówczas z założenia, że skoro jest tak dużo ataków ze strony władz i mediów, to trzeba się jeszcze bardziej zjednoczyć w obronie człowieka niszczonego przez system. Pod kątem mobilizacyjnym na tę grupę może działać także np. wywiad Donalda Tuska w Polsat News. Premier w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim powoływał się na słowa patocelebryty i zniechęcał do głosowania na kandydata PiS. Efekt również może być odwrotny.

Wiedząc to wszystko, wrócę do zasadniczego pytania: kto wygra wybory?

Powiem tak: istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo strasznie bliskiego wyniku. Oznaczałoby to, że zdecyduje może sto tysięcy, a może nawet kilkadziesiąt tysięcy głosów, przy bardzo wysokiej frekwencji. Krótko mówiąc: będzie na żyletki.

Z tej perspektywy dużo istotniejsze będzie to, co wydarzy się nie 1 czerwca, ale po 1 czerwca. Może się bowiem okazać, że nie będziemy mieli końca tej opowieści. Przy niewielkiej różnicy głosów możemy mieć do czynienia z próbą podważenia całego procesu wyborczego przed Sądem Najwyższym. W mojej opinii nie było w Polsce jeszcze wyborów, które miałyby tak silne podstawy do takiego działania. Nie oznacza to oczywiście, że nie było wcześniej bardziej nierównych wyborów. Te nierówności były jednak inaczej rozłożone. ©℗

Rozmawiał Marek Mikołajczyk