Rząd nie chce ustępować pod naciskiem branży,która skarży się na rosnące koszty i chce wzmocnienia państwowego wsparcia.

Zgodnie z nowym projektem rozporządzenia resortu klimatu i środowiska maksymalne ceny w kolejnej fazie aukcji dla morskich farm wiatrowych miałyby zostać wyznaczone na poziomie 479,10 zł/MWh wyprodukowanej energii elektrycznej w przypadku lokalizacji położonych najbliżej wybrzeża. Cenę nieco wyższą – 512,32 zł/MWh – dopuszczono na aukcjach dla projektów położonych dalej. Taki sufit cenowy minister Paulina Hennig-Kloska zaproponowała już w październiku. Został utrzymany mimo presji inwestorów, by dokonać kolejnego podniesienia maksymalnych kwot – do 550 zł czy nawet 600 zł/MWh.

Kwota maksymalna stanowi najwyższy dopuszczany przez rząd pułap gwarancji dla wytwórców, którzy, konkurując ze sobą, mogą składać oferty za niższą stawkę. Określona w ramach aukcji cena referencyjna będzie podstawą do rozliczeń pomiędzy rządem a przedsiębiorcami. Gdy prąd będzie sprzedawany na rynku poniżej ustalonej stawki, państwo dołoży brakującą kwotę. W sytuacji odwrotnej – to wytwórca zwróci swoją nadwyżkę.

Ambicja rządu jest taka, by zbudować niemal 6 GW mocy w offshore do 2030 r. i ok. 18 GW do końca kolejnej dekady. Scenariusz, w którym chętnych na budowę morskich farm wiatrowych zabrakło, zrealizował się jednak ostatnio m.in. w Danii. Jak podkreślają organizacje branżowe, w tym przypadku decydujący okazał się jednak brak wsparcia. Bez sukcesu zakończyła się też litewska aukcja w kwietniu br., gdy do postępowania – mimo oferty rządowych dopłat – zgłosiła się tylko jedna spółka wobec minimum dwóch wymaganych przez regulacje.

O tym, że wątpliwości co do losów i ekonomicznego sensu budowy najdalej położonych polskich farm wiatrowych podnoszą Polskie Sieci Elektroenergetyczne, pisaliśmy w DGP w poniedziałek. Grzegorz Onichimowski, prezes PSE, sugerował, że maksymalne ceny, których domagali się inwestorzy, nie są uzasadnione m.in. w kontekście malejącej różnicy efektywności w porównaniu z dużo tańszymi lądowymi wiatrakami.

Według Michała Hetmańskiego, prezesa fundacji Instrat, utrzymanie wcześniejszego maksimum cenowego nie musi być złą wiadomością. – Dzisiejsza wersja mechanizmu – biorąc pod uwagę spodziewaną dynamikę cen energii – oznacza, że do pracy farm wiatrowych będzie dopłacał budżet państwa, co jest niemożliwe do utrzymania na dłuższą metę. Rząd powinien zaproponować branży offshore warunki, które pozwolą uruchomić potrzebne Polsce inwestycje, ale bez przepłacania – podkreśla Hetmański.

Wojciech Jakóbik z Ośrodka Bezpieczeństwa Energetycznego przyznaje z kolei, że w obecnych warunkach ekonomicznych postępowaniom z drugiego rozdania w morskiej energetyce wiatrowej trudno będzie powtórzyć sukces pierwszej fali projektów. – Należy się spodziewać, że państwo będzie wspierać głównie projekty spółek Skarbu Państwa, takich jak Orlen czy PGE, które na nich polegają w strategii dekarbonizacji. Może się okazać, że na nowe projekty na polskim Bałtyku będzie niewielu innych chętnych – ocenia. I dodaje, że kryterium przy rozdzielaniu publicznego wsparcia energetyki musi być bezpieczeństwo energetyczne i możliwości polonizacji technologii, a nie zarobki w poszczególnych gałęziach sektora. Jakóbik dopuszcza, że okoliczności te mogą wiązać się z koniecznością korekty założeń strategicznych rządu dotyczących rozbudowy offshore.

W środowisku eksperckim można usłyszeć też głosy, że obraz sytuacji branży jest malowany w czarnych barwach właśnie po to, by maksymalizować subsydia. – Aukcja to formalność. Tak naprawdę albo firmy zgodzą się na warunki rządu, albo nie będzie ofert – słyszymy.

Komplikująca się sytuacja na rynku offshore nie tylko w Polsce szczególnie mocno dotyka projekty zlokalizowane w większej odległości od wybrzeża. Problemem jest sytuacja w łańcuchu dostaw podmorskich kabli. Jak wynika z branżowych raportów, ostatnie lata przyniosły na całym świecie wysyp inwestycji przekraczający potencjał istniejących mocy produkcyjnych. Rezultatem jest wzrost cen i długie okresy oczekiwania na kluczowe komponenty. Według jednej z analiz zrealizowanej na zamówienie stanów Wschodniego Wybrzeża USA kolejki po zamawiane dziś urządzenia ciągną się głęboko w dekadę lat 30., do czego przyczyniły się m.in. uruchomione już duńskie i niemieckie inwestycje na Morzu Północnym.

Czynnikiem, który weryfikuje plany rozbudowy farm na Bałtyku, jest też bezpieczeństwo. W listopadzie z tego powodu z budowy 13 farm wiatrowych wycofała się Szwecja. Podobne zastrzeżenia do rozwoju bałtyckiego offshore złożyli wysocy rangą mundurowi estońscy. Jako szczególnie problematyczne wskazywano ryzyko zakłóceń sygnałów radiowych.

– Upowszechnianie się morskich wiatraków to nowe obciążenie dla marynarek i służb poszczególnych krajów. W coraz większym stopniu zmuszone są one włączać nowe obiekty do strategii obronnych – zarówno jako przeszkody wymagające ominięcia, jak i wartościową infrastrukturę, która musi być chroniona. To będzie ważne zadanie zwłaszcza dla sił morskich operujących w skali lokalnej czy regionalnej, także na niewielkich akwenach, takich jak Bałtyk – mówi DGP Samuel Byers, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w amerykańskim Centrum Strategii Morskich. ©℗