Najpierw zmuszą nas do jedzenia robaków, potem zabiorą samochody, wprowadzą kartki na mięso i nabiał, na koniec zamkną w „15-minutowych gettach” – ten wątpliwy przekaz staje się filarem narracji wielu środowisk politycznej prawicy.

W roli „onych” obsadza się tradycyjnie oderwaną od rzeczywistości Brukselę. W ostatnich dniach do obozu „zielonego szaleństwa” zapisano Rafała Trzaskowskiego, jedną z twarzy opozycji. Za jeden z dowodów winy uznano zeszłotygodniową publikację DGP o raporcie C40 Cities – organizacji skupiającej burmistrzów niemal setki miast aspirujących do roli zielonych liderów, do której zapisał polską stolicę Trzaskowski.
Dopuszczenie wykorzystywania owadów w żywności to żadna rewolucja. Od lat na naszym rynku jako naturalny czerwony barwnik stosuje się choćby pozyskiwaną z czerwonych pluskwiaków koszenilę. Eksperci uważają, że typowy konsument może spożywać rocznie nawet 1 kg różnych owadów. W regulacjach zagwarantowano też odpowiednie oznaczenia żywności z ich dodatkiem.
Dokument opisany w DGP to też nic przełomowego – nie tylko ze względu na ograniczone możliwości egzekwowania zmian przez miasta (wąskie kompetencje samorządów w wielu krajach sprawiają, że gros tego typu aktywności włodarzy miast można analizować pod kątem greenwashingu – zielonego PR-u, za którym idzie niewiele treści). Zarówno relacja między konsumpcją a emisjami gazów cieplarnianych, jak i kierunki, które pozwoliłyby na ich redukcję (ograniczenie szeroko pojętej konsumpcji, a zwłaszcza spożycia czerwonego mięsa i nabiału, obniżenie znaczenia indywidualnej motoryzacji na rzecz transportu publicznego, zwiększenie trwałości produktów, wzmocnienie znaczenia recyklingu itp.), są od lat znane. Podobne zalecenia naukowcy formułowali niejednokrotnie, m.in. w ramach Międzyrządowego Zespołu ds. Zmiany Klimatu (IPCC), ciała doradczego działającego pod egidą 195 państw ONZ (w tym Polski). Nowością w przypadku opracowania dla C40 jest fokus na światowe metropolie. Ale, podobnie jak raporty IPCC, dokument ten nie stanowi oficjalnego programu miast, które poprzestają na ogólniejszych deklaracjach. Te zaś nie odbiegają od celów, które i tak Polskę wiążą na mocy raryfikowanego w 2016 r. porozumienia klimatycznego z Paryża oraz przyjętych ponad dwa lata temu jednogłośną decyzją szefów rządów UE celów klimatycznych Wspólnoty.
Wizja odgórnej ingerencji w nasze przyzwyczajenia konsumpcyjne budzi zrozumiały niepokój. Jest to szczególnie naturalne w społeczeństwie na dorobku, pamiętającym ograniczenia „realnego socjalizmu”. Z tą wrażliwością muszą się liczyć demokratycznie wybierane władze. Powinny podnosić ją jako argument na arenie międzynarodowych negocjacji, gdzie przez cały czas są wypracowywane szczegółowy kształt i warunki transformacji. W tym procesie jest sporo miejsca na uwzględnianie lokalnej specyfiki, potrzeb i wrażliwości. Po drugiej stronie stołu są wprawdzie przeciwstawne naszym interesy, ale nikomu nie zależy na tym, żeby – realizując ambitne plany zbyt pośpiesznie i nie dość rozważnie – wzniecić w Europie kolejną rewolucję żółtych kamizelek. Rzecz w tym, że w tego rodzaju dyplomacji nie pomaga, delikatnie mówiąc, przyjmowanie retoryki negacjonistów. Pomóc mógłby za to choćby fragmentaryczny konsensus głównych sił politycznych co do interesów Polski w strategicznym dla jej rozwoju sektorze.
Na dłuższą metę histeria wokół zmian w konsumpcji ma tylko jednego beneficjenta: skrajną prawicę. Pozwala jej odróżnić się tak od proeuropejskiej opozycji, jak i w najlepszym wypadku umiarkowanie oporującego przed zielonym ładem rządu. Włączenie się do tego chóru polityków PiS, na czele z prezesem partii, może już dziwić. Dla wytrawnego polityka powinno być jasne, że dostarcza amunicji przeciwko Mateuszowi Morawieckiemu, a potencjalnie także Beacie Szydło czy Andrzejowi Dudzie. PiS będzie dla swoich rywali z prawej strony łatwym celem, bo nietrudno wykazać, że to on ponosi polityczną odpowiedzialność za kluczowe decyzje, które wiążą Warszawę z klimatyczną agendą.
Transformacja jako główny front walki politycznej nie pomoże też opozycji, która chce po wyborach stworzyć wspólny rząd, ale określanie jego programu zawczasu traktuje jako niebezpieczne. Jej pomysł na transformację, jaki możemy poznać choćby z nowych i archiwalnych wystąpień Trzaskowskiego, to „za, a nawet przeciw” – mamy być w awangardzie zielonej zmiany i odwrócić politykę dotychczasowych władz, a jednocześnie nie zmieniać absolutnie nic. ©℗