Obecny rząd znalazł się w trudnej sytuacji, jeśli chodzi o górnictwo. Z jednej strony udział węgla w polskim miksie energetycznym z roku na rok maleje. W 2023 r. udział węgla (kamiennego i brunatnego) w polskim miksie elektroenergetycznym spadł do 60,5 proc. i w tym roku dalej maleje – we wrześniu 2024 r. wyniósł tylko 48 proc.
Proces ten będzie przyspieszać w miarę wycofywania najstarszych bloków węglowych z systemu. Gdyby nie mechanizm rynku mocy, w którym odbiorcy energii zrzucają się na utrzymanie bloków węglowych (byle by te nie produkowały prądu, a tylko były na to gotowe), udział węgla w naszej energetyce spadałby jeszcze szybciej.
Poprzedni rząd obrał łagodny kurs wobec górników. Od 2015 r. nie widzieliśmy masowych protestów antyrządowych, choć rynek robił swoje – to właśnie za czasów rządów Prawa i Sprawiedliwości gwałtownie wzrosła rola odnawialnych źródeł energii w polskiej energetyce. Doszło wręcz do tego, że sama moc zainstalowana paneli słonecznych mocno zbliżyła się do mocy węglowych.
Dalej będzie tak samo, tylko bardziej. Liberalizacja ustawy odległościowej, która przyspieszy budowę wiatraków na lądzie, planowana budowa farm wiatrowych na Bałtyku, programy wspierające przydomową fotowoltaikę i magazyny energii – to wszystko sprawi, że produkcja prądu, która nie będzie obarczona kosztami uprawnień do emisji dwutlenku węgla, będzie coraz szybciej wypierać czarne złoto. Do tego jeszcze dochodzi w dalszej perspektywie atom – niezależne od pogody stałe źródło prądu. Wszystko powyższe nie jest żadną tajemnicą także dla górników.
Słowa minister Czarneckiej zostały więc odebrane przede wszystkim jako kwintesencja powiedzenia „czy się stoi, czy się leży…”. Już teraz przy polskich elektrowniach zalega ok. 14 mln t węgla, który nie jest spalany, bo się to po prostu nie opłaca. Dlatego perspektywa dalszego dopłacania do górnictwa z publicznych pieniędzy budzi sprzeciw. Zwłaszcza że można nabrać dystansu do kolejnych prognoz wydobycia.
W wersji Krajowego planu na rzecz energii i klimatu (KPEiK) z 2019 r. przewidywano, że roczne wydobycie węgla w 2024 r. wyniesie 57,3 mln t. Z kolei w Polityce energetycznej Polski do 2040 r. (PEP2040) zakładano, że będzie to 50,6 mln t. Tymczasem według bieżących danych Agencji Rozwoju Przemysłu będzie to znacznie mniej, bo 33,65 mln t. Wspieranie górnictwa z roku na rok będzie kosztować polskiego podatnika coraz więcej. Tylko w 2024 r. zaplanowane dopłaty z budżetu do śląskich kopalń wyniosą 7 mld zł, w budżecie na 2025 r. zaplanowano kolejne 9,5 mld zł.
Warto więc zastanowić się nad tym, co właściwie powinna oznaczać sprawiedliwa transformacja. Bo jeżeli chodzi o to, by przez kolejne ćwierć wieku wydawać z budżetu kolejne miliardy złotych tylko po to, by rząd nie psuł sobie PR-u protestami, to łatwo zgadnąć, że będą to pieniądze „przepalone”. Koszty takiej operacji nie znikną, poniesiemy je wszyscy.
Dlatego sprzeciw wobec słów minister Czarneckiej jest usprawiedliwiony, tak samo jak powinien był wybrzmieć wobec słów jej poprzedników – ministrów odpowiedzialnych za górnictwo, którzy kupowali sobie spokój, powiększając zwały niespalonego węgla i podbijając nasze rachunki za prąd. Rząd oczywiście zdaje sobie sprawę z tego, że nie będzie rządzić wiecznie. Gra obliczona jest na to, że problemy polskiego górnictwa eksplodują dopiero przy rządach następców. Koniec i tak będzie musiał wyglądać tak samo: ktoś w końcu będzie musiał wziąć polityczną odpowiedzialność za powiedzenie górnikom trudnej prawdy: że datę odejścia od węgla trzeba przyspieszyć, także z litości dla portfeli tych wszystkich, którzy z górnictwem nie mają nic wspólnego. ©℗