System edukacji najbardziej lubi spokój, którego jednak nie ma. Ale nie było wyjścia – mówi dr Marcin Smolik, dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej. Przekonuje, że gdyby zostawiono obecną podstawę programową bez zmian, zlekceważono by to, że uczniowie nie radzą sobie z natłokiem wiedzy.

Jest pan za likwidacją prac domowych?

Termin „likwidacja” przebił się do przestrzeni medialnej, choć pomysł ministerstwa nie jest tak radykalny. W projekcie dotyczącym klas I–III mówi o ograniczeniu tej ich części, która sprowadza się do wykonywania prac manualnych, praktycznych. Minister Lubnauer zapowiedziała zmiany w stosunku do wyjściowej propozycji MEN, by pozostawić zadania domowe z zakresu małej motoryki ręki. Musimy poczekać na ostateczną wersję rozporządzenia.

Nie odpowiedział pan na pytanie: tak czy nie?

Łatwiej byłoby odpowiedzieć, gdyby istniały krajowe badania na ten temat. Niestety, takich nie ma. Są natomiast analizy światowe, m.in. z USA, Niemiec, Austrii. John Hattie, nowozelandzki pedagog, do niedawna dyrektor Instytutu Badań Edukacyjnych Uniwersytetu w Melbourne, zebrał syntezy badań, ustalił prawidłowości, które się w nich powtarzają, i na tej podstawie dokonał jakby syntezy syntez. Wynikło z niej kilka rzeczy. Po pierwsze popatrzmy, jak prace domowe przekładają się na osiągnięcia w szkole. Ten wpływ mierzony jest wskaźnikiem statystycznym nazwanym wielkością efektu. W szkole średniej jest dwa razy większy niż w odpowiedniku naszego dawnego gimnazjum, a w tym ostatnim – dwa razy większy niż w podstawówce. W szkole podstawowej przełożenie jest minimalne.

Upraszczając: im starszy uczeń, tym większy wpływ prac domowych na jego osiągnięcia szkolne?

Można tak w dużym uproszczeniu powiedzieć. Ale nie ma liniowej relacji między czasem spędzanym nad pracami domowymi a wzrostem osiągnięć. Tak jest do pewnego momentu, ale potem krzywa zaczyna spadać. Hiszpanie zrobili badania na ten temat, biorąc na tapetę przedmioty ścisłe. Optymalny czas na lekcje domowe, jak proponują badacze, dla uczniów 14–15 letnich, to ok. godziny dziennie.

A spadek to efekt zmęczenia materiału?

Być może… Ale pamiętajmy, że nie chodzi o czas, jaki dziecko spędza przy biurku, tylko o efektywność. Bo uczeń równie dobrze może być rozpraszany telefonem, mediami społecznościowymi. Prof. Hattie zauważył też, że od momentu, kiedy w odrabianie lekcji włączają się rodzice, pozytywny ich efekt ulatnia się. A nawet – mamy spadek osiągnięć ucznia. Z oczywistych względów – zaangażowanie dziecka spada. Wnioski z tych obserwacji badacz ma takie: opcja zero nie jest dobra. Podobnie jak zawalanie ucznia dużą ilością materiału, zwłaszcza nowego. Najlepszym rozwiązaniem są małe porcje tego, co już pojawiło się na lekcji.

Sceptycy mówią: przy obecnej, opasłej podstawie programowej, prace domowe są niezbędne, jeśli uczniowie mają utrwalić materiał. No to resort edukacji postanowił zafundować jej dietę cud. Słusznie?

Tak. To postulat, który zgłaszaliśmy jeszcze za czasów ministra Czarnka. I ówczesny szef MEiN dał zielone światło na odchudzanie podstawy z języka polskiego, matematyki, przedmiotów przyrodniczych. Teraz ten proces jest kontynuowany i rozszerzany na kolejne przedmioty, które kończą się egzaminami. Nie było wyjścia. Gdy wchodziła w 2017 r. podstawa programowa z języka polskiego, nie przebiły się wówczas słowa prof. Andrzeja Waśki, który kierował pracami nad nią w zakresie szkoły podstawowej. Podkreślał, że ten dokument zmienia filozofię myślenia o podstawie. Wcześniej określała pewien – nazwijmy to – niezbędny zakres materiału. Obecna podstawa mówi o tym, co ma umieć uczeń idealny.

Chodziło o wyprodukowanie lepszego ucznia?

W przypadku polskiego i zapewne historii mamy do czynienia z wizją idealnego młodego człowieka, który sprosta wszystkim naszym oczekiwaniom.

I to się nie udało?

Nie, okazało się nierealne. Zapewne jest grupa uczniów, którzy są w stanie sprostać tym wymaganiom, ale nie jest to zjawisko powszechne.

Chodzą słuchy, że nie było łatwo zwerbować ekspertów do odchudzania podstawy.

Mogę mówić za zespół zajmujący się podstawą z języków obcych nowożytnych, którym kieruję. Nie miałem problemów z jego stworzeniem. Pozostałe zespoły też pracują.

Wprowadzaniu w 2017 r. podstawy towarzyszyło przekonanie, że trzeba zacząć wymagać więcej, bo wcześniej wymagano zbyt mało. Mówiono o przywróceniu rangi egzaminu dojrzałości.

Zgadzam się, że 13 lektur obowiązkowych z polskiego było zbyt skromnym wymaganiem jak na egzamin maturalny. A danie niektórym uczniom (i być może nauczycielom) zbyt wielkiej swobody nie skończyło się najlepiej.

To znaczy?

Brakowało realnej pracy nad tekstem. W efekcie na maturze zdający nie odwoływali się do dzieł literackich, tylko do gier, komiksów, bohaterów kreskówek. To dlatego pojawił się pomysł powrotu do tego, czym matura była w latach 90. XX wieku. A wraz z tym hasło, że nie każdy musi ją zdać. Nawiasem mówiąc, spojrzałem na wymagania określone w tzw. minimum programowym z 1992 r. i tam lektur było więcej niż 2017 r. Mimo to dziś nie sposób omówić wszystkich tekstów. Stąd propozycja zespołu polonistów, by część przesunąć z poziomu podstawowego na rozszerzony, część – z obowiązkowych uczynić uzupełniającymi, a niektóre wykreślić.

I to ostatnie jest krytykowane. Choćby za wykreślenie tekstów Jana Pawła II, Stefana Wyszyńskiego.

Faktycznie, zrobił się z tych propozycji zmian temat polityczny. Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale z punktu widzenia Centralnej Komisji Egzaminacyjnej lista skreślonych i dopisanych autorów nie ma większego znaczenia. Sprawdzamy wiedzę, ale przede wszystkim umiejętności. Będziemy pytać z tego, co zostanie.

Odchudzona podstawa to rozwiązanie czasowe, od września 2024 r. Docelowo MEN zapowiada nową podstawę programową od września 2026 r. w podstawówkach, a od roku szkolnego 2028/2029 - w szkołach ponadpodstawowych. Jaki to przełoży się na egzaminy?

W przypadku egzaminu ósmoklasisty w latach 2025, 2026 i 2027 będzie on przeprowadzany właśnie w oparciu o odchudzoną starą podstawę. Poziom trudności będzie zbliżony do tego z lat 2021–2024, kiedy mieliśmy wymagania egzaminacyjne ograniczone ze względu na pandemię i naukę zdalną. W przypadku osoby, która pójdzie do pierwszej klasy szkoły ponadpodstawowej we wrześniu tego roku, to również maturę będzie zdawała w oparciu o odchudzoną starą podstawę. I taka matura po raz ostatni odbędzie się w 2031 r. Całkowicie nowy egzamin ósmoklasisty pojawi się w roku 2028, a całkowicie nowa matura – w roku 2032, jeżeli plany zapowiadane przez MEN wejdą w życie.

Trochę to skomplikowane. Nie obawia się pan zamieszania?

System edukacji najbardziej lubi spokój, którego jednak nie ma. Ale nie było wyjścia. Gdyby zostawiona została obecna podstawa (przypomnę – od września przestają obowiązywać pandemiczne ograniczenia), a nowa wprowadzona za kilka lat, zlekceważono by to, co wynika z obserwacji nauczycieli – uczniowie sobie nie radzą z natłokiem wiedzy.

Mówimy o diecie, a jeszcze w lipcu 2023 r. w wywiadzie dla DGP był pan zwolennikiem podniesienia poziomu trudności egzaminu maturalnego. Co się zmieniło?

Nawet przy ograniczonych wymaganiach podstawy programowej, podobnie jak przy wymaganiach egzaminacyjnych, poziom trudności matury będzie wyższy niż przed 2023 r. Bo przede wszystkim radykalnie zmieniły się arkusze egzaminacyjne, zwłaszcza z polskiego. Jest nowa formuła, doszły zadania otwarte, także z języków obcych. Gdybyśmy zostawili podstawę w jej oryginalnym brzmieniu, matura mogłaby skończyć się pogromem zdających.

Obecna opozycja krytykuje te pomysły mówiąc, że to jest recepta na wypuszczanie w świat niedouczonych ludzi. Co pan na to?

To, że niezależnie od politycznych wycieczek musimy systemowo odpowiedzieć sobie na pytanie o profil absolwenta. Co powinien umieć człowiek kończący szkołę podstawową? A co – liceum i technikum. W przypadku tych dwóch ostatnich – czy zakres wiedzy i umiejętności powinien być identyczny (dziś podstawa dla tych szkół jest wspólna)? I odpowiedzi na to pytanie, z tego, co mi wiadomo, ma szukać Instytut Badań Edukacyjnych.

Wygrał pan konkurs na dyrektora CKE za czasów koalicji PO–PSL, przetrwał 8 lat rządów PiS, a teraz także – zmianę warty na stanowiskach kuratorów oświaty. Czy Marcin Smolik jest niezatapialny?

Pozwoli pani, że na to pytanie nie będę odpowiadał. CKE jest jednostką podległą MEN, jej ustawowym zadaniem jest wykonywanie przepisów prawa oświatowego w jednym konkretnym zakresie - egzaminów szkolnych. Nie jest naszym zadaniem ocenianie pracy MEN, ani reform, które są wprowadzane.

Po części zrobił pan to w tej rozmowie mówiąc, że założenia podstawy z 2017 r. były nierealne.

To bardziej refleksja na temat dokumentu. Podstawa musi zostać urealniona. Bo owszem, możemy (i musimy) mieć wielkie ambicje i przelewać je na papier. Jednak niezbędne jest zderzenie ich z liczbą godzin, jaką uczeń jest w stanie spędzić nad nauką.