Gdy powstańcy opuszczali stolicę, żegnały ich jeszcze tłumy warszawiaków. Kazimierz Radwański ps. Kazik z batalionu Gustaw tak opisywał ten moment: „Ponad 60 dni byłem w walczącej Warszawie. Widziałem jak w każdej godzinie jest niszczona. Jednak dopiero wychodząc zobaczyłem co Niemcy zrobili z naszym miastem. (…) Żegnali nas cywile, też przygotowujący się do wyjścia. Zastanawiałem się co z nimi będzie. Wspierali nas przez wszystkie dni, a my ich nie potrafiliśmy obronić. Żegnali nie obcych ludzi, przecież wśród wychodzących byli ich bliscy: synowie, córki, mężowie, ojcowie… Jakaś starsza kobieta wcisnęła mi w ręce grube filcowe rękawice i kilka pokruszonych sucharów. Być może wszystko co udało jej się ocalić (…)”.

Żołnierze wiedzieli, na co się piszą. Byli gotowi na rany, poniewierkę, śmierć. Ale nikt chyba nie spodziewał się, że karą za powstanie będzie plan unicestwienia Warszawy.

Kilka tysięcy mieszkańców Warszawy opuściło miasto dobrowolnie. 7 września za zgodą władz powstańczych Zarząd PCK porozumiał się z dowództwem wojsk niemieckich w sprawie ewakuacji chorych, osób starszych, kobiet i dzieci. Między 7 a 10 września w wyznaczonych godzinach następowało zawieszenie broni, umożliwiające wyjście z miasta.

2 października, po zakończeniu walk, w Warszawie przebywało ok. 550 tys. ludzi (rozmaite źródła podają trochę różniące się dane). Na podstawie rozkazu Hitlera wszyscy mieli zostać wysiedleni, a miasto zrównane z ziemią. Większość ludności trafiała do utworzonego 6 sierpnia 1944 r. obozu przejściowego w Pruszkowie, w skrócie nazwanego Dulag 121. Stamtąd wywożono ich do obozów koncentracyjnych, obozów pracy albo na roboty do Niemiec.

Wbrew rozporządzeniu okupantów w zniszczonym i opustoszałym mieście pozostało około tysiąca ludzi, którzy ukrywali się w ruinach i piwnicach. Byli to najczęściej Żydzi, ale też powstańcy i cywile, którzy po tym, co przeżyli w okupacyjnej i powstańczej Warszawie, nie wierzyli, że Niemcy będą przestrzegali podpisanych konwencji.

Ocaliliśmy życie!

Janina Mańkowska z d. Janowska, w czasie powstania miała dziewięć lat. Razem z matką i bratem zostali wypędzeni z Woli 6 sierpnia 1944 r.

„Życie człowieka, który patrzył śmierci w oczy, czuł jej oddech, zostaje zupełnie przewartościowane. Liczy się tylko to, że tym razem został ocalony. Jutro… o jutrze się nie myśli. 5 sierpnia stałam pod ścianą, słyszałam repetowaną broń. Ocalałam, mogłam razem z mamą i bratem wrócić do mieszkania. Całą noc siedzieliśmy skuleni, wtuleni w siebie, o niczym nie myśląc i na nic nie czekając.

Kiedy następnego dnia ci sami oprawcy wyrzucali nas z domu, byliśmy przekonani, że tym razem nic nas nie uratuje. Pognali nas do wyjścia z miasta, kazali iść dalej. Z niewielkim tobołkiem na plecach opuszczaliśmy Warszawę… Obok mnie byli mama, brat i wielu naszych sąsiadów, takich samych nędzarzy jak my, większość z nich straciła kogoś bliskiego.

ikona lupy />
Rodzina Urszuli Korzeniowskiej, ok 1939 r. / Materiały prasowe

Zostawiliśmy cały nasz dobytek, który nie miał już znaczenia, nie był żadnym dobrem. Ocaliliśmy życie! Obok nas starsza pani niosła na rękach zawinięte w łachmany małe dziecko. Wiedzieliśmy, że Niemcy rozstrzelali jej całą rodzinę, została tylko ona i wnuk.

Gdy opuściliśmy Warszawę, ludzie idący z nami odłączali się, mieli w okolicy rodzinę, znajomych, u nich szukali schronienia. My nie mieliśmy nikogo. Szukając pomocy, pukaliśmy do różnych drzwi. Bezskutecznie, ludzie bali się przyjmować uchodźców z Warszawy, nie było wiadomo, czy Niemcy nie upomną się o nas i nie ukażą dobroczyńców.

Wreszcie znaleźliśmy skromne schronienie we Włochach k/Warszawy. Zamieszkaliśmy w maleńkim, samodzielnym pokoiku. Piekło powstańczej Warszawy było już za nami, ale to wcale nie oznaczało spokoju!”.

Z przerażeniem patrzyłam na płonące kamienice

Anna Korzeniowska z d. Wyszomirska, w czasie powstania miała sześć lat, razem z rodzicami i bratem wypędzona ze Śródmieścia 10 sierpnia 1944 r.

„Około 10 sierpnia przyszedł niemiecki oficer i powiedział, że musimy pójść do obozu, bo sytuacja jest coraz groźniejsza. Mogliśmy wziąć z domu tylko niezbędne rzeczy. Mama wzięła koszyk, do którego włożyła kilka drobiazgów, coś do jedzenia i butelkę śliwowicy. Miała długie, upięte włosy i w nich ukryła trochę złotej biżuterii. Ja wzięłam ze sobą swoją ukochaną, nową zabawkę – laleczkę w beciku, którą dostałam na urodziny.

Ustawili nas do marszu i kazali iść, ale w Alejach strzelanina była ogromna i pomimo białej flagi nikt nie miał odwagi ruszyć. Moja mama wzięła mnie za rękę i ruszyła pierwsza. Musiałam jednak zostawić swoją lalkę, przeszkadzała w marszu. Położyłam ją na parapecie okienka piwnicznego i kazałam jej czekać, obiecałam niedługo wrócić. Nigdy już mojej lalki nie widziałam.

Szliśmy po gruzach, z przerażeniem patrzyłam na płonące kamienice. Po drodze mijaliśmy niemieckie posterunki, przy jednym z nich kazano nam iść na Zieleniak, tak nazywał się obóz przejściowy znajdujący się na rogu ulic Grójeckiej i Opaczewskiej.

Wszystko to, co tam widziałam, na zawsze zostało w mojej pamięci. Kiedy dochodziliśmy do bramy, zobaczyłam sanitariuszkę z opaską Czerwonego Krzyża, tłumaczyła coś żołnierzom. Przypuszczam, że chciała komuś pomóc. Niemiec obrzydliwie śmiejąc się, uderzył ją w twarz tak mocno, że upadła.

Żołnierze przeprowadzali rewizje, zabierali ludziom wszystko, co miało jakąś wartość. Nocami chodzili, świecąc po oczach latarkami. Wyciągali młode kobiety i czasem na oczach bliskich gwałcili je, a potem mordowali. Moja mama pomagała młodej kobiecie w ciąży. Nie miała żadnej informacji o mężu walczącym w powstaniu. Płacząc, mówiła, że bardzo martwi się o dziecko. Mama ją ostrzegała, że jeżeli ją zabiorą, niech zaciśnie zęby i nie stawia oporu, bo inaczej na pewno straci życie. Zabrali ją. Nie było jej całą noc. Rano wróciła blada, przerażona, ale żywa. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że urodziła zdrowego synka.

Widziałam, jak wyciągnęli z tłumu młodą kobietę. Gdy w jej obronie stanął mąż, tak go zbili i skopali, że pokruszone szkła okularów, które nosił, powbijały mu się w oczy. Był cały zalany krwią.

Mama była młodą, bardzo ładną kobietą, co trudno było ukryć. Z pomocą przyszedł nasz dozorca, który trafił na Zieleniak z żoną i piękną, młodą córką. Nie mam pojęcia, skąd wziął duże worki, w których na noc ukrywały się obie kobiety, a my się na nich kładliśmy. Kiedy przychodzili żołnierze, byli przekonani, że śpimy na stercie śmieci.

Po dwóch dniach i nocach wpakowali nas do pociągów i zawieźli do Pruszkowa”.

Ruszyliśmy w nieznane

Jadwiga Wysocka w czasie powstania miała 10 lat, wyszła z Warszawy po kapitulacji, 10 października 1944 r.

„Po podpisaniu kapitulacji ogłoszono, że trzeba będzie opuścić Warszawę. Mama wierzyła, że nas nie wygnają. Jednak na wszelki wypadek rodzice przygotowali dla nas niewielkie plecaczki, do których włożyli najpotrzebniejsze rzeczy. Z resztek otrąb i łoju końskiego mama przygotowała racuszki, które zapakowała. Ukryła też ocalałe kosztowności, pieniądze, dokumenty. Byliśmy ubrani w grube płaszcze i ciepłe buty.

ikona lupy />
Rodzina Wysockich, ok 1944 r. / Materiały prasowe

6 października Niemcy ogłosili przez megafony, że każdy, kto jeszcze pozostał w Warszawie, musi ją opuścić. Wychodziliśmy jako jedni z ostatnich. Z przerażeniem patrzyłam na Niemców, którzy szli i po kolei podpalali domy. Zaprowadzili nas na Dworzec Zachodni. Rodzice rozmawiali między sobą, czy jak się ściemni, nie warto spróbować ucieczki. Jednak samochody świeciły reflektorami. Cała okolica została tak dokładnie oświetlona, że o ucieczce trzeba było zapomnieć.

Ogromne wrażenie wywarły na mnie dziecięce wózki, porzucone w holu dworcowym. Na moje pytanie, gdzie są te wszystkie dzieci, mama odpowiedziała, że zostały wywiezione. Nie miałam odwagi zapytać – dokąd?

Jeszcze tej nocy zapakowali nas do pociągów i ruszyliśmy w nieznane”.